TW opis walki, śmierci, krwi itp
Ruszyła z dala od obozu. Spacer połączony z samotnym polowaniem był dokładnie tym, czego teraz potrzebowała. Żadnych kotów trajkoczących nad uchem. Mogła iść, gdzie chciała, i robić, co chciała. Ważne było tylko jedno; musiała wrócić z czymś dla klanu. Bo jeszcze ktoś oskarżyłby ją o lenistwo. Ach, ta klanowa moralność. Pracujesz dla nich sezon po sezonie, księżyc po księżycu, każdego wschodu słońca. A wystarczy jeden dzień słabości, by zaczęli patrzeć na ciebie krzywo. Pietruszka nie czuła już w łapach takiej siły jak dawniej. Jej ciało było przepracowane, a długie księżyce bez odpowiedniego odpoczynku odcisnęły na nim swoje piętno. Mimo to jej krok pozostawał szybki i pełen pozornej energii. Wspięła się po zboczu porośniętym piękną łąką. Nie zatrzymała się jednak nawet na chwilę; chciała ukryć się w lesie, pośród koron drzew i gęstych krzewów. Gdy tylko dotarła do upragnionego miejsca, zwolniła krok. Szła powoli, węsząc, szukając czegokolwiek, co mogłoby posłużyć za obiad dla klanu. I bardzo szybko jej uszy wyłapały szelest. Przypadła do ziemi, przyklejając się do ściółki.
Powoli, niemal bezgłośnie, ruszyła w stronę źródła dźwięku. Każdy jej krok był przemyślany, łapy stawiała ostrożnie, tak by nie poruszyć ani jednej gałązki. W końcu ujrzała sprawcę szelestu. Gołąb. Pulchny, syty, przesiąknięty zapachem Betonowej Dżungli. Ptaki te rzadko zapuszczały się tak daleko na tereny klanu, a jeśli już to robiły, niemal zawsze kończyło się to dla nich śmiercią. Kotka obserwowała go pomarańczowymi oczami, śledząc każdy, nawet najdrobniejszy ruch. Czekała cierpliwie, aż w końcu ptak nagle schylił głowę. Wykorzystała ten moment. Wyskoczyła z krzewów i jednym pewnym ruchem złapała go za szyję, przygniatając do gleby. Zwinny skurcz szczęk zakończył wszystko — szare cielsko gołębia bezwładnie zwisało z jej pyska. Ukryła zdobycz pod jednym z krzewów, tak aby później móc po nią wrócić albo by natknął się na nią inny patrol. Następnie ruszyła dalej. Łapy szybko zaprowadziły ją na skraj lasu, skąd na horyzoncie majaczyły już Złote Kłosy. Połowa tego pięknego pola została dawno temu zawłaszczona przez dwunożnych; jak zawsze. W tej okolicy należało zachować szczególną ostrożność, bo ich potwory często zapuszczały się na tereny klanu. Zamiast jednak kierować się prosto w stronę pól, skręciła w prawo, ku studni. Gdy zbliżała się do niej, zapatrzona we własne łapy i pogrążona w myślach, powiew wiatru przyniósł ze sobą nowe zapachy. Pośród znajomych woni nagle przemknęła jedna — ostra, obca, niepasująca do tego miejsca. Kotka natychmiast uniosła łeb i odwróciła go w stronę wcześniej obserwowanego pola. Zmrużyła oczy, po czym bez wahania przypadła do ziemi. Zaczęła zbliżać się do źródła obcego zapachu, powoli, centymetr po centymetrze. Gdy była już wystarczająco blisko, mogła mu się dokładnie przyjrzeć. Samotnik. Miał długie łapy, choć wzrost przeciętny. Był wyraźnie chudy, mimo że panowało lato. Jego futro znaczyły pręgi w odcieniu bardzo zbliżonym do barwy sierści Pietruszki, a przestrzenie między nimi miały jasny, lekko kremowy kolor. Kocur, sądziła po zapachu, stał nad ciałem dość sporego królika. Chudzielec upolował tak duże zwierzę. To zrobiło na Pietruszce wrażenie. Przez krótką chwilę wahała się, obserwując jego drobną sylwetkę i myśląc, czy rzeczywiście chce go zaatakować. Szybko jednak potrząsnęła głową. Musiała go przegonić, tak nakazywał kodeks wojownika. Nie zamierzała jednak wdawać się w długą szarpaninę. Gdy tylko samotnik odwrócił się do niej tyłem, dwoma długimi susami wskoczyła na jego grzbiet. Przeturlała się z nim po trawie, kopiąc go na odległość długości ogona. Kocur upadł ciężko na bok, lecz niemal natychmiast się podniósł, chcąc zobaczyć, kto zakłócił jego spokój. Gdy dostrzegł kotkę, wrogi wyraz jego pyska wyraźnie złagodniał. Spojrzał najpierw w krzewy, potem znów na wojowniczkę. Z niechęcią wypisaną w oczach nastroszył futro.
— Znikaj stąd! To tereny Klanu Klifu! — wywarczała Pietruszkowa Błyskawica, również strosząc futro i gwałtownie machając ogonem na boki.
Kocur zaczął nerwowo rozglądać się na boki, po czym powoli wycofywał się, krok za krokiem, aż w końcu nagle pognał w stronę Złotych Kłosów. Wojowniczka patrzyła za nim przez ułamek sekundy, aż nagle… coś przeskoczyło jej w głowie. Zastygła. Miała wrażenie, że świat wokół niej zwolnił. Samotnik biegł jakby w spowolnionym tempie, a ona — przeciwnie — zbliżała się do niego w jednym, gwałtownym zrywie. Obraz był wyraźny, niemal namacalny: jej łapy dopadają jego grzbiet, przygniatają go do ziemi, odbierają mu oddech. I nagle to się stało. Zanim zdążyła się zorientować, trzymała go pod sobą, dociskając łapą do chłodnej trawy. Spojrzała w jego oczy. Widział w nich strach — czysty, paraliżujący.
— O co ci chodzi? Już idę, naprawdę! Nie potrafię szybciej… — wyjąkał, szarpiąc się rozpaczliwie, próbując się wyswobodzić.
Pietruszkowa Błyskawica wpatrywała się w niego w milczeniu. W jego oczy; błękitne, niezwykle jasne. Nigdy wcześniej nie widziała kota o tak wyjątkowym spojrzeniu. Ten kocur był słaby. Był niewinny.
Honorowy wojownik nie potrzebuje zabijać innych, by zwyciężyć w swojej bitwie — jeden z punktów kodeksu wojownika rozbrzmiał w jej głowie niczym wyrok.
Gdyby go złamała… wystąpiłaby przeciwko Gwiezdnym. A to oznaczało jedno: po śmierci trafiłaby do Mrocznej Puszczy. Za zabicie. Za zgaszenie niewinnego życia. Czyn tak haniebny, tak sprzeczny z jej moralnością, z jej sercem, które teraz biło zdecydowanie za szybko. Miała wrażenie, że zaraz rozsadzi jej żyły. Przełknęła ślinę. I wtedy poczuła ostry ból. Cofnęła się instynktownie, sycząc. Spojrzała na łapę, dostrzegła ślad ugryzienia. Nie było głębokie, ale piekło dotkliwie. Samotnik strzepnął ogonem i, korzystając z jej zawahania, znów rzucił się do ucieczki. Pietruszkowa Błyskawica ruszyła za nim. Była szybsza. Gdy kocur tylko obejrzał się przez ramię, zobaczył już jej pazury, które rozdarły jego pysk. Zachwiał się i runął na ziemię, uderzając pyskiem o trawę. Wojowniczka dopadła go w jednej chwili, przygniatając do ziemi i wyszczerzając kły.
— Nie! Proszę! Proszę, pozwól mi odejść! Pozwól mi… — nie dokończył.
Wojowniczka wbiła w niego zęby. Zaciskała szczęki coraz mocniej, przebijając się przez zewnętrzne warstwy skóry, potem przez mizerne mięśnie, aż w końcu dotarła do żył na jego szyi. W desperacji kocur zebrał resztki sił i wbił pazury głęboko w jej policzek. Z całą mocą rozdarł skórę, pozostawiając głęboką, palącą ranę. Korzystając z chwilowego oszołomienia kocicy, zadał jej jeszcze kilka chaotycznych ciosów. Szybko jednak opadł z sił. Krew sącząca się z jego szyi zaczęła wypływać z pyska i nozdrzy, zalewając trawę pod nim. Każdy oddech był coraz płytszy, coraz słabszy. Mimo to poruszył się jeszcze. Powoli, z trudem, zaczął pełznąć w stronę pobliskich krzewów. Upadł na bok, wyciągając przed siebie łapę, jakby resztkami życia próbował dosięgnąć czegoś, o czym nikt poza nim nie miał pojęcia. Może gdyby Pietruszkowa Błyskawica nie była tak zaślepiona własnym żalem i rozpaczą, zastanowiłaby się, dlaczego tak uporczywie zerkał właśnie tam. Podeszła do niego z szokiem w oczach. Dyszała ciężko, nie z fizycznego wysiłku, lecz z powodu psychicznego ciężaru tego, co zrobiła. Czuła się, jakby zdradziła samą siebie. Dokonała czynu, za który bez wahania ukarałaby każdego innego kota.
Dotknęła łapą ciała nieznajomego. W jednej chwili coś w niej pękło. Zawyła, krótko, rozpaczliwie, jak zwierzę śmiertelnie ranne. Przybliżyła głowę do jego brzucha, jakby wciąż miała nadzieję wyczuć choć cień życia.
— Tak mi przykro… Błagam, wybacz mi. Co ja uczyniłam? Co ja uczyniłam?! — łkała, dławiąc się własnym głosem, łzami i krwią, która z rozszarpanego policzka spływała do kącików pyska.
Cała drżąca, z trudem zaciągnęła jego ciało na skraj lasu. Każdy ruch sprawiał ból, lecz nie ten fizyczny był najgorszy. Tam, w ciszy między drzewami, zaczęła grzebać ciało. Przysypała go leśną ściółką, wilgotną glebą, a na wierzchu ułożyła pachnące kwiaty, jedyne, co mogła mu jeszcze ofiarować. Stała nad prowizorycznym grobem, a jej krzyk pozostawał uwięziony w środku. Nienawidziła siebie. Nienawidziła tego, co zrobiła. Jak mogła dopuścić się czegoś takiego? Jak mogła stać się tak obrzydliwą bestią? A wszystko to… wszystko wydarzyło się z powodu miłości. Bo przecież Pietruszkowa Błyskawica dla miłości i rodziny była w stanie zrobić wszystko. Wszystko. Nigdy jednak nie przypuszczała, że owe „wszystko” będzie oznaczało właśnie to. Zatoczyła się na łapach. Jeszcze raz spojrzała na miejsce, w którym spoczywało ciało samotnika, po czym, lekko utykając, ruszyła w stronę obozu. Każdy krok oddalał ją od grobu, lecz żaden nie oddalał jej od winy.
•·.··.·•
Gdy tylko stanęła u wejścia do jaskini, jej pobratymcy natychmiast wyczuli zapach krwi. Uniosły się głowy, a spojrzenia skierowały w stronę woni, która wdarła się do obozu niczym ostrzeżenie. Pietruszka, kulejąc, weszła głębiej do jaskini. W tej samej chwili podbiegła do niej Wieczne Zaćmienie.
— Pietruszko! — krzyknęła rozpaczliwie.
Dotknęła łapą jej zakrwawionego policzka, a w jej oczach natychmiast pojawił się strach. Zaraz potem wokół nich zebrał się niemal cały obóz, wojownicy, starszyzna, uczniowie. Szept i niepokój rozlały się po jaskini jak fala.
— Co się stało?! Pietruszko, powiedz coś! — łkała Wieczne Zaćmienie, zupełnie nie rozumiejąc, co mogło doprowadzić do takiego stanu jej ukochaną.
Zamieszanie nie umknęło uwadze Judaszowcowej Gwiazdy ani Pikującej Jaskółki, którzy szybko przepchnęli się przez tłum. Nie zdołali jednak odsunąć od kocicy jej ukochanej ani córek, które przywarły do boków matki, jakby bały się ją stracić. Zalana pytaniami Pietruszka w końcu ciężko osiadła na ziemi. Jej rany natychmiast zaczęła opatrywać Jagnięca Łapa.
— Zabiłam go… — wyszeptała tak cicho, że nawet Wieczne Zaćmienie, stojąca tuż przy niej, nie dosłyszała tych słów.
— Powtórz — zażądała Judaszowcowa Gwiazda, robiąc krok do przodu.
W jaskini zapadła absolutna cisza. Nikt nie śmiał nawet oddychać, by nie zakłócić tego, co miała powiedzieć wojowniczka.
— Samotnik wykradał nasze jedzenie — zaczęła drżącym głosem. — Chciałam go tylko przegonić. On… on nie odpuszczał. Nie zważał na nic, nawet na swoją słabą kondycję. Ja nie chciałam go zabić. Naprawdę nie chciałam… — załkała i wcisnęła pysk w futro Wiecznego Zaćmienia.
Partnerka liznęła ją delikatnie po uszach, próbując ją uspokoić. Reszta klanu jakby natychmiast się rozluźniła. W ich oczach zabicie nieustępliwego samotnika było czymś, co wojownik powinien zrobić w obronie terytorium. Pietruszka nie była jednak w stanie spojrzeć nikomu w oczy. Bała się, że ktoś dostrzeże prawdę, nie w słowach, lecz w niej samej. Bo kłamstwo było tylko werbalne. Jej emocje były prawdziwe. Zaprowadzona przez ukochaną do legowiska medyka, niemal od razu opadła na posłanie, pozwalając medykom zająć się jej ranami. Jej córki otoczyły ją ze wszystkich stron, szepcząc słowa pocieszenia, próbując dodać jej otuchy. Tylko Wieczne Zaćmienie nie odrywała od niej wzroku. Jej żółte ślepia wpatrywały się w Pietruszkę uważnie, przenikliwie. Ona wiedziała. Wiedziała, że jej partnerka kłamała.
— Pietruszko! — krzyknęła rozpaczliwie.
Dotknęła łapą jej zakrwawionego policzka, a w jej oczach natychmiast pojawił się strach. Zaraz potem wokół nich zebrał się niemal cały obóz, wojownicy, starszyzna, uczniowie. Szept i niepokój rozlały się po jaskini jak fala.
— Co się stało?! Pietruszko, powiedz coś! — łkała Wieczne Zaćmienie, zupełnie nie rozumiejąc, co mogło doprowadzić do takiego stanu jej ukochaną.
Zamieszanie nie umknęło uwadze Judaszowcowej Gwiazdy ani Pikującej Jaskółki, którzy szybko przepchnęli się przez tłum. Nie zdołali jednak odsunąć od kocicy jej ukochanej ani córek, które przywarły do boków matki, jakby bały się ją stracić. Zalana pytaniami Pietruszka w końcu ciężko osiadła na ziemi. Jej rany natychmiast zaczęła opatrywać Jagnięca Łapa.
— Zabiłam go… — wyszeptała tak cicho, że nawet Wieczne Zaćmienie, stojąca tuż przy niej, nie dosłyszała tych słów.
— Powtórz — zażądała Judaszowcowa Gwiazda, robiąc krok do przodu.
W jaskini zapadła absolutna cisza. Nikt nie śmiał nawet oddychać, by nie zakłócić tego, co miała powiedzieć wojowniczka.
— Samotnik wykradał nasze jedzenie — zaczęła drżącym głosem. — Chciałam go tylko przegonić. On… on nie odpuszczał. Nie zważał na nic, nawet na swoją słabą kondycję. Ja nie chciałam go zabić. Naprawdę nie chciałam… — załkała i wcisnęła pysk w futro Wiecznego Zaćmienia.
Partnerka liznęła ją delikatnie po uszach, próbując ją uspokoić. Reszta klanu jakby natychmiast się rozluźniła. W ich oczach zabicie nieustępliwego samotnika było czymś, co wojownik powinien zrobić w obronie terytorium. Pietruszka nie była jednak w stanie spojrzeć nikomu w oczy. Bała się, że ktoś dostrzeże prawdę, nie w słowach, lecz w niej samej. Bo kłamstwo było tylko werbalne. Jej emocje były prawdziwe. Zaprowadzona przez ukochaną do legowiska medyka, niemal od razu opadła na posłanie, pozwalając medykom zająć się jej ranami. Jej córki otoczyły ją ze wszystkich stron, szepcząc słowa pocieszenia, próbując dodać jej otuchy. Tylko Wieczne Zaćmienie nie odrywała od niej wzroku. Jej żółte ślepia wpatrywały się w Pietruszkę uważnie, przenikliwie. Ona wiedziała. Wiedziała, że jej partnerka kłamała.

