BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?

W Klanie Nocy

Ostatni czas nie okazał się zbyt łaskawy dla Nocniaków. Poza nowo odkrytymi terenami, którym wielu pozwoliły zapomnieć nieco o krwawej wojnie z samotnikami, przodkowie nie pobłogosławili ich niemalże niczym więcej. Niedługo bowiem po zakończeniu eksploracji tajemniczego obszaru, doszło do tragedii — Mątwia Łapa, jedna z księżniczek, padła ofiarą morderstwa, którego sprawcy jak na razie nie odkryto. Pośmiertnie została odznaczona za swoje zasługi, otrzymując miano Mątwiego Marzenia. Nie złagodziło to jednak bólu jej bliskich po stracie młodej kotki. Nie mieli zresztą czasu uporać się z żałobą, bo zaledwie kilka wschodów słońca po tym przykrym wydarzeniu, doszło do prawdziwej katastrofy — powodzi. Dotąd zaufany żywioł odwrócił się przeciw Klanowi Nocy, porywając ze sobą życie i zdrowie niejednego kota, jakby odbierając zapłatę za księżyce swej dobroci, którą się z nimi dzielił. Po poległych pozostały jedynie szczątki i pojedyncze pamiątki, których nie zdołały porwać fale przed obniżeniem się poziomu wód, w konsekwencji czego następnego ranka udało się trafić na wiele przykrych znalezisk. Pomimo ciężkiej, ponurej atmosfery żałoby, wpływającej na niemalże wszystkich Nocniaków, normalne życie musiało dalej toczyć się swoim naturalnym rytmem.
Przeniesiono się więc do tymczasowego schronienia w lesie, gdzie uzupełniono zniszczone przez potop zapasy ziół oraz zwierzyny i zregenerowano siły. Następnie rozpoczęła się odbudowa poprzedniego obozu, która poszła dość sprawnie, dzięki ogromnemu zaangażowaniu i samozaparciu członków klanu — w pracach renowacyjnych pomagał bowiem niemalże każdy, od małego kocięcia aż po członków starszyzny. W konsekwencji tego, miejsce to podniosło się z ruin i wróciło do swojej dawnej świetności. Wciąż jednak pewne pozostałości katastrofy przypominają o niej Nocniakom, naruszając ich poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza z krążącymi wśród kotów pogłoskami o tym, że powódź, która ich nawiedziła, nie była czymś przypadkowym — a zemstą rozchwianego żywiołu, mszczącego się na nich za śmierć członkini rodu. W obozie więc wciąż panuje niepokój, a nawet najmniejszy szmer sprawia, że każdy z wojowników machinalnie stroszy futro i wzmaga skupienie, obawiając się kolejnego zagrożenia.

W Klanie Wilka

Ostatnio dzieje się całkiem sporo – jedną z ważniejszych rzeczy jest konflikt z Klanem Klifu, powstały wskutek nieporozumienia. Wszystko przez samotniczkę imieniem Terpsychora, która przez swoją chęć zemsty, wywołała wojnę między dwoma przynależnościami. Nie trwała ona długo, ale z całą pewnością zostawiła w sercach przywódców dużo goryczy i niesmaku. Wszystko wskazuje na to, że następne zgromadzenie będzie bardzo nerwowe, pełne nieporozumień i negatywnych emocji. Mimo tego Klan Wilka wyszedł z tego starcia zwycięsko – odebrali Klifiakom kilka kotów, łącznie z ich przywódczynią, a także zajęli część ich terytorium w okolicy Czarnych Gniazd.
Jednak w samym Klanie Wilka również pojawiły się problemy. Pewnego dnia z obozu wyszli cali i zdrowi Zabłąkany Omen i jego uczennica Kocankowa Łapa. Wrócili jednak mocno poobijani, a z zeznań złożonych przez srebrnego kocura, wynika, że to młoda szylkretka była wszystkiemu winna. Za karę została wpędzona do izolatki, gdzie spędziła kilka dni wraz ze swoją matką, która umieszczona została tam już wcześniej. Podczas jej zamknięcia, Zabłąkany Omen zmarł, lecz jego śmierć nie była bezpośrednio powiązana z atakiem uczennicy – co jednak nie powstrzymało największych plotkarzy od robienia swojego. W obozie szepczą, że Kocankowa Łapa przynosi pecha i nieszczęście. Jej drugi mentor, wybrany po srebrnym kocurze, stracił wzrok podczas wojny, co tylko podsyca te domysły. Na szczęście nie wszystko, co dzieje się w klanie jest złe. Ostatnio do ich żłobka zawitała samotniczka Barczatka, która urodziła Wilczakom córeczkę o imieniu Trop – a trzy księżyce później narodził się także Tygrysek (Oba kociaki są do adopcji!).

W Owocowym Lesie

Dla owocniaków nadszedł trudny okres. Wszystko zaczęło się od śmierci wiekowej szamanki Świergot i jej partnerki, zastępczyni Gruszki. Za nią pociągnęły się śmierci liderki, rozpacz i tęsknota, które pociągnęła za sobą najmłodszą medyczkę, by skończyć na wybuchu epidemii zielonego kaszlu. Zmarło wiele kotów, jeszcze więcej wciąż walczy z chorobą, a pora nagich drzew tylko potęguje kryzys. Jeden z patroli miał niesamowite szczęście – natrafił na grupę wędrownych uzdrowicieli. Natychmiast wyraziła ona chęć pomocy. Derwisz, Jaskier i Jeżogłówka zostali tymczasowo przyjęci w progi Owocowego Lasu. Zamieszkują Upadłą Gwiazdę i dzielą się z tubylcami ziołami, pomocą, jak i również ciekawą wiedzą.

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Znajdki w Klanie Wilka!
(brak wolnych miejsc!)

Miot w Klanie Klifu!
(brak wolnych miejsc!)

Zmiana pory roku już 7 grudnia, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

11 grudnia 2025

Od Fląderki

Wraz z dniem swoich narodzin Fląderka zyskała miano mordercy, które miało się ciągnąć za nią, aż do momentu, gdy wyda ostatnie tchnienie. Mimo że była malutkim kociakiem, wiedziała, że to z jej powodu mama zmarła. Kotewkowy Powiew opowiedziała kociętom historię o rudej samotnicze, ich prawdziwej mamie, która przed kilkoma wschodami słońca znalazła się na terenach Klanu Nocy; stało się to, gdy Fląderka przypadkowo zwróciła do Czyhającej Mureny "mamo" podczas posiłku. Z całej dwójki kocic przebywającej w kociarni chyba najbardziej poddenerwowana wydawała się piastunka, gdy z pyska czekoladowej szylkretki padło o jedno słowo za dużo, gdyż księżniczka wyglądała co najwyżej na skonfundowaną, gdy kocię wzięło ją za rodzicielkę; miała jedynie wykarmić sierotki i nic poza tym. Jednak Fląderka nie zdawała sobie sprawy o tym, aż do teraz.
– Czyhająca Murena nie jest twoją matką, Fląderko. Nie jest i nie mogłaby być. Jest księżniczką. – Kotewkowy Powiew starała się brzmieć łagodnie, lecz zirytowanie popełnieniem pomyłki przez kociaka było widoczne na jej starczym pysku. – Natomiast ty i twoje rodzeństwo jesteście kociętami zmarłej samotniczki. Gdybym mogła, sama bym się wami zajmowała, jednak nie jestem w stanie was wykarmić. Bądź wdzięczna księżniczce, za to, że dzieli się z tobą i twoim rodzeństwem własnym pokarmem, ale nigdy więcej nie zwracaj się do Czyhającej Mureny "mamo", rozumiesz? – Fląderka przytaknęła, nie decydując się sprzeciwić słowom piastunki. Od tamtej pory już nikogo więcej nie nazwała mamą, nawet przez pomyłkę.
Zwrotu "mama" używała jedynie podczas próśb skierowanych do Kotewkowego Powiewu, aby piastunka opowiedziała coś więcej o Nemezji; podobno właśnie tak nazywała się ruda kocica, która wydała ich na świat i którą Fląderka zabiła. Szylkretkę zaskoczył fakt, że mama posiadała jednoczłonowe imię, tak jak ona, siostra czy brat. Czy stamtąd skąd pochodziła, nim przypadkowo trafiła na tereny Klanu Nocy, takie jednoczłonowe imiona dla starszych kotów, a nie tylko kociąt, były normalne?
Kotewkowy Powiew spełniała prośby kocięcia, opowiadając o tym, jaka to Nemezja była; uparta, pyskata i nawet podobno mogła być uznawana za ładną kocicę, nim czyjeś pazury ją oszpeciły.
– A nasz tata? Czy wiesz, kto jest naszym tatą? – spytała, gdy zdała sobie sprawę, że już wie wystarczająco na temat jednego z rodziców, natomiast tożsamość drugiego wciąż pozostawała dla niej zagadką. Podobno w Klanie Nocy mama była blisko ze Zmierzchającą Falą; kocur był zawsze blisko niej, pilnował jej, jednak ani razu nie odwiedził Fląderki czy rodzeństwa w żłobku. A skoro tak było, to znaczy, że nie był ich tatą, a tylko przyjacielem mamy. Chyba.
– Podobno spotkali się przypadkiem, nim Nemezja ponownie złożyła nam niezapowiedzianą wizytę i chyba tak samo, jak ona był samotnikiem. Wiem tylko tyle, jak miał na imię. Oleander. Z tego co mówiła wasza matka, również nie żyje. I prawdopodobnie to właśnie po nim masz brązowe oczy.
Fląderka położyła po sobie jedyne uszko, jakie posiadała, przygarbiając się i spoglądając na swoje małe łapki. Miała złudną nadzieję, że kiedyś będzie miała okazję poznać chociaż swojego tatę. Klekotek posiadał zarówno mamę i tatę, tak samo starsze kociaki, a oboje rodziców Fląderki było martwych. Czy to dlatego, że on był księciem, a ona pochodziła z błota? Czy wszystkie koty takie jak ona sprowadzały nieszczęście na swoich rodziców, odbierając ich pozostałym kociętom? Dlatego Centuria jej nie lubiła i brat prawdopodobnie również.
– No już, już. Nie płacz Fląderko. Chyba nie chcesz swoimi łzami stworzyć nam tutaj błotka na środku żłobka? Nie daj Klanie Gwiazdy, sama nam się w nie przemienisz, i co ja powiem Mandarynkowej Gwieździe? – Czarno-biała westchnęła. Fląderka kiwnęła łebkiem, mimo to z jej oczu nie przestały spływać łzy. – Czasu nie cofniesz, ale wszystko się ułoży, jeśli będziesz słuchać dokładnie tego, co ci powiem. Dobrze? – Koteczka otarła łapką mokry polik, ponownie przytakując. – Dzięki temu twoi rodzice na pewno nie będą na ciebie źli. Chodź, opowiem ci pewną historię – mówiąc to, pochwyciła kocię za skórę i razem z nim udała się na legowisko, gdy reszta jej rodzeństwa została pod opieką karmicielki i ucznia piastunki. Starsza odłożyła Fląderkę na wymoszczone posłanie, kładąc się tuż obok niej. Poprosiła, aby brązowa zapamiętała już teraz jej opowieść; na pewno usłyszy ją nie raz w ciągu całego swojego życia, ale lepiej jak już teraz zrozumie zasady i kulturę panującą w Klanie Nocy, tak aby zawczasu oszczędzić malcowi możliwych rozczarowań i przykrości w przyszłości. Lepiej, aby wcześniej poznała swoje miejsce w klanie i przestrzegała panujących zasad.
Fląderka spoglądała szklistymi oczami na starszą księżniczkę, uważnie słuchając opowieści, w której udało znaleźć się jej ukojenie. W końcu jednak jej oczka zrobiły się ciężkie. Dostrzegając to, piastunka ściszyła głos, pozwalając kociakowi na sen.

Fląderka została adoptowana!

 

Fląderka

Od Mrocznej Wizji CD. Kocimiętkowej Łapy (Kocimiętkowego Wiru)

Kiedy Kocimiętka była jeszcze uczennicą
– Witaj, Kocimiętkowa Łapo – odparła Mroczna Wizja, zaskoczona nagłym pojawieniem się koteczki. – Co dokładnie chciałabyś wiedzieć o życiu jako mistrzyni? – postanowiła odpowiedzieć najpierw na pierwsze pytanie rudej. Nie podobało jej się to, że uczennica postanowiła zakłócić jej spokój akurat podczas krótkiej przerwy między patrolami.
– Czy musicie mieć określone charaktery? Ty i Lodowy Omen zachowujecie się bardzo podobnie. Prawie w ogóle nie okazujecie emocji! – powiedziała Kocimiętka. Mroczna Wizja przechyliła głowę, zastanawiając się nad sensem tych słów. Faktycznie, mistrzowie często byli do siebie podobni. Chyba musieli. W końcu byli lepsi od innych klanowiczów i prawie zawsze czcili Mroczną Puszczę.
– Od mistrzów wymagane są pewne cechy charakteru, takie jak lojalność wobec klanu, waleczność i odwaga. Musimy też wykazywać się ponadprzeciętnymi umiejętnościami, abyśmy mogli szkolić innych wojowników – wyjaśniła ostrożnie.
– To dlaczego tak rzadko się uśmiechacie albo wyrażacie coś mimiką? Moja mentorka zawsze ma chłodny, obojętny wyraz twarzy. Zazwyczaj nie wiem, jaki ma nastrój i czego mogę się od niej spodziewać – powiedziała uczennica z żalem, przestępując z łapy na łapę. Mroczna Wizja otuliła się ogonem. Czyżby brakowało jej bliskości mentorki?
– Wiesz, Kocimiętkowa Łapo, ja na początku nie miałam najlepszej relacji z moją mentorką, Zaranną Zjawą. Nie rozumiałam jej. Jednak po długim czasie mojego szkolenia zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Czasem potrzeba czasu i cierpliwości, a wszystko się ułoży – obiecała Mroczna Wizja.
– Ale dlaczego Lodowy Omen nigdy się na mnie nie gniewa? Jest taka… pozbawiona emocji! – zaprotestowała.
– A dlaczego miałby się na ciebie gniewać? Zapewniam cię, że byłaby zła gdybyś zrobiła coś naprawdę niestosownego – mruknęła Mroczna Wizja, a jej wibrysy lekko zadrżały z rozbawienia. – Po co mamy okazywać emocje? Zachowanie spokoju to często najlepsza broń. Inni nie wytrącą cię z równowagi ani nie poznają twoich słabości – miauknęła.
<Kocimiętkowa Łapo?>

Od Żmijowcowej Wici CD. Mandarynkowej Gwiazdy

Odprowadził Kropiatkę do lecznicy. Czuł wciąż pewną powinność względem dawnej uczennicy, zwłaszcza że to była po części jego wina, że wybiła bark. To on zaprosił ją na wspólne polowanie, chociaż na ziemi zalegała pokaźna, śliska warstwa błota. Pora Opadających Liści, chociaż nie szczególnie chłodna, zaczęła być bardzo, bardzo obfita w opady. Miało być spokojnie, przyjemnie, może tylko nieco brudno... A skończyło się tym, że musiał wyciągać młodszą z rowu, kiedy poślizgnęła się na przemokniętym kawałku kory. 
Chciał ją jedynie odstawić pod łapy Różanej Woni, ale dostrzegł, że w ciemnych ścianach miga mu znajome srebrne futro. Był już zmęczony tym wszystkim, tym co podziało się między nim a liderką. Uwielbiał uczucie, że chronią go jej skrzydła, że nie musi się niczym martwić, bo kotka nie pozwoli, aby ktokolwiek źle się o nim wypowiadał czy mu umniejszał. Z kogoś, kto mógł czuwać nad jego dobrym imieniem, o ile zbytnio Żmijowiec sam nie psocił, stała się jego największym krytykiem, a może i wrogiem. Nie chwaliła go, nawet jeśli starał się trzy razy bardziej niż większość innych wojowników. Przez moment nawet pomyślał, czy nie wybrać się do niej osobiście i nie poprosić o drugiego ucznia; może wtedy ujrzałaby jego zaangażowanie. Próbował wykorzystać każdą szansę na rozmowę, jaka mu się przytrafiała, ale często z tak miernym rezultatem, że szkoda było to rozpamiętywać. Mandarynkowa Gwiazda musiała być bardzo zajęta, bo wszystko, co do niej mówił, spotykało się jedynie ze skinieniem łba (w najlepszym wypadku, kiedy kotka była w szczególnie dobrym humorze). Ciężko mu było to przyznawać, ale czuł się, jakby prowadził cichą wojnę z infantylnym, obrażonym kociakiem, któremu odebrał ulubioną kulkę mchu lub którego postawił przed matką, mówiąc, że zrobił coś niewłaściwego. Za każdym razem, gdy ta realizacja dobijała się do jego głowy, czuł się źle; nie powinien tak myśleć o tej szanownej jednostce, o swojej przywódczyni i swoim wzorze do naśladowania. 
Spróbował też tym razem, już nawet otwierał pysk... ale liderka wyszła, jakby nawet nie zauważyła jego obecności. Westchnął i pożegnał się z Kropiatkową Skórką i Różaną Wonią. Musiał coś zjeść; w brzuchu wyła mu wilcza wataha.

* * *
Po śmierci królewskich staruszków, przed wyjawieniem zdrady Szałwika.

Nowina o śmierci Spienionej Gwiazdy, Kotewkowego Powiewu i Kolcolistnego Kwiecia była... niekoniecznie niespodziewana. Kocur właśnie wracał z porannego patrolu, którym przewodził wraz z Tojadową Kryzą. Z pysków zwisały im liczne ryby, które same wręcz prosiły się o złowienie, kiedy już kończyli przemarsz przez tereny. Scena, którą zastali w obozie jeszcze przed momentem szczytowania słońca była... przedziwna. Koty były smutne, zwłaszcza rodzina królewska, ale nikt nie wydawał się faktycznie płakać; przecież wszyscy się spodziewali, że w końcu do tego dojdzie. Odnalazł na boku Śnieżną Mordkę, która zaciekawiona, chociaż niespecjalnie poruszona, przyglądała się kotom nieco bliżej legowiska starszyzny. 
— Co się stało? — zapytał bezpośrednio. Kotka odwróciła głowę w jego stronę nieco zaskoczona. 
— Umarli — rzuciła. 
— Do tego doszedłem sam. Nie mam mózgu płotki — odwarknął. Nie przepadał specjalnie za wojowniczką, która kojarzył wyłącznie przez jej dziwne nastawienie do zaginionego brata. 
— Nie wiem. W sumie to chyba wiesz wszystko. Oni umarli, ale podobno nic się nie stało, nikt nie był chory, ani nic. — Wzruszyła ramionami i odwróciła głowe. Żmijowiec nie miał ochoty z nią już rozmawiać. Wślizgnął się do legowiska wojowników, nie chcąc przeszkadzać kotom, którzy faktycznie mieli jakieś szczególne powiązania ze zmarłymi. Dla burego ich śmierć nie była niczym wielkim, niczym specjalnym. Wkrótce członkowie rodu wybrali się, aby pochować zmarłych na swojej... tajemnej, sekretnej wyspie. Wojownik nie miał ochoty spać; nie miał dużo do roboty, zwłaszcza że polowanie w tak podniosłej chwili mogłoby rozgniewać nie tyle, co ich magiczne duszki na niebie, co Mandarynkową Gwiazdę. Tego się obawiał. 
Czekał poza legowiskiem, aż koty powrócą. Minęła go Algowa Struga z Czyhającą Mureną i jej synem, minął go też w końcu Szałwiowe Serce. Dłużej czekał na medyczkę i właśnie samą liderkę. Wymienił się nawet z Porywistym Sztormem, aby mógł stać na nocnej warcie. Kotka ucieszyła się z tej propozycji i poszła na wczesny spoczynek z uśmiechem na pysku. Kiedy właśnie jego ślepia napotkały pomarańczowe spojrzenie liderki, nieco się wyprostował i poprawił swoją postawę. Krok miała spokojny, nie umiał określić czy była bardzo przejęta stratą, czy była bardzo wstrząśnięta. Kiedy mijała go, kocur odezwał się.
— Noc jest ładna, niemal nie ma chmur... Dusze mają łatwą drogę. — Miał nadzieję, że jakkolwiek uda mu się ją... pocieszyć? Nie był nawet do końca pewny, co chciał osiągnąć. Możliwe, że chodziło mu wyłącznie o uwagę, o to, by usłyszeć słowa, skierowane bezpośrednio do niego. Chwilę milczał. — Moje kondolencje... 

