— Och, ty i te twoje puste wywody! — prychnął, niemal natychmiast wybuchając. — Zdążyłem już to wszystko przejrzeć, zobaczyć, jakie decyzje podejmujesz. Wiesz? Może nawet uwierzyłbym w to, co mówisz. Może przyznałbym ci rację. Ale nie jestem ślepy.
Końcówka jego ogona gwałtownie drgnęła, niczym poruszone nagłym podmuchem skrzydło nocy, chociaż sam wojownik odwrócił wzrok, jak gdyby samo patrzenie na przywódcę przynosiło mu ból, lepiący się do futra jak zimny deszcz. Czuł ciężar spojrzenia ojca, ostrego i lodowatego, przesuwającego się po nim jak szpon gotów wbić się w najczulsze miejsce. Wiedział też, że ta rozmowa nie zaprowadzi ich do niczego… dobrego. Był jednak pewien, że musi mówić dalej.
— Mówisz mi, jak to powinienem ciężko pracować — ciągnął, marszcząc pysk i wbijając pazury w ziemię, która pod jego łapami była sucha i popękana, jakby sama miała dość tego sporu — ale prawda jest taka, że równocześnie dajesz jakiejś samotniczce tytuł medyka, nawet nie mając pewności, na ile możesz jej zaufać! A to pokazuje, jaki masz stosunek nie tylko do mnie, ale i do całego Klanu Klifu. W moje łapy najpewniej nigdy nie powierzyłbyś niczego ważnego, bo zdążyłeś już o mnie zapomnieć, prawda?
Niewielki, chłodny podmuch przesunął się po jego rudawym futrze, sprawiając, że zjeżyło się jak trawy na podczas ostrej, jesiennej wichury.
Mirtowe Lśnienie z całej siły próbował powstrzymać drżenie, które nagle ogarnęło jego ciało i wypełniło je lodowatym niepokojem. W pewnym sensie bał się reakcji ojca — bał się jej bardziej, niż potrafił sam przed sobą przyznać, bo Judaszowcowa Gwiazda, chyba odkąd pamiętał, miał w sobie coś, co potrafiło odebrać mu całą pewność.
— Omal nie straciłem łapy — wyrzucił z siebie, a jego słowa brzmiały jak pękający lód — a ty? Nawet o tym nie wiedziałeś, bo od kilku dobrych księżyców nie miałeś ze mną żadnej rozmowy. — Westchnął ciężko, spuszczając wzrok, jakby ziemia pod nim mogła udźwignąć jego żal. — W nosie masz mój los i to, co ze mnie będzie… a ta twoja gadanina o ciężkiej pracy tylko mnie w tym utwierdza. Możesz rzucać we mnie wymówki, powtarzać, jak to Klan Gwiazdy podobno postawi mnie na wyższym szczeblu, jeśli tylko bardziej się postaram, ale sam nigdy nie zrobisz nic, bym naprawdę poczuł, że tak się stanie.
Na moment zamilkł, jakby oddech zamarł mu w gardle, a myśli rozsypały się niczym suche liście niesione przez porywisty wiatr. Uniósł wzrok ku dalekiej linii horyzontu, gdzie morze stykało się ze skałami i gdzie zamglone światło poranka rozmazywało się w drgającej fosforycznej poświacie. Sprawiał wrażenie, jakby właśnie tam, w tej drżącej przestrzeni pomiędzy ziemią a niebem, szukał słów — ostrych niczym ciernie tarniny — które mógłby rzucić w Judaszowcową Gwiazdę, dokładnie tak, jak ojciec kiedyś, świadomie czy nie, wbijał je jemu prosto w plecy.
Przełknął ślinę, czując, jak jego gardło pali suchością, po czym powoli nabrał oddechu. Ten oddech był długi, głęboki, niemal drżący — jakby każda cząstka powietrza niosła ze sobą ciężar niewypowiedzianych dotąd myśli.
— Nikt nie wie, co tak naprawdę zapisał mi Klan Gwiazdy — zaczął, a brzmienie jego głosu przypominało szelest skrzydeł nocnego ptaka, który nagle wzbija się w powietrze. — Nikt nie wie, czy kiedykolwiek zostanę zastępcą, czy… — urwał na moment, przełykając gorzki posmak tej myśli — czy po prostu nie rzucę tego wszystkiego i nie zniknę gdzieś, gdzie nie istnieje żadna hierarchia ani żadne obowiązki, gdzie można oddychać bez strachu, że ktoś odmierza ci wartość każdego dnia.
Jego uszy drgnęły, a wąsy poruszyły się niespokojnie, jakby sam dźwięk wypowiadanych słów wywoływał w nim wewnętrzne drżenie.
— Prawda jest taka, że możliwe, iż niczego mi nie zapisali — parsknął, lecz parsknięcie to miało w sobie więcej bólu niż kpiny. — Może nie znają odpowiedzi na przyszłość, może nie są wszechmogący. Może po prostu istnieją tak długo, że we wszystkim widzą jedynie zwyczajny, powtarzalny wzór, patern, który układają z losów kolejnych kotów, jakby byli tkaczami splatającymi nici przeznaczenia, lecz już bez żadnego namysłu… tylko z tego, co dotychczas widzieli.
Chwilę trwał w bezruchu, jakby sam wahał się, czy chce wypowiedzieć kolejne słowa, czy raczej zatrzymać je głęboko w sobie, tam, gdzie nikt ich nie dosięgnie. Emocje wzięły jednak górę.
— A może to nieważne — westchnął. — Może ta rozmowa nie ma żadnego znaczenia, skoro i tak prędzej czy później stąd zniknę. Może taki patern znaleźli na mnie gwiezdni… może obliczyli, że prędzej czy później ucieknę, a teraz w końcu zobaczyli też powód, który stoi za tym ciągnącym się w nieskończoność planem?
<Judaszu?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz