BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?

W Klanie Nocy

Ostatni czas nie okazał się zbyt łaskawy dla Nocniaków. Poza nowo odkrytymi terenami, którym wielu pozwoliły zapomnieć nieco o krwawej wojnie z samotnikami, przodkowie nie pobłogosławili ich niemalże niczym więcej. Niedługo bowiem po zakończeniu eksploracji tajemniczego obszaru, doszło do tragedii — Mątwia Łapa, jedna z księżniczek, padła ofiarą morderstwa, którego sprawcy jak na razie nie odkryto. Pośmiertnie została odznaczona za swoje zasługi, otrzymując miano Mątwiego Marzenia. Nie złagodziło to jednak bólu jej bliskich po stracie młodej kotki. Nie mieli zresztą czasu uporać się z żałobą, bo zaledwie kilka wschodów słońca po tym przykrym wydarzeniu, doszło do prawdziwej katastrofy — powodzi. Dotąd zaufany żywioł odwrócił się przeciw Klanowi Nocy, porywając ze sobą życie i zdrowie niejednego kota, jakby odbierając zapłatę za księżyce swej dobroci, którą się z nimi dzielił. Po poległych pozostały jedynie szczątki i pojedyncze pamiątki, których nie zdołały porwać fale przed obniżeniem się poziomu wód, w konsekwencji czego następnego ranka udało się trafić na wiele przykrych znalezisk. Pomimo ciężkiej, ponurej atmosfery żałoby, wpływającej na niemalże wszystkich Nocniaków, normalne życie musiało dalej toczyć się swoim naturalnym rytmem.
Przeniesiono się więc do tymczasowego schronienia w lesie, gdzie uzupełniono zniszczone przez potop zapasy ziół oraz zwierzyny i zregenerowano siły. Następnie rozpoczęła się odbudowa poprzedniego obozu, która poszła dość sprawnie, dzięki ogromnemu zaangażowaniu i samozaparciu członków klanu — w pracach renowacyjnych pomagał bowiem niemalże każdy, od małego kocięcia aż po członków starszyzny. W konsekwencji tego, miejsce to podniosło się z ruin i wróciło do swojej dawnej świetności. Wciąż jednak pewne pozostałości katastrofy przypominają o niej Nocniakom, naruszając ich poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza z krążącymi wśród kotów pogłoskami o tym, że powódź, która ich nawiedziła, nie była czymś przypadkowym — a zemstą rozchwianego żywiołu, mszczącego się na nich za śmierć członkini rodu. W obozie więc wciąż panuje niepokój, a nawet najmniejszy szmer sprawia, że każdy z wojowników machinalnie stroszy futro i wzmaga skupienie, obawiając się kolejnego zagrożenia.

W Klanie Wilka

Ostatnio dzieje się całkiem sporo – jedną z ważniejszych rzeczy jest konflikt z Klanem Klifu, powstały wskutek nieporozumienia. Wszystko przez samotniczkę imieniem Terpsychora, która przez swoją chęć zemsty, wywołała wojnę między dwoma przynależnościami. Nie trwała ona długo, ale z całą pewnością zostawiła w sercach przywódców dużo goryczy i niesmaku. Wszystko wskazuje na to, że następne zgromadzenie będzie bardzo nerwowe, pełne nieporozumień i negatywnych emocji. Mimo tego Klan Wilka wyszedł z tego starcia zwycięsko – odebrali Klifiakom kilka kotów, łącznie z ich przywódczynią, a także zajęli część ich terytorium w okolicy Czarnych Gniazd.
Jednak w samym Klanie Wilka również pojawiły się problemy. Pewnego dnia z obozu wyszli cali i zdrowi Zabłąkany Omen i jego uczennica Kocankowa Łapa. Wrócili jednak mocno poobijani, a z zeznań złożonych przez srebrnego kocura, wynika, że to młoda szylkretka była wszystkiemu winna. Za karę została wpędzona do izolatki, gdzie spędziła kilka dni wraz ze swoją matką, która umieszczona została tam już wcześniej. Podczas jej zamknięcia, Zabłąkany Omen zmarł, lecz jego śmierć nie była bezpośrednio powiązana z atakiem uczennicy – co jednak nie powstrzymało największych plotkarzy od robienia swojego. W obozie szepczą, że Kocankowa Łapa przynosi pecha i nieszczęście. Jej drugi mentor, wybrany po srebrnym kocurze, stracił wzrok podczas wojny, co tylko podsyca te domysły. Na szczęście nie wszystko, co dzieje się w klanie jest złe. Ostatnio do ich żłobka zawitała samotniczka Barczatka, która urodziła Wilczakom córeczkę o imieniu Trop – a trzy księżyce później narodził się także Tygrysek (Oba kociaki są do adopcji!).

W Owocowym Lesie

Dla owocniaków nadszedł trudny okres. Wszystko zaczęło się od śmierci wiekowej szamanki Świergot i jej partnerki, zastępczyni Gruszki. Za nią pociągnęły się śmierci liderki, rozpacz i tęsknota, które pociągnęła za sobą najmłodszą medyczkę, by skończyć na wybuchu epidemii zielonego kaszlu. Zmarło wiele kotów, jeszcze więcej wciąż walczy z chorobą, a pora nagich drzew tylko potęguje kryzys. Jeden z patroli miał niesamowite szczęście – natrafił na grupę wędrownych uzdrowicieli. Natychmiast wyraziła ona chęć pomocy. Derwisz, Jaskier i Jeżogłówka zostali tymczasowo przyjęci w progi Owocowego Lasu. Zamieszkują Upadłą Gwiazdę i dzielą się z tubylcami ziołami, pomocą, jak i również ciekawą wiedzą.

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Miot w Klanie Klifu!
(brak wolnych miejsc!)

Zmiana pory roku już 7 grudnia, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

21 grudnia 2025

Od Pietruszkowej Błyskawicy

TW opis walki, śmierci, krwi itp

W głębi dużej, chłodnej jaskini koty drzemały w najlepsze. Kamienne ściany oddychały wilgocią, a jednostajny szum wodospadu, spadającego gdzieś w oddali, działał jak kołysanka, naturalnie usypiając śpiących wojowników. Delikatny wietrzyk, nie wiadomo jakim cudem, zawirował i wdarł się do wnętrza groty, nie czyniąc jednak żadnych szkód. Jedynie kilka kotów na wysokiej półce skalnej lekko drgnęło, po czym jeszcze ciaśniej zwinęło się w kłębek. Poranek zbliżał się nieubłaganie. Już wkrótce wstaną pierwsze jednostki — jedne gotowe wyruszyć na patrol, inne planujące przeciągnąć odpoczynek aż do popołudnia. Pietruszkowa Błyskawica nie należała jednak do żadnej z tych grup. Od dawna nie spała. Od ponad godziny wpatrywała się w leżącą obok niej Wieczne Zaćmienie. Szylkretowa kotka oddychała spokojnie, pogrążona w głębokim śnie wywołanym nasionami maku. Jej bok unosił się i opadał miarowo, a pyszczek był rozluźniony w sposób, który zawsze ściskał Pietruszce serce. Delikatnie chwyciła kawałek mchu, który zaplątał się w futro partnerki, i ostrożnie go wyciągnęła. Gdy tak na nią patrzyła, bezbronną, spokojną, przed jej oczami nagle przemknęły straszne obrazy. Zobaczyła, jak jej ukochana zostaje samotnie zrzucona do Mrocznej Puszczy: miejsca, gdzie ciernie chwytają koty za łapy, a z czarnej wody wynurzają się obce łapy o ostrych pazurach, wciągające ofiarę na samo dno. Krainy, w której jedynym źródłem światła jest krwawy księżyc, a poza nim panuje nieprzenikniona ciemność. Tam, gdzie krew i ciała wylewają się spod każdego drzewa, a cisza krzyczy głośniej niż jakikolwiek dźwięk. Potem jej myśli uciekły w zupełnie inną stronę — do Klanu Gwiazdy, krainy dostatku i wiecznego spokoju. Miejsca, gdzie koty mają wszystko, czego mogłyby zapragnąć: rozległe łąki, gęste lasy, czyste rzeki i wysokie góry. Wodę zdatną do picia i idealną do pływania. Zwierzynę tak ślepą i głuchą, że nawet kocię potrafi ją upolować. Krainy, w której ranni odzyskują utracone kończyny i zmysły, a kocięta zmarłe przy porodzie dorastają, otrzymują wojownicze imiona i mogą znów spotkać swoje matki. Pietruszkowa Błyskawica czuła rozpacz na samą myśl, że ona i Wieczne Zaćmienie mogłyby zostać rozdzielone na wieczność — rzucone do tak odmiennych światów. Jak miałaby żyć, wiedząc, że ta, dla której jej serce bije szybciej, cierpi gdzieś w mroku? Wiedziała, z czego to wynika. Wieczne Zaćmienie zabiła. Zabiła bez zawahania i żyła z tym przez długi czas. I choć żałowała, żal nie mógł przywrócić życia zamordowanym kotom. W Pietruszce toczyła się brutalna, wewnętrzna walka. Czy powinna nadal ją kochać? Czy to nie było dziwne, kochać morderczynię i całkowicie akceptować jej grzechy? Może… może powinna powiedzieć wszystko Judaszowcowej Gwieździe? Nie. Nigdy. Nie pozwoli, by za życia jej ukochaną spotkała krzywda, nawet jeśli ta sama skrzywdziła innych. Czuła, że jest egoistką i hipokrytką, że zatajanie prawdy nie jest dobre. Ale czy wyjawienie jej cokolwiek by zmieniło? Te koty już nie żyły. Nikt nawet nie myślał o ich śmierci, nikt ich nie opłakiwał ani nie roztrząsał ich losu. Pietruszka współczuła im z całego serca. Chciałaby, aby to wszystko nigdy się nie wydarzyło. Jednak… musiała bronić swojej miłości, nawet jeśli cena była zbyt wysoka. Za wszelką cenę. Skierowała wzrok ku wyjściu z obozu. Gdyby teraz wyszła, nikt by o tym nie wiedział. Potrzebowała oczyścić umysł — wstać i pomyśleć w samotności, sam na sam z własnymi myślami. Miała bowiem nieodparte wrażenie, że ktoś czyta w jej głowie. Może śpiące koty wokół niej, a może… sami przodkowie? Oni zapewne już wiedzieli, co miało wydarzyć się później. Zwlekała jednak zbyt długo. Obok niej wojownicy zaczęli się budzić, przeciągać i zeskakiwać z półki skalnej na niższe partie jaskini. Szmer łap uderzających o kamień wypełnił wnętrze groty. Czekoladowa kotka zerknęła jeszcze raz na swoją ukochaną, po czym czule liznęła ją za uchem. Następnie wstała i ruszyła śladem pobratymców. Przysiadła na chłodnej ziemi nieopodal wyjścia, obserwując, jak woda wodospadu spada w dół z niezmienną siłą. Nie zmienił się odkąd przyszła na świat; ani jego prędkość, ani temperatura, ani barwa. Wszystko pozostało takie samo. Tylko ona się zmieniała. Z każdym księżycem. Najpierw nieznacznie, potem gwałtownie, aż w końcu znów wszystko zaczęło płynąć wolniej, niczym rzeka: potężna, a zarazem chaotyczna i lodowata. Poruszyła prawym uchem i zerknęła kątem oka na Pikującą Jaskółkę, która właśnie wyznaczała patrole na ten dzień. Przez chwilę wojowniczka wpatrywała się w nią uważnie, jakby chciała zapamiętać każdy jej ruch. Zaraz potem jednak po prostu wstała i wyszła z jaskini. Nie było już sensu buntować się przeciw zastępczyni. Klan i tak nie uwierzyłby Pietruszce, że to ona zabiła Siewczy Letarg. A to, że Pikująca Jaskółka zostanie przywódczynią, było pewne jak to, że po zimie zawsze przychodzi wiosna. Wolała więc nie wchodzić jej w drogę, by później tamta nie mściła się na niej ani na jej rodzinie.
Ruszyła z dala od obozu. Spacer połączony z samotnym polowaniem był dokładnie tym, czego teraz potrzebowała. Żadnych kotów trajkoczących nad uchem. Mogła iść, gdzie chciała, i robić, co chciała. Ważne było tylko jedno; musiała wrócić z czymś dla klanu. Bo jeszcze ktoś oskarżyłby ją o lenistwo. Ach, ta klanowa moralność. Pracujesz dla nich sezon po sezonie, księżyc po księżycu, każdego wschodu słońca. A wystarczy jeden dzień słabości, by zaczęli patrzeć na ciebie krzywo. Pietruszka nie czuła już w łapach takiej siły jak dawniej. Jej ciało było przepracowane, a długie księżyce bez odpowiedniego odpoczynku odcisnęły na nim swoje piętno. Mimo to jej krok pozostawał szybki i pełen pozornej energii. Wspięła się po zboczu porośniętym piękną łąką. Nie zatrzymała się jednak nawet na chwilę; chciała ukryć się w lesie, pośród koron drzew i gęstych krzewów. Gdy tylko dotarła do upragnionego miejsca, zwolniła krok. Szła powoli, węsząc, szukając czegokolwiek, co mogłoby posłużyć za obiad dla klanu. I bardzo szybko jej uszy wyłapały szelest. Przypadła do ziemi, przyklejając się do ściółki.
Powoli, niemal bezgłośnie, ruszyła w stronę źródła dźwięku. Każdy jej krok był przemyślany, łapy stawiała ostrożnie, tak by nie poruszyć ani jednej gałązki. W końcu ujrzała sprawcę szelestu. Gołąb. Pulchny, syty, przesiąknięty zapachem Betonowej Dżungli. Ptaki te rzadko zapuszczały się tak daleko na tereny klanu, a jeśli już to robiły, niemal zawsze kończyło się to dla nich śmiercią. Kotka obserwowała go pomarańczowymi oczami, śledząc każdy, nawet najdrobniejszy ruch. Czekała cierpliwie, aż w końcu ptak nagle schylił głowę. Wykorzystała ten moment. Wyskoczyła z krzewów i jednym pewnym ruchem złapała go za szyję, przygniatając do gleby. Zwinny skurcz szczęk zakończył wszystko — szare cielsko gołębia bezwładnie zwisało z jej pyska. Ukryła zdobycz pod jednym z krzewów, tak aby później móc po nią wrócić albo by natknął się na nią inny patrol. Następnie ruszyła dalej. Łapy szybko zaprowadziły ją na skraj lasu, skąd na horyzoncie majaczyły już Złote Kłosy. Połowa tego pięknego pola została dawno temu zawłaszczona przez dwunożnych; jak zawsze. W tej okolicy należało zachować szczególną ostrożność, bo ich potwory często zapuszczały się na tereny klanu. Zamiast jednak kierować się prosto w stronę pól, skręciła w prawo, ku studni. Gdy zbliżała się do niej, zapatrzona we własne łapy i pogrążona w myślach, powiew wiatru przyniósł ze sobą nowe zapachy. Pośród znajomych woni nagle przemknęła jedna — ostra, obca, niepasująca do tego miejsca. Kotka natychmiast uniosła łeb i odwróciła go w stronę wcześniej obserwowanego pola. Zmrużyła oczy, po czym bez wahania przypadła do ziemi. Zaczęła zbliżać się do źródła obcego zapachu, powoli, centymetr po centymetrze. Gdy była już wystarczająco blisko, mogła mu się dokładnie przyjrzeć. Samotnik. Miał długie łapy, choć wzrost przeciętny. Był wyraźnie chudy, mimo że panowało lato. Jego futro znaczyły pręgi w odcieniu bardzo zbliżonym do barwy sierści Pietruszki, a przestrzenie między nimi miały jasny, lekko kremowy kolor. Kocur, sądziła po zapachu, stał nad ciałem dość sporego królika. Chudzielec upolował tak duże zwierzę. To zrobiło na Pietruszce wrażenie. Przez krótką chwilę wahała się, obserwując jego drobną sylwetkę i myśląc, czy rzeczywiście chce go zaatakować. Szybko jednak potrząsnęła głową. Musiała go przegonić, tak nakazywał kodeks wojownika. Nie zamierzała jednak wdawać się w długą szarpaninę. Gdy tylko samotnik odwrócił się do niej tyłem, dwoma długimi susami wskoczyła na jego grzbiet. Przeturlała się z nim po trawie, kopiąc go na odległość długości ogona. Kocur upadł ciężko na bok, lecz niemal natychmiast się podniósł, chcąc zobaczyć, kto zakłócił jego spokój. Gdy dostrzegł kotkę, wrogi wyraz jego pyska wyraźnie złagodniał. Spojrzał najpierw w krzewy, potem znów na wojowniczkę. Z niechęcią wypisaną w oczach nastroszył futro.
— Znikaj stąd! To tereny Klanu Klifu! — wywarczała Pietruszkowa Błyskawica, również strosząc futro i gwałtownie machając ogonem na boki.
Kocur zaczął nerwowo rozglądać się na boki, po czym powoli wycofywał się, krok za krokiem, aż w końcu nagle pognał w stronę Złotych Kłosów. Wojowniczka patrzyła za nim przez ułamek sekundy, aż nagle… coś przeskoczyło jej w głowie. Zastygła. Miała wrażenie, że świat wokół niej zwolnił. Samotnik biegł jakby w spowolnionym tempie, a ona — przeciwnie — zbliżała się do niego w jednym, gwałtownym zrywie. Obraz był wyraźny, niemal namacalny: jej łapy dopadają jego grzbiet, przygniatają go do ziemi, odbierają mu oddech. I nagle to się stało. Zanim zdążyła się zorientować, trzymała go pod sobą, dociskając łapą do chłodnej trawy. Spojrzała w jego oczy. Widział w nich strach — czysty, paraliżujący.
— O co ci chodzi? Już idę, naprawdę! Nie potrafię szybciej… — wyjąkał, szarpiąc się rozpaczliwie, próbując się wyswobodzić.
Pietruszkowa Błyskawica wpatrywała się w niego w milczeniu. W jego oczy; błękitne, niezwykle jasne. Nigdy wcześniej nie widziała kota o tak wyjątkowym spojrzeniu. Ten kocur był słaby. Był niewinny.
Honorowy wojownik nie potrzebuje zabijać innych, by zwyciężyć w swojej bitwie — jeden z punktów kodeksu wojownika rozbrzmiał w jej głowie niczym wyrok.
Gdyby go złamała… wystąpiłaby przeciwko Gwiezdnym. A to oznaczało jedno: po śmierci trafiłaby do Mrocznej Puszczy. Za zabicie. Za zgaszenie niewinnego życia. Czyn tak haniebny, tak sprzeczny z jej moralnością, z jej sercem, które teraz biło zdecydowanie za szybko. Miała wrażenie, że zaraz rozsadzi jej żyły. Przełknęła ślinę. I wtedy poczuła ostry ból. Cofnęła się instynktownie, sycząc. Spojrzała na łapę, dostrzegła ślad ugryzienia. Nie było głębokie, ale piekło dotkliwie. Samotnik strzepnął ogonem i, korzystając z jej zawahania, znów rzucił się do ucieczki. Pietruszkowa Błyskawica ruszyła za nim. Była szybsza. Gdy kocur tylko obejrzał się przez ramię, zobaczył już jej pazury, które rozdarły jego pysk. Zachwiał się i runął na ziemię, uderzając pyskiem o trawę. Wojowniczka dopadła go w jednej chwili, przygniatając do ziemi i wyszczerzając kły.
— Nie! Proszę! Proszę, pozwól mi odejść! Pozwól mi… — nie dokończył.
Wojowniczka wbiła w niego zęby. Zaciskała szczęki coraz mocniej, przebijając się przez zewnętrzne warstwy skóry, potem przez mizerne mięśnie, aż w końcu dotarła do żył na jego szyi. W desperacji kocur zebrał resztki sił i wbił pazury głęboko w jej policzek. Z całą mocą rozdarł skórę, pozostawiając głęboką, palącą ranę. Korzystając z chwilowego oszołomienia kocicy, zadał jej jeszcze kilka chaotycznych ciosów. Szybko jednak opadł z sił. Krew sącząca się z jego szyi zaczęła wypływać z pyska i nozdrzy, zalewając trawę pod nim. Każdy oddech był coraz płytszy, coraz słabszy. Mimo to poruszył się jeszcze. Powoli, z trudem, zaczął pełznąć w stronę pobliskich krzewów. Upadł na bok, wyciągając przed siebie łapę, jakby resztkami życia próbował dosięgnąć czegoś, o czym nikt poza nim nie miał pojęcia. Może gdyby Pietruszkowa Błyskawica nie była tak zaślepiona własnym żalem i rozpaczą, zastanowiłaby się, dlaczego tak uporczywie zerkał właśnie tam. Podeszła do niego z szokiem w oczach. Dyszała ciężko, nie z fizycznego wysiłku, lecz z powodu psychicznego ciężaru tego, co zrobiła. Czuła się, jakby zdradziła samą siebie. Dokonała czynu, za który bez wahania ukarałaby każdego innego kota.
Dotknęła łapą ciała nieznajomego. W jednej chwili coś w niej pękło. Zawyła, krótko, rozpaczliwie, jak zwierzę śmiertelnie ranne. Przybliżyła głowę do jego brzucha, jakby wciąż miała nadzieję wyczuć choć cień życia.
— Tak mi przykro… Błagam, wybacz mi. Co ja uczyniłam? Co ja uczyniłam?! — łkała, dławiąc się własnym głosem, łzami i krwią, która z rozszarpanego policzka spływała do kącików pyska.
Cała drżąca, z trudem zaciągnęła jego ciało na skraj lasu. Każdy ruch sprawiał ból, lecz nie ten fizyczny był najgorszy. Tam, w ciszy między drzewami, zaczęła grzebać ciało. Przysypała go leśną ściółką, wilgotną glebą, a na wierzchu ułożyła pachnące kwiaty, jedyne, co mogła mu jeszcze ofiarować. Stała nad prowizorycznym grobem, a jej krzyk pozostawał uwięziony w środku. Nienawidziła siebie. Nienawidziła tego, co zrobiła. Jak mogła dopuścić się czegoś takiego? Jak mogła stać się tak obrzydliwą bestią? A wszystko to… wszystko wydarzyło się z powodu miłości. Bo przecież Pietruszkowa Błyskawica dla miłości i rodziny była w stanie zrobić wszystko. Wszystko. Nigdy jednak nie przypuszczała, że owe „wszystko” będzie oznaczało właśnie to. Zatoczyła się na łapach. Jeszcze raz spojrzała na miejsce, w którym spoczywało ciało samotnika, po czym, lekko utykając, ruszyła w stronę obozu. Każdy krok oddalał ją od grobu, lecz żaden nie oddalał jej od winy.

•·.··.·•

Gdy tylko stanęła u wejścia do jaskini, jej pobratymcy natychmiast wyczuli zapach krwi. Uniosły się głowy, a spojrzenia skierowały w stronę woni, która wdarła się do obozu niczym ostrzeżenie. Pietruszka, kulejąc, weszła głębiej do jaskini. W tej samej chwili podbiegła do niej Wieczne Zaćmienie.
— Pietruszko! — krzyknęła rozpaczliwie.
Dotknęła łapą jej zakrwawionego policzka, a w jej oczach natychmiast pojawił się strach. Zaraz potem wokół nich zebrał się niemal cały obóz, wojownicy, starszyzna, uczniowie. Szept i niepokój rozlały się po jaskini jak fala.
— Co się stało?! Pietruszko, powiedz coś! — łkała Wieczne Zaćmienie, zupełnie nie rozumiejąc, co mogło doprowadzić do takiego stanu jej ukochaną.
Zamieszanie nie umknęło uwadze Judaszowcowej Gwiazdy ani Pikującej Jaskółki, którzy szybko przepchnęli się przez tłum. Nie zdołali jednak odsunąć od kocicy jej ukochanej ani córek, które przywarły do boków matki, jakby bały się ją stracić. Zalana pytaniami Pietruszka w końcu ciężko osiadła na ziemi. Jej rany natychmiast zaczęła opatrywać Jagnięca Łapa.
— Zabiłam go… — wyszeptała tak cicho, że nawet Wieczne Zaćmienie, stojąca tuż przy niej, nie dosłyszała tych słów.
— Powtórz — zażądała Judaszowcowa Gwiazda, robiąc krok do przodu.
W jaskini zapadła absolutna cisza. Nikt nie śmiał nawet oddychać, by nie zakłócić tego, co miała powiedzieć wojowniczka.
— Samotnik wykradał nasze jedzenie — zaczęła drżącym głosem. — Chciałam go tylko przegonić. On… on nie odpuszczał. Nie zważał na nic, nawet na swoją słabą kondycję. Ja nie chciałam go zabić. Naprawdę nie chciałam… — załkała i wcisnęła pysk w futro Wiecznego Zaćmienia.
Partnerka liznęła ją delikatnie po uszach, próbując ją uspokoić. Reszta klanu jakby natychmiast się rozluźniła. W ich oczach zabicie nieustępliwego samotnika było czymś, co wojownik powinien zrobić w obronie terytorium. Pietruszka nie była jednak w stanie spojrzeć nikomu w oczy. Bała się, że ktoś dostrzeże prawdę, nie w słowach, lecz w niej samej. Bo kłamstwo było tylko werbalne. Jej emocje były prawdziwe. Zaprowadzona przez ukochaną do legowiska medyka, niemal od razu opadła na posłanie, pozwalając medykom zająć się jej ranami. Jej córki otoczyły ją ze wszystkich stron, szepcząc słowa pocieszenia, próbując dodać jej otuchy. Tylko Wieczne Zaćmienie nie odrywała od niej wzroku. Jej żółte ślepia wpatrywały się w Pietruszkę uważnie, przenikliwie. Ona wiedziała. Wiedziała, że jej partnerka kłamała.




Od Ognikowej Słoty

Ognikowa Słota skrzywiła się, zauważywszy Wilczy Skowyt. Nie przepadała za kocurem. Nadal gdzieś z tyłu głowy miała słowa Zalotnej Krasopanii sprzed paru księżyców. Powinna trzymać się od kotów jego typu z daleka, tak więc też robiła. Ciekawe czy Zalotka to dostrzegała? I jeśli tak, to czy była dumna ze swojej córki?
Szylkretka wyruszyła poza obóz, w celu znalezienia pokrzyw. Tym razem starała się skupić dużo bardziej niż ostatnio. Musiała je znaleźć… im więcej porażek na jej koncie, tym bardziej wpływało to na jej samopoczucie. Oczywiście nie zamierzała nikomu się przyznawać do tego, że jej nie wyszło. Dzisiaj miała w celu ogłosić wreszcie, że jej się udało. Że Dyniowa Skórka już nie musi szukać więcej i dostanie od niej wystarczająco. Aczkolwiek… im dłużej tak wędrowała i się rozglądała, tym bardziej docierało do niej to, że nie miała pojęcia, gdzie mogła się spodziewać tej rośliny. Może gdyby kiedykolwiek jej się chciało szkolić na medyka oraz zostałaby wybrana do tego, to by miała nieco więcej o tym pojęcia. Jednak nigdy zioła jej nie interesowały, miałaby niezbyt przyjemnych mentorów, a ponadto... ona raczej wolała walkę i polowanie, zresztą nie chciała tego też wymieniać na nic innego, takie życie bardzo jej odpowiadało. Sprawdzała się jako wojowniczka i mimo ukończenia treningu, nadal niekiedy ćwiczyła sobie w zaciszu, żeby przypadkiem nie stracić formy, jaką sobie wyrobiła przez tyle księżyców.

Od Ognikowej Słoty

Ognikowa Słota cieszyła się ciepłymi promieniami słońca, które padały na jej bok. Wylegiwała się wygodnie na jednym z rozłożystych kamieni podczas przerwy. Dzisiejszy trening z Cykoriową Łapą był udany. Gdyby pogoda była gorsza, może brązowooka wzięłaby młodą na kolejny, chociaż chyba dobrze było dać jej odpocząć tym razem. Szkoda by miała się zamęczyć, w końcu jutro też musi się czegoś nauczyć.
Wojowniczka wyruszyła w las, ostatnimi czasy to też była jedna z tych rzeczy, które robiła dosyć często. Wszystko po to, żeby znaleźć przedmioty, o jakie prosili ją inni niektórzy wilczacy, ale nie tylko ją. Brązowooka wsłuchiwała się w przyjemny śpiew ptaków, pod jej łapami uskakiwały zielone robaczki, wtapiające się lekko w ziemię. Wojowniczka nawet nie starała się ich omijać, wiedziała, że jeśli miały uskoczyć, to to zrobią. Jeśli nie, wtedy to nie było jej winą, iż na nie nadepnęła. W zasadzie nie miało to większego znaczenia i tak, ponieważ robaki były zawsze i zawsze znajdowały sposób na to, żeby jakoś wrócić. Nikomu nie zrobiłoby różnicy parę mniej. Rozglądała się za młodymi pokrzywami. Brązowooka nie była pewna, gdzie dokładnie należało ich szukać, dlatego poszła w możliwe, że losową stronę. Po dłuższym czasie poszukiwań nie udało jej się niczego konkretnego wypatrzeć. Podirytowana, spłaszczyła uszy. Może innym razem.

Od Pustułkowego Szponu

TW: depresyjne myśli, samookaleczenie, chęć śmierci innych

Śmierć Makowego Nowiu była niczym grom z jasnego nieba w biały, bezchmurny dzień. Widok matki spadającej w wodne odmęty i znikającej pod wzburzoną powierzchnią wyrył się w jego pamięci niczym ślady walki na jego ciele, będące pamiątką po wojnie z Klanem Klifu. Zastępczyni wtedy nie dała się pod naporem wróg, a teraz wystarczyła jedna niepewna droga, by jedyne, co po niej zostało to chłodne posłaniu z mchu w legowisku wojowników. Czekoladowy wojownik na nowo wrócił do stanu zawieszania, w którym tkwił księżyce temu, teraz jednak nie z powodu własnej słabości i użalania się nad sobą, a z racji śmierci bliskiego kota. Nawet śmierć Warczącego Lisa nie była tak bolesna, jak ta Makowego Nowiu — czuł, jak z każdym oddechem, uderzeniem serce te jest boleśnie rozrywane na coraz mniejsze kawałki, a następnie przebijane przez pazury ostre jak ciernie. Pierwszej nocy miał ochotę żałośnie wyć ze straty matki, lecz nie zrobił tego. Pustym wzrokiem jedynie wpatrywał się w swoje łapy i pazury, które wysuwał i chował, jakby to miał cokolwiek pomóc.
Powoli zaczynał wracać do stanu sprzed propozycji Makowego Nowiu i pomocy w dostosowaniu się do nowej rzeczywistości. Wrócił do ciągłego leżenia bez celu — nie miał siły nawet iść po coś drobnego do jedzenia, nawet jeśli żołądek nieprzyjemnie mu się ściskał z powodu coraz większego głodu. Każdy, kto próbował wejść z nim w jakąkolwiek interakcję, napotykał puste spojrzenie jednego ślepia, nawet pyska nie otwierał, w którym panowała istna susza. Czasem dawał się namówić na parę łyków wody z kępki mchu, lecz nic więcej. Tym razem nawet Poziomkowa Polana nie był w stanie go wyciągnąć z tego stanu, nawet jeśli spędzał długie godziny, leżąc obok najlepszego przyjaciela i próbując namówić do chociażby chwilowego opuszczenia legowiska. Starszy nie widział żadnego powodu, czemu miałby to robić.
Nikła Gwiazda nie naciskał, jakby zbyt zajęty wyborem zastępcy, a nawet i niedługo przyszłego przywódcy na swoje miejsce. Czekoladowego to nie obchodziło, dopóki nikt nie zawracał mu ogona — wyjątkiem był kremowy wojownik, którego obecność i słowa jakkolwiek tolerował, choć w żaden sposób na nie nie reagował, pochłonięty swoimi myślami. Te ciągnęły go coraz mroczniejsze odmęty umysłu, do których nigdy nie zawędrował ani nawet nie chciał, teraz jednak był bierny ciałem i umysłem na to, co się działo dookoła i także w jego głowie. Stał się pusty, niczym skorupa, w której dotychczas przebywała dusza — ta już dawno zdążyła ulecieć, nie pozostawiając po sobie zupełnie nic.
Przez długie dni jedynie egzystował na tyle, by dożyć kolejnych paru dni, lecz w końcu nadeszło coś, czego nikt się nie spodziewał, ale jednocześnie przewidywał, że w końcu się stanie. Duża część kotów pod osłoną nocy opuściła Klan Wilka, w tym Poziomkowa Polana. Był to kolejny cios dla zielonookiego, ale i utwierdzenie w jednych z ostatnich słów zmarłej matki. Jednak czemu się łudził, że to uczucie wypali? Przecież kremowy był dosłownym przeciwieństwem jego, a mimo to liczył, że wszystko się jakoś ułoży i jeśli będzie trzeba, to uchroni tego kruchego wojownika przed wpływami każdego z Kultu i wyznającego Mroczną Puszczę — wszystko tylko po to, by razem mogli żyć szczęśliwie. Że wystarczyć będzie tylko, że mają siebie nawzajem, a dadzą radę każdym przeciwnością losu.
Jak on się bardzo mylił do tego nieśmiałego kremusa… Czy jego wyznanie uczuć nic dla niego nie znaczyło? Czy naprawdę opuszczenie klanu i próby przetrwania wyglądały lepiej niż spokojne życie u jego boku? Jak on mógł… Jak śmiał! Jakim prawem ot tak sobie opuścił klan, nie licząc się z uczuciami innych! Wraz z każdą myślą pełną gniewu i goryczy jego pazury coraz mocniej zanurzały się w jego pustym ciele. Nie, już niepustym. Teraz było przepełnione bólem, żalem, gniewem i chęcią zemsty. Osobiście każdego zdrajcę zabije, każdy z nich zazna smak jego pazurów. Nie bez powodu w jego imieniu jest człon Szpon. Nim się każdy z nich obejrzy, będą razem umierać w agonii, błagając Klan Wilka o przebaczenie!
Z nową siłą i determinacją zaprzestał użalania się nad sobą i celowego okaleczania własnego ciała, teraz miał nowy cel. Cel, do którego był przygotowywany od małego. Z niebezpiecznym uśmiechem na pysku jedynie prychnął, by następnie przywrócić swoje ciało do godnego stanu. Pierwsze co to musiał ogarnąć swój wygląd, gdyż tłusta, poplątana sierść wołała o pomstę do nieba. Kiedy z tym się uporał, to kolejnym na liście było zjedzenie czegoś porządnego i odpowiednie nawodnienie, gdyż czuł, jak boli go cały przełyk od suszy, którą sobie zgotował.
Pomimo osłabienia ciała i odczuwalnych zawrotów głowy z powodu odwodnienia, a może i niedożywienia w jakimś stopniu, opuścił legowisko z wysoko uniesioną głową i pewnym krokiem podszedł do stosu, by wziąć w zęby dorodnego kosa. Z wybraną zwierzyną udało się pod legowisko wojowników, aby na spokojnie skonsumować posiłek, na którego samą myśl ślinka mu ciekła. Teraz dopiero poczuł, jak bardzo jest głodny i spragniony po tylu dniach bezczynnego leżenia na posłaniu. Potrząsnął głową, odganiając natrętne myśli, musiał się skupić na powrocie do stanu sprzed śmierci Makowego Nowiu. Nie może jej zawieść — nie po to poświęcała mu czas, pomagając w treningach po utracie oka, by teraz to wszystko poszło na marne. Ta poświęcała swój cenny czas, by odbudować relację z synem i wspomóc w trudnych chwilach, a ten ponownie doprowadził się do stanu, gdzie był samą kupką nieszczęść.

Od Nadciągającego Pomroku

*jeszcze przed ucieczką części wilczaków*

Słońce powoli zniżało się ku zachodowi, przykrywając drzewa delikatnym pomarańczem. Dreptała tuż obok siostry, nie zwracając większej uwagi na nic dookoła, a tym bardziej na resztę członków patrolu.
Zbliżali się w stronę Drogi Grzmotu, oddzielającej ich terytoria od tych Owocowego Lasu. Rozkojarzonym spojrzeniem przesunęła po towarzyszących jej kotach; Słota u jej boku, na przedzie nadąsany Krucze Pióro, a gdzieś z boku Roztargniony Koperek…. No naprawdę, lepszej ekipy nie dało się skompletować. Nie była do końca pewna, co medyk robił na patrolu łowieckim… Westchnęła cicho; pół biedy, że nic się nie działo, to przynajmniej nie musieli ze sobą rozmawiać. Pomyślała o tym jednak za szybko – szelest czegoś średniej wielkości rozległ się w pobliżu kotów, jednak ciężko było określić, skąd ów dźwięk dochodził.
Zastrzygła uszyma. Zaintrygowanie wygrało, a jej łapki prędko poniosły ją parę kroków przed grupę. Może to jakaś większa zwierzyna? Usłyszała, jak najstarszy z wojowników również odłącza się od patrolu, a po nim Ognikowa Słota. Szylkretka zerknęła na siostrę, po czym w niemym porozumieniu wyrwały się do przodu… Nie był to jednak najlepszy pomysł.
Może matka miała rację, powtarzając, że ciekawość w żadne dobre miejsce jej nie zaprowadzi. Grunt obsunął się spod ich łap tak niespodziewanie, że nawet nie była w stanie stwierdzić, kto w złe miejsce nadepnął pierwszy. Runęła w dół, do jakiejś dziury, a za nią Słota, przygniatając szylkretkę do ziemi. Parsknęła zaskoczona, wypluwając z buzi porządną porcję ziemi. Wydała z siebie poirytowany jęk. To zdecydowanie nie była zwierzyna! A jeżeli rzeczywiscie gdzieś była, to na pewno już ją spłoszyli... Położyła po sobie uszy i zrzuciła Słotę ze swojego grzbietu, stając w dole i unosząc łeb do góry.
— Słota? — Szturchnęła siostrę łapą. — Chyba mamy lekki problem.
Wojowniczka również podniosła się z ziemi, rozglądajac się dookoła z postawionymi na sztorc uszyma.
— Pomrok, wszystko w porządku?
— Tak... Chyba tak. Ty cała?
Rudaska pokiwała głową. Brązowe ślipia Pomroku wbite były w korzenie wystające z góry, a język wytknięty w skupieniu. Widziała również jeszcze jednego z członków, szarpiącego się z czymś na powierzchni… Do czasu. Usłyszała tupot łap, i po paru uderzeniach serca po kocie nie było już śladu. Świetnie! Wywróciła oczyma i ponownie wbiła spojrzenie w górę.
— Podsadzić cię? — zaproponowała. — Może uda Ci się tam czegoś złapać?
Słota podniosła łeb i rozejrzała się, szukając wzrokiem jakiegokolwiek wystającego korzenia lub większej części ziemi, dzięki której mogłaby się łatwiej wspiąć. Pomrok schyliła się, aby siostra mogła oprzeć łapy na jej grzbiecie. Modliła się w myślach, aby udało zaczepić się jej chociażby o jeden z korzeni, które widziały.
Stęknęła, gdy łapy wojowniczki wbiły się pomiędzy jej barki. Jednak udało jej się! Już chwilę później z pomocą jej szczęk udało się szylkretce stanąć obok dziury. Wypluła resztki ziemi z pyska i z nienawiścią spojrzała na dół. Głupia dziura.
Po chwili adrenalina zniknęła. Nieco zdezorientowana posadziła zad na ziemi i spojrzała na siostrę. Super. Świetnie. I gdzie ta reszta się podziała?
— Co teraz?
Zanim jednak Słota zdołała coś zaproponować, z pomiędzy drzew wypadł jakiś inny kot. Ucieszyła się, słysząc czyjś głos, jednak... Mina nieco jej zrzedła na widok Roztargnionego Koperka. No cóż.
Medyk podszedł bliżej sióstr, zauważalnie zdezorientowany.
— Gdzie jest Krucze Pióro? Pobiegł za mną? — zapytało. — On jest chyba niepoważny.
Pomrok zastrzygła uszyma.
— Nie mamy pojęcia — miauknęła, zbliżając się do liliowego, ale nadal zachowując bezpieczną odległość. Kto wie, co mu w głowie siedzi? — Gdzieś biegł, to na pewno... Moment. A ty? Czemu poleciałeś chować się gdzieś po krzakach? — dodała, marszcząc nos.
Liliowe prychnęło cicho.
— To nie do końca tak jak myślisz — warknęło, tak jakby usiłowało się powstrzymać przed obelgami. — Coś wybiegło z krzaków, a wy strasznie się grzebaliście. Powinniśmy zgłosić to do przywódcy… Z drugiej strony nie mam pojęcia czym było to stworzenie, więc co jeśli grozi mu niebezpieczeństwo?
— Nie moja wina, że ja jestem niska, a dziura głęboka — parksnęła nadąsana. — Nawet nie wiesz, za czym pobiegłeś? Trochę nierozsądne, ale co ja tam wiem…
— No z jakiegoś powodu nazwali mnie Roztargnionym Koperkiem.
Końcówka jej ogona poruszyła się z poirytowaniem.
— Pasuje Ci, to muszę przyznać — miauknęła, krzywiąc się. Po chwili rozejrzała się po okolicy. — No, to co z tym... Kruczym? Chyba trzeba go znaleźć.
Z gardła stojącej obok niej Słoty wyrwało się warknięcie.
— W takim razie poniesie konsekwencje swoich nieodpowiedzialnych czynów — strzepnęła ogonem gniewnie, wysuwając pazury i wbijając je w glebę. Westchnęła przeciągle, jednak po chwili pokiwała znowu głową. — No... dobrze, może faktycznie lepiej będzie go poszukać — przyznała. — Ale nie myśl sobie, że będę tolerować twoje docinki! — spojrzała na medyka z ukosa, podnosząc brodę tak, jakby się na niego nadąsała, ale on jedynie uśmiechnął się nieszczerze.
— Później sobie zrobimy pogaduszki.
Wytknęła na niego język, ale podążyła za medykiem bez słowa.
Roztargniony Koperek przeprowadził ich przez drogę grzmotu. Ich łapy prędkim krokiem przeszły przez cuchnącą powierzchnię, a później zaczęły przeciskać się przez pokrzywy, końcowo przystając obok jakiegoś różanego krzewu.
— Tu się zatrzymałom.
Wymamrotała parę brzydkich słów. Będzie cała w bąblach! Prychnęła z niezadowoleniem.
— No, ale tutaj go nie ma — miauknęła, spoglądając na liliowego ze zobojętniałą miną. Jak na nią, to można by było tę pokrakę tu zostawić... Ale chyba by tak nie wypadało. — Słota, czujesz coś? Może nasza zguba gdzieś się tu kręci.
— Nie, nic oprócz smrodu drogi grzmotu — powiedziała, po czym łapami rozchyliła jedną z gałęzi. Weszła głębiej w krzaki, szukając jakiegokolwiek śladu po kocurze.
Wcisnęła się między gałęzie za Słotą, krzywiąc się na szarpiące jej futro kolce. W pewnym momencie jednak… Nie mogła się już poruszyć. Utknęli! Świetnie. W krzewie było ciasno, a kotce wbijały się w jej boki. Szarpnęła się nieco do tyłu, sycząc z poirytowaniem, tym samym nadeptując na jedną z łap Koperka.
— Musisz się tak rozpychać! Zabieraj to brudne łapsko! — warknęło z obrzydzeniem wymalowanym na pysku.
Chcąc szybciej się wydostać z końca krzaków szarpnęło się, co skończyło się niezbyt wielką raną na boku.
— Świetnie ciekawe czym ja to teraz opatrzę. Gdyby nie ty nie miałobym tego… Gdzie się podziała Ognikowa Słota? — zapytało nagle.
Wywróciła oczami.
— Trzeba było się za nami nie pchać z tym swoim zadem — prychnęła, sama wyczołgujac się spomiędzy gałęzi. Dopiero po chwili zauważyła brak siostry. Czyżby za nimi nie nadążała? — Słotaaa? Jesteś tam jeszcze?
— Pomroku? — głos rudaski dobiegło do nich zza ściany gałęzi.
— I co? Nie możemy jej tam zostawić, prawda? — zmrużyło oczy, patrząc na Pomrok. — Rozdzielać też raczej się nie powinniśmy…
Parsknęła z niezadowoleniem.
— No oczywiście, że jej tam nie zostawimy — syknęła, po czym wetknęła łeb pomiędzy gałęzie, słysząc głos siostry. — Słota? No, chodź tu do nas, bo sama z nim nie wytrzymam!
— Pomroku chodź do mnie na chwilę, ale bez niego!
Medyk, słysząc słowa kotek, prychnął bardzo rozbawiony.
— I co! Utkniecie tam razem, mysie móżdżki?! Naprawdę wolałobym, aby chociaż jedna z was wyszła z tych głupich zarośli i dotarła spowrotem do obozu... — mruknęło przygnębione.
Posłusznie wsunęła się ponownie między gałęzie, jednak tylko na tyle, że jej zad nadal wystawał na zewnątrz. Nie chciała tam znowu utknąć!
— Wyjmij może ten kij spod ogona, co? — parsknęła w odpowiedzi Koperkowi, ignorując jeno kolejne, niezadowolone pomruki. Spojrzała ma siostrę zaplątaną w pędy i kolce.... Zniżyła ton głosu do szeptu. — Aż tak źle jest? Chodź, zanim zostawi nas tutaj.
— Tak... — odparła Słota z zażenowaniem. Szarpnęła, próbując wydostać się z nich raz jeszcze, tylko po to, żeby spotkać się z kolejnym kłuciem ze strony kolców. Zaczęła gryźć kilka z nich, próbując w ten sposób połamać łodygi i nawet jej to wyszło, jednak było ich więcej i nie do każdej sięgała.
— Można by trochę szybciej? — dobiegły do nich narzekania Koperka.
Wyciągnęła pysk do przodu i zaczęła pomagać siostrze, łapiąc zębami za pędy i je przegryzając w miejscach, w których nie było aż tylu kolców.
— Mogłybyśmy mu wrzucić ślimaki do legowiska, jak już wrócimy — szepnęła rudaska z uśmiechem, gdy zrobiły sobie chwilkę przerwy. Po jakimś czasie pędów zostawało coraz mniej, kolce sypały się na ziemię. Musiały uważać, żeby przypadkiem na nie nie depnąć.
— Ej, a ja mam pomóc? — wołał do nich dalej medyk.
Zachichotała cicho.
— Idzie nam lepiej bez ciebie — zamiauczała. — Nie właź tu, bo ciebie już nie wyciągnę!
— No bardzo zabawne… Załatwię wam żeby was nie leczono przez następny rok.
Usłyszawszy trzask, Słota uwolniła się wreszcie z cierni, strzepując z siebie nadmiar igiełek. Pomrok wyszczerzyła zęby w uśmiechu i zaczęła się wycofywać z krzewów.
— Widzisz? Wystarczyło być cierpliwym — miauknęła w stronę medyka, otrzepując sierść. — Co teraz? Idziemy go chyba dalej szukać, co nie?
Odpowiedzi na pytanie nie uzyskała. Zdezorientowana spojrzała na owarzyszy, wpatrujących się… W jasny, długi strzępek cudzej sierści, z któregu unosił się gryzący w nos, ziołowy zapach.
— Intrygujące. To z pewnością nie należy do Kruczego Pióra... — mruknął medyk.
Zastrzygła uszyma.
— Widzieliście jeszcze kogoś innego? — zwróciła się do Koperka, wyjątkowo wcale nie aroganckim tonem, jedynie zaintrygowana. Może ich zaginiony wojownik wdał się w jakąś bójkę?
— Nie — miauknęła Słota. — Myślicie że należy do kogoś z naszych?
— A czy ktokolwiek z naszych ma aż tak okrutnie ziołowy zapach? Nawet Cisowe Tchnienie, która wygląda na taką, co wychowała się w żłobku, nie śmierci tak okrutnie — mruknęło, namyślając się. — Właściwie co to za zapach? Mięta? Lawenda? Hmm... Może jakiś kot celowo się czymś natarł? — przechyliło głowę, patrząc na kotki pytająco.
Pochyliła się nad skrawkiem futra. Zapach był tak silny, że aż zaczęło coś ją kręcić w nosie.
— Nie mam pojęcia — miauknęła, po czym psiknęła. — To ty jesteś tu medykiem, wykaż się.
— Nie mam pojęcia co to za zapach, ale może ten ktoś chciał zamaskować swój zapach, tarzając się w czymś właśnie — powiedziała Słota z podejrzliwym wyrazem pyska. — Możemy wziąć to i zanieść Nikłej Gwieździe i rozejrzeć się po kotach, komu brakuje kępki… Chyba, że to wcale nie od nas, a od Owocowego Lasu. Myślicie, że chciałoby im się próbować wejść na nasze tereny? Może są chciwi i patrzą, na jaki skrawek naszego terytorium mogliby położyć łapska?
Roztargniony Koperek prychnął poirytowany.
— No rzeczywiście, dziękuję za dokończenie mojej sugestii — wywróciło oczyma. — Może i byłoby sensowne, ale wiadomo ile kotów miało wyrwane futro z choćby powodu treningów czy walk? To trochę jak szukanie wiatru na terenie Klanu Burzy, bezsensowne. Nie byłoby jednak lepiej jeszcze trochę się rozejrzeć? W końcu musimy znaleźć nadal Krucze Pióro… Jedno jest pewne. Faktycznie mamy gdzieś zdrajcę. Miejmy tylko nadzieję, że nie znajduje się on w naszym klanie…
Pomrok zmarszczyła brwi.
— Zdrajca zdrajcą, ale czy na pewno musimy sie za Krukiem uganiać po lesie? — mruknęła, spoglądając po dwójce kotów. — Nawet nie wiemy, gdzie odbiegł, bo ktoś nie raczył zwracać na niego uwagi, gdy my próbowałyśmy wygrzebać się z dziury — spojrzała wymownie na Koperka. — Myślicie, że jest na tyle przygłupi, że nie trafi do obozu?
— Więc trzeba było nie wpadać do dziury u sprawa rozwiązana! — mruknęło, zanosząc się śmiechem.
Ognikowa Słota zjeżyła nieco futro.
— Rozejrzyjmy się, ale za następnymi śladami. Krucze Pióro sam się znajdzie — miauknęła stanowczo, rozglądając się już wstępnie za czymkolwiek.
— Wiesz, istnieje szansa, że trafi kiedyś na patrol i co? Zaatakuje go trójka czy czwórka kotów?? Pomyślała o tym? — warknęło zdenerwowane. — Ale jasne, mi to w sumie obojętne. Dla mnie mogą go nawet oskórować i zjeść, wszystko jedno. Brawo, Ognikowa Słoto, zdobywasz punkty — uśmiechnęło się, chichocząc pod nosem.
Nagle coś zaszeleściło w krzakach, brązowe oczy kotki ujrzały Krucze Pióro.
— Widzisz! Miałyśmy rację, sam się znalazł — miauknęła Słota triumfalnie, machnąwszy dumnie ogonem. — Nie kłap już tyle, bo mnie irytujesz — dorzuciła do medyka, machając teraz ogonem z poddenerwowaniem. Spojrzała na niego i patrzyła tak przez dłuższą chwilę, zanim odwróciła się z brodą uniesioną wysoko. Zaczęła kroczyć przed siebie w kierunku obozu klanu wilka.
— Miałom szczerą nadzieję, że coś cię zeżarło — mruknęło tylko krótko w stronę Kruczego, idąc kawałek od Słoty, ale na tyle daleko, aby nie być blisko wojowników.
Pomrok, nieco zdezorientowana, otrząsnęła się i dogoniła resztę patrolu, zrównując kroki z siostrą. Jeszcze raz, po co oni w ogóle tu przyszli?

Od Rozżarzonej Pieśni Do Mirtowego Lśnienia

Od dnia mianowania dużo się nie zmieniło w życiu rudej kotki, lecz ona w końcu mogła się oficjalnie poczuć częścią tego wszystkiego. Nowym miejscem spoczynku była jedna z licznych półek, których część była zajęta przez pozostałych wojowników — wybrała miejsce najdalej oddalone od reszty, gdyż miała wtedy wrażenie, że unika wciąż nieprzychylne spojrzenia nowych pobratymców. Ile jeszcze zajmie czasu nim całkowicie się do niej przekonają? Mimo to nie miała zbytnio co narzekać w porównaniu do tego, co się działo w Klanie Wilka. Tam czuła się, trzymam wbrew własnej woli, a tu? Wolność na każdym kroku, sama zadecydowała, że przybędzie tutaj i pozostanie, nikt za nią tej decyzji nie podejmował.
Z reguły była przydzielana na patrole przed Wysokim Słońcem i raczej wtedy trzymali się z dala od granicy z Wilczakami, jakby w obawie, że jak któryś w wojowników ujrzy Rozżarzoną Pieśń wśród swoich wrogów, to Nikła Gwiazda będzie chciał się jej pozbyć, ruszając na kolejną wojnę. Dlatego też wojowniczka rozumiała obawy innych — godząc się z faktem, że raczej zbyt prędko nie pojawi się na zgromadzeniu klanów. Mimo to nie ubolewała jakoś na tym bardzo.
Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk zbliżających się kroków, mieli być drugim patrolem, który dziś opuszcza obóz. Siedząc na wprost wodospadu, obróciła głowę, by ujrzeć Mirtowe Lśnienie, Pchełkowy Skok i Tuwałową Łapę, będącą uczniem szylkretki.
— Możemy ruszać — oznajmił kocur, a cała reszta ruszyła za nim. Pchełkowy Skok ze swoją białą podopieczną szły bardziej z tyłu, podczas gdy pozostała dwójka rudych wojowników prowadziła.
— Mirtowe Lśnienie, tak? Brat Źródlanej Łuny? — zagaiła, próbując nawiązać jakieś nowe znajomości, gdyż dotąd mało z kim rozmawiała. Głównie była to niebieska kotka i Rozświetlona Skóra, kiedy nie chorował i mógł prowadzić treningi rudej.

<Mirtowe Lśnienie?>

Gąsiorkowy Trzepot urodziła!

 Gąsiorkowy Trzepot wydała na świat jedną, maleńką kotkę!



Od Szałwiowego Serca CD. Borówkowej Łapy (Borówkowej Słodyczy)

gdy Borówkowa Słodycz była uczennicą
Pomimo poważnego tonu uczennicy, nie potrafił powstrzymać delikatnego parsknięcia. Nie brzmiało jednak jak przejaw wyśmiewania się z problemów, z których właśnie mu się zwierzyła, a raczej pokazanie, że nie były tak poważne. Można było je łatwo przepracować. Borówkowa Łapa nie miała czym się martwić.
— Och, przestań. Masz jeszcze dużo czasu. Jesteś młodą kotką, w dodatku świadomą swoich błędów i umiejącą wynosić z nich wnioski. To już jest coś. Masz wielu rówieśników, których krnąbrność sprawia, że stoją w miejscu — miauknął, pocieszająco poklepując ją ogonem po ramieniu. — Musisz zaufać wodzie. Gdyby nie jeden wojownik Klanu Nocy, który odważył się to zrobić, pewnie żylibyśmy jak inne klany i nigdy nie odkryli potencjału rzeki. Nie tylko ty się boisz. Wielu przed tobą czuło się tak samo. Ale w końcu im wszystkim udaje się przełamać. A uwierz mi, przed tobą były dziesiątki jeszcze większych strachajł... — zachichotał raz jeszcze. — Chcesz spróbować jeszcze raz?
— Dziękuje — odmiauknęła na słowa otuchy. — Nie wiem...
— No dawaj... Pamiętaj, że ja tu jestem, by cię asekurować. Nic ci się nie stanie — zapewniał, intensywnie obserwując zmartwioną twarz Borówkowej Łapy. Ta w końcu się rozchmurzyła, a wzrok z ziemi podniósł na niego. Skinęła lekko, lecz stanowczo głową. Na pysku Szałwiowego Serca pojawił się szeroki uśmiech.

***

Wpatrywał się w delikatnie falującą taflę wody. Wokół nastała już ciemność. Nawet nie chodziło o późną porę – księżyc zupełnie zniknął z nieba, odbierając ziemi swój błogi blask. Szuwary dudniły od żabich zalotów. Co jakiś czas unosiły się piski grzebiących w mule kropiatek. Świat zachowywał się tak, jakby nic się nie zmieniło w przeciągu tych kilkunastu wschodów słońca. Wszystko było takie samo jak tej nocy, gdy spotkali się po raz ostatni. Ta sama wesoła pieśń przygrywała przeszłej ucieczce z obozowiska. Wtedy była tylko akompaniamentem jego beztroskich myśli. Teraz? Raniła niemiłosiernie, muskając w jego sercu wyrwę, której nie mogła zapełnić.
Powinien teraz przeskakiwać na drugi brzeg ze skokiem równie lekkim, co głowa. Z podekscytowanym sercem, które biło nieco szybciej na myśl o tym, że zobaczy Źródlaną Łunę. Że opowie jej wszystko, co się tego dnia wydarzyło, co spotkał na ostatnich patrolach, co usłyszał z obozowych plotek. Ta rzeczna melodia go wkrótce opuści, ustępując lądowi, morskiej plaży i czekającej już na niego ukochanej.
Co teraz musiała o nim myśleć? Czekała tam na niego, aż w końcu przybędzie po tych kilku dniach ciszy? Już sobie odpuściła? Co czuła? Stres? Troskę? Lęk? Gdyby role zostały odwrócone, sam zamartwiłby się na śmierć. Nie byłby w stanie funkcjonować, bo każde wytłumaczenie odejścia było równie koszmarne. Może smutek? Rozczarowanie? Gniew? Wyobrażał sobie, jak musiała niespokojnie chodzić z miejsca na miejsce, nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego nagle zniknął. Nie miała powodów, by się domyślić, że został złapany. Mogła uznać, że zrobił to, co kilka księżyców temu – gwałtownie odsunął się i uciekł, przytłoczony uczuciami i wynikającymi z nich wyrzutami sumienia. Gdyby tylko mógł się wytłumaczyć. Nawet nie nie osobiście, a choćby posłańcem z krótką wiadomością. By wiedziała, że to nie był kolejny durny impuls. By dalej mogła go kochać, nawet jeśli tylko z oddali...
Nie. Poprzysiągł, że przestanie. Że nigdy więcej już o niej nie pomyśli. Zacisnął zęby i spuścił głowę jak ze wstydu. Tak okropnie tęsknił. Nawet gdy usilnie próbował to z siebie wyprzeć, próbując udowodnić innym i sobie swoją lojalność do klanu, nie potrafił. Był sam ze swoimi myślami, ze swoimi wspomnieniami i z żalem, które nie miały ujścia. Gdy zmarł mu ojciec, jego umysł był przepełniony odbudową obozu. Budził się i pomagał w pracach, przenosząc ciężkie głazy, usuwając naniesione przez powódź gałęzie, dopieszczając legowiska, by wieczorem paść na posłanie i natychmiast zasnąć z wyczerpania. Ciągnął to tak długo, aż sprawa w jego umyśle się nie "przedawniła". Zaakceptował to, że Bursztyn był martwy, bo czasu na żałobę i rozpacz po prostu nie było. Nie miał kiedy płakać i użalać się nad swym losem, gdy klan potrzebował go, by stanąć na łapy. Teraz...? Wariował od bezczynności i osamotnienia. Nic nie było w stanie rozproszyć go od myśli i wspomnień, gdy wszystko, co miał wokół siebie to bezgwiezdne niebo, szum fal i odgłosy nawołujących się zwierząt.
Chciał jeszcze raz ją zobaczyć. Porozmawiać. Odepchnąć na bok wszystkie opory nakazujące mu utrzymanie emocji na wodzy – rzucić się w jej ramiona, wtulić się w to miękkie futro, zostać otoczonym puszystym ogonem i kojącym mruczeniem oraz zostać wysłuchanym z najbardziej niezrozumiałego bełkotu. Ona potrafiła go uspokoić. Nie było innego kota, który zobaczył go od tak wrażliwej strony. Gdyby tylko jeszcze raz usłyszał jej głos, zamiast odtwarzać go w pamięci... Jednym objęciem uśmierzyłaby ból jego poszarpanych nerwów.
Zamachnął się, by gwałtownie uderzyć łapą o spokojną taflę wody. Woda rozbryzgała się na wszystkie strony z głośnym pluskiem, który odstraszył okoliczne zwierzęta. Gwar żab na chwilę przycichł. Z zarośli wyleciało na oślep kilka spłoszonych ptaków. Fale wzburzyły się i równie szybko rozpłynęły, przywracając tafli gładkość i pokój. Szałwiowe Serce prychnął, odchodząc, by w swojej niemożliwej do wyładowania frustracji paść na legowisko. Sen zdawał się jedyną ucieczką od tej marnej rzeczywistości.

***

Nieustannie przewracał się z boku na bok. Jego łapy nieraz drżały, a wargi unosiły się, czasem by wykonać gest psiego warkotu, a czasem by wymamrotane zostało kilka zdenerwowanych słów.

Świat skąpał się w purpurze. Każde źdźbło trawy, każda kropla wody i każdy skrawek nieba przykrywała lekka fioletowa poświata. Rozbłysk wschodu słońca? — pomyślał, otwierając sklejone oczy. Niepotrzebnie budził się tak wcześnie. Nie miał żadnego zajęcia, które mogłoby mu tyle zająć, by pracować nad nim od samego świtu. Przymknął więc oczy, przykrywając pysk łapą, by zasłonić przeszkadzające w zaśnięciu światło i przeciągnął się przy tym. Na chwilę nastał spokój. Dźwięki budzącej się do życia natury i oddech to jedyne, co w tamtej chwili słyszał, próbując znów odpłynąć z jawy. Coś jednak w tym przeszkadzało. Miarowe wdechy i wydechy niezsynchronizowane z tymi branymi i wypuszczanymi przez niego. Szałwiowe Serce był tym jednak niewzruszony. Sen... Za chwilę zaśnie i nie będzie musiał się niczym przejmować przez kilka kolejnych błogich godzin...
— Nawet się nie przywitasz, Szałwiowe Serce?
Kocur zerwał się z miejsca, wyginając grzbiet i jeżąc na nim futro. Patrzył wprost na rdzawą postać, która stała zajęczą długość od niego. Łapy miała delikatnie zanurzone w wodzie, która je obmywała. Patrzyła na niego ze spokojem. Książę wiedział dobrze, kto to jest. Jak mógł przecież zapomnieć.
— Hm. Mogłem się tego spodziewać — mruknął Pluskający Potok, gdy wciąż nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Szałwiowe Serce wbijał w niego niespokojny, przestraszony wzrok.
— Po co tu przyszedłeś. — Choć miało to być pytanie, intonacja była równie niska i twarda, jak sztywne łapy, które podtrzymywały jego ciało.
— Dużo myślałem ostatnimi czasy. W zaświatach nigdy nie ma się za dużo do roboty. Życie po śmierci to bujda. Nie pozwól, by ktoś cię przedwcześnie stąd sprzątnął. Zanudzisz się na następną śmierć. Może tym razem ostateczną, mam nadzieję.
— Odejdź.
— Przykro się patrzy, jak Klan Nocy radzi sobie bez ciebie. Tak po prostu płynie dalej, nie zważając na twoje istnienie, choć służyłeś mu tyle długich księżyców. Muszę ci jednak przyznać, że zmajstrowałeś naprawdę dobrą niespodziankę. Zdołałeś zrobić coś, co ściągnęło moje imię z języków współklanowców. Nie sądziłem, że stanie się to tak szybko. Dobry w to jesteś.
— Odejdź.
— Chyba stało się coś, czego nigdy w życiu sobie nie wyobrażałeś? Wyszło na to, że kat i skazaniec mają naprawdę wiele wspólnego...
— Odejdź, mówię! Nie słyszysz?! — wrzasnął, powtarzając swój rozkaz po raz trzeci. Na pysku Pluskającego Potoku pojawił się tylko podły uśmiech. 
— To nie jest twoje terytorium. Nie masz ani prawa, ani umiejętności, ani siły, by mnie stąd odgonić — zauważył. — Masz ci los... Teraz obaj jesteśmy wygnańcami.
— Nie jestem wygnańcem — wycedził na chwiejnych nogach.
— Och, czyżby? Odczekajmy księżyc czy dwa... Sprawiłeś swoim pobratymcom taki ból i zawód, że ich zaufanie jest na zawsze stracone. Naprawdę ich rozzłościłeś — miauknął, podchodząc do swojego rozmówcy. Niebieski zrobił kilka kroków w tył. — Nie przypominam sobie kota, który zdołałby wpaść w takie bagno... Ale to przecież ty, jedyny w swoim rodzaju, wielki i wspaniały Szałwiowe Serce! Ty zawsze miałeś smykałkę do osiągania takich rzeczy. Niefortunność to jedno, przypadki chodzą po kotach... U ciebie jednak zdaje się, że od urodzenia deptały ci po piętach, rzucając raz po raz kłody pod nogi, by w końcu uderzyć.
Szałwiowe Serce słuchał wszystkiego w osłupieniu, zdenerwowaniu i lęku. Nie rozumiał niczego z tej rozmowy. Świat wiedział, jak mu dopiec, jakby to wszystko nie było już wystarczające. Plusk był okrutny. Mówił to, co wiedział, że zaboli. Właściwie, co innego mógł zrobić?! Jego obrzydliwy duch z pewnością śmiał się za tą głupią mordką, nie potrafiąc posiąść się z tej radości, że nareszcie ktoś go przebił i to ktoś tak perfekcyjny, jak książę i tak znienawidzony, jak jego morderca. 
W końcu poczuł, jak oblewa go ulga. To był tylko zły sen. Wystarczyło, by się obudził i Pluskający Potok zniknie. Jak mógł być tak głupi, by wierzyć, że to było naprawdę? Pluska już nie było. Uwięziono go w odmętach Miejsca, Gdzie Brak Gwiazd. Nie mógł go już skrzywdzić, nawet jeśli Szałwiowe Serce był przekonany, że bardzo tego chciał. Odetchnął głęboko i zamknął oczy, próbując wyprowadzić samego siebie z tego dziwnego stanu. Poczuł lekkie ściśnięcie, jak gdyby ktoś owinął mu pas wokół głowy, na czerni przed oczami zamigotał zarys iskier, a on sam w końcu poczuł na skórze prawdziwy chłód poranka.

Otworzył ślepia i podniósł głowę, by spojrzeć na niebo. Słońce nie zdążyło nawet zajść za horyzont.

***

Nie zdążył ponownie zapaść w sen w nadziei, że okaże się lepszym wypoczynkiem od swojego poprzednika. Jeden z wojowników zgarnął go, by posadzić na nocnej warcie, którą miał od tej pory odbębniać. Mandarynkowa Gwiazda najwyraźniej pomyślała, że w ten sposób będzie z niego największy pożytek. Nie opierał się temu. Potrzebował jakiegoś zajęcia i nawet jeśli było to tylko pilnowanie obozu, było to lepsze, niż bezczynne leżenie i myślenie w swoim cichym kącie. Zajął miejsce obok legowiska starszyzny, licząc na to, że w takim pokoju minie mu cała noc.
Obóz o tej porze był już pusty... Teraz dawało mu to poczucie bezpieczeństwa. Wodził wzrokiem po wszystkich legowiskach, wsłuchując się w cichy oddech śpiących lub zasypiających współklanowców. W końcu nie było słychać tych przebrzydłych, z pewnością skupionych na nim, szeptów. Poczuł się wolny. Przez ten krótki moment życie wyglądało tak jak dawniej. Nie było nikogo, kto mógłby mu przypomnieć o karze i zepsuciu, przynajmniej nikt inny, jak on sam.
Struchlał, gdy zobaczył sylwetkę opuszczającą legowisko wojowników. Nie dało się jej przeoczyć – biała sierść, nie dość, że wybijała się na ciemnym tle, to jeszcze należała do kota niegdyś mu bliskiego. Jego pierwszej uczennicy. Jedynej uczennicy. Prawdopodobnie ostatniej uczennicy. Ich relacja pogorszyła się już w okresie osądu i wykonywania wyroku na Pluskającym Potoku, co zdecydowanie ją dotknęło. A jak musiała czuć się teraz ze świadomością, że ktoś, kto zabił jej ukochanego brata za zdradę, sam był okropnym zdrajcą? Szałwiowe Serce uciekł wzrokiem. Pewnie wyszła za potrzebą, zaraz ponownie zniknie w mroku legowiska wojowników, a wtedy jego spokój powróci. Kotka zamiast tego usiadła po przeciwległej stronie obozu. Siedziała tak już za długo, jak w jakimś oczekiwaniu, co dodatkowo go poddenerwowało.
— Po co tu przyszłaś? — zapytał, nim zdążył ugryźć się w język.
— Na wartę. Nie jesteś jedynym strażnikiem — odpowiedziała krótko. Uświadomiła mu tym samym, że ta noc wcale nie będzie spokojna. Nawet jeśli Borówkowa Słodycz nie ośmieli się zacząć mało przyjemnej rozmowy, jej sama obecność go będzie stresować.
— Ah. — Szałwiowe Serce zaczął wolno kiwać głową na znak zrozumienia. Zresztą, co on sobie myślał? Że będzie stał na warcie sam? Teraz gdy połowa klanu go nienawidziła? Głupota...

<Borówkowa Słodyczy?>

Od Konwaliowej Mielizny Do Dryfującej Bulwy

Dzień był pełen pracy, ale i chłodniejszych podmuchów wiatru czy słońcem schowanym za chmurami, niczym młoda zwierzyna, obawiająca się wyściubić nos poza bezpieczne schronienie, a w strachu przed możliwymi drapieżnikami trzymała się cienia niczym ostatniej deski ratunku dla swojego nędznego żywota. Konwaliowa Mielizna z ulgą mógł odetchnąć dzięki temu, czując, jak zdecydowanie lepiej mu się funkcjonuje w takich warunkach, niż kiedy to Wysokie Słońce jest istną torturą. Nawet jeśli wojownik posiadał liliowy kolor szaty, to ta nadrabiała swoją długością, izolując ciało niebieskookiego niezależnie od pogody i pory roku. W porze nagich drzew długa sierść była czymś pożądanym, lecz kiedy nadchodziły cieplejsze dni pory nowych i zielonych liści, to tak gruba okrywa była istną męczarnią, mogącą doprowadzić nawet do przegrzania.
Kocur z przeciągłym westchnieniem runął na miękkie posłanie, które wołało go do siebie od jakiegoś czasu, kiedy to przybył z ostatniego patrolu tego dnia. Nie wiedział, ile drogi łącznie pokonał, lecz jego łapy ledwo trzymały go w pionie pod koniec dnia, dlatego też upragniony odpoczynek w legowisku wojowników był istnym zbawieniem. Jedyne, o czym teraz marzył to upragniony odpoczynek w postaci spokojnego i głębokiego snu, nim jednak mógł się mu w pełni oddać, to wypadałoby coś zjeść. Zaraz po tej myśli jego brzuch cicho dał o sobie znać, jakby na potwierdzenie słów. Nieco niezadowolony, że musi ruszać się z posłanie, rozejrzał się po legowisku, dostrzegając Dryfującą Bulwę. Kocur był jego dziadkiem od strony Borówkowej Słodyczy, lecz chyba nie mieli okazji na jakiś bliższy kontakt. Konwaliowej Mieliźnie obiło się o uszy, że wojownik zmienił się po śmierci Pluskającego Potoku, kolejnego kota z jego rodziny. Choć w sumie to połowa klanu była z nim jakoś spokrewniona, więc trzeba byłoby się naszukać kota, z którym nie łączą go więzy krwi.
— Witaj Dryfująca Bulwo. Czy głodnyś jak ja? Mogę coś dla ciebie przynieść także — powiedział liliowy, robiąc parę kroków w stronę starszego.

<Dryfująca Bulwo?>

Od Konwaliowej Mielizny Do Klekoczącej Łapy

Liliowy powoli wdrażał się w nowe obowiązki jako wojownik, choć te zbyt dużo się nie różniły od tych uczniowskich. A nawet jeśli w jego zakres nie wchodziło doglądanie starszych, to nadal to robił z lekkim uśmiechem na białym pysku. Można powiedzieć, że w czasie tych pięciu księżyców dojrzał i już nie był tym dawnym, naburmuszonym kociakiem, który miał dość całego świata, ponieważ Mandarynkowa Gwiazda zgasiła jego płomień nadziei na pozostanie ogrodnikiem Klanu Nocy. Teraz Konwaliowa Mielizna czuł dumę, że jednak poszedł w ślady rodziców, nawet jeśli nie z własnej woli, a Zmierzchająca Fala okazał się wspaniałym mentorem, z którym starał się cały czas utrzymywać dobry kontakt.
Obecnie był najmłodszym wojownikiem, gdyż dopiero kolejna po nim była Kropiatkowa Skórka i Zmierzchająca Fala. Jedynym jeszcze tak młodym kotem, jak on był pewien złocisty piastun, który doglądał trójki kociąt, w tym kolejnej czekoladowej kotki w klanie.
“Dwa mioty z rzędu z czekoladowymi kotkami, przodkowie chyba coś planują” — pomyślał, przeciągając się niespiesznie na legowisku. Odkąd został wojownikiem, czuł, jakby w jego życiu zapanował spokój, którego przez połowę dotychczasowego swojego życia nie mógł w pełni zaznać. Podnosząc się do pozycji siedzącej, potrząsnął głową, tym samym wprawiając w ruch długą kryzę na szyi, która okalała jego głowę oraz od tyłu nachodziła, tworząc grzywkę. Ta była zawsze zaczesana do tyłu z dwoma kosmykami luźno opadającymi do przodu. Liliowa szata zawsze z rana była nieskazitelna, idealnie ułożona, pozbawiona możliwych naturalnych dodatków w postaci mchu z posłania. Cały ten obraz się utrzymywał, dopóki wojownik nie opuszczał obozu, by udać się na patrol lub polowanie. Były to jego dwa główne obowiązki, lecz nie narzekał na jakąkolwiek monotonność. Miał wrażenie, że lubi wszystko, co powtarzalne, niezmienne, jak jego zobowiązania jako pełnoprawny wojownik Klanu Nocy.
Pochłonięty nieco przez myśli przystąpił do porannej pielęgnacji liliowej sierści. Było to jego rutynowe rozpoczęcie dnia, którego jak dotąd nie zdarzyło mu się jeszcze pominąć. Wszystko miał idealnie wyliczone co do każdego uderzenia serca — to ile mógł poświęcić czasu na bezczynne leżenie w legowisku, wpatrywanie się w lawendy przy źródełku i jak długo mu zajmie oporządzenie się przed wyjście. Nagle skarcił siebie w myślach, wyczuwając pod językiem teksturę mchu. Z nieco zmrużonymi oczami pozbył się niewielkiego kawałku rośliny, zastawiając się jakim cudem mógł coś pominąć podczas wyjmowania z plątaniny sierści nieproszonych dodatków. Zastrzygł prawym uchem, na którego końcu kołysał się pędzelek, wprawiany w ruch nawet najmniejszym podmuchem wiatru.
Jego rutyna została nieco zachwiana i ponownie przejrzał sierść, by już nie musieć później przejmować się kolejnym elementem otaczającej go przyrody. Ze skupieniem powrócił do układania sierści, aż efekt nie był dla niego zadowalający. Kiedy to nastąpiło, mógł w końcu wyjść z legowiska wojowników i dołączyć do zbierającego się porannego patrolu. Dziś ten był dość skromny, gdyż szedł Konwaliowa Mielizna, Zmierzchająca Fala oraz Algowa Struga z Klekoczącą Łapą, czyli najmłodszym członkiem rodu. Van był niewiele młodszy od niebieskookiego wojownika, jednak w Klanie Nocy hierarchia opierała się także na rodzie królewskim. Dlatego też liliowy z każdym przywitał się poprzez skinienie głowy, w którym było widać pełen szacunek wobec każdego członka patrolu.
— Witaj Klekocząca Łapo. Jak tam twe postępy pod okiem Algowej Strugi? — spytał, kiedy tylko pokonali wodę, wychodząc na suchy brzeg. Jako pierwsi szła księżniczka i dymny wojownik.

<Klekocząca Łapo?>