<Mamdarymka?>

Od Bukowej Korony CD. Promiennej Łapy

Jakiś czas temu

— To była moja mysz — odparł.
— A... Przepraszam, nie zauważyłam Cię. Proszę. — Promienna Łapa przesunęła mysz łapą w jego stronę.
Bukowa Korona jednak jej nie przyjął. Spojrzał na szare zwierzątko jakby z obrzydzeniem, subtelnie marszcząc brwi. Następnie delikatnie ją pchnął, znów wciskając ją między łapy szylkretowej kotki. Na co mu zwierzyna z litości? Ma pełen komplet kończyn, sprawne wszystkie zmysły i na tyle oleju w głowie, by samemu upolować sobie obiad.
— Podziękuję — odparł, stawiając łapę na ziemi i prostując się, jednocześnie pierś wypiąwszy dumnie. Uczennica przekręciła głowę, patrząc na Buka jak na niezrównoważonego psychicznie. — Nie potrzebuję bowiem, by ktokolwiek wyręczał mnie w polowaniu. Nie odbyłem obowiązkowego szkolenia na wojownika Klanu Klifu tylko po to, by jakaś pierwsza lepsza uczennica oddawała mi swoją piszczkę. Sam sobie mogę upolować; tak, by było sprawiedliwie — wyjaśnił dumnie, podnosząc łapę i kładąc ją na piersi.
Na jego ton Promienna Łapa przewróciła oczami. Cóż – jeśli było się nieco luźniejszym kotem, dogadanie się z Bukową Koroną graniczyło z cudem. Sam srebrny uważał, że niewinnie rozmawiać z nim mogą tylko elity elit, a nie jacyś… przypadkowi, brudni Klifiacy. Mimo wszystko nie wygłaszał tego na głos, a przynajmniej zazwyczaj. Widać to jednak było po jego postawie i sposobie mówienia. Zachowywał się, jakby rozmawiał z kociakami, a nie normalnymi członkami społeczeństwa.
— Ach tak? To może mi pokażesz, skoro taki mądry jesteś! — mruknęła nagle Promienna Łapa, uśmiechając się szeroko. Bukowa Korona na chwilę zamilkł, jakby nie dowierzając.
— Nie muszę nikomu nic udowadniać, wszak nie zależy mi na błahych pochwałach. Jednak… jeśli bardzo ci na tym zależy, owszem, mogę coś upolować. Nie uważam, że moje umiejętności mogłyby zostać podważone; tym bardziej nie przez ucznia. Mimo to, fakt faktem, każda piszczka upolowana przeze mnie to jedna piszczka więcej dla klanu — stwierdził, postępując krok do przodu. — Musisz jednak przysiąc, że w chwili, gdy będę skupiony, nie drgniesz ani o włos. To mogłoby spłoszyć moją zdobycz — oznajmił jeszcze, kierując się przed siebie. Szylkretka lada moment go dogoniła, drepcząc tuż przy jego boku.
— Niech ci będzie! — rzuciła szybko w jego stronę, wciąż niezbyt wzruszona jego pretensjonalnym tonem. Większość kotów na tym etapie zaniedbałoby jakiekolwiek próby rozmów z Bukową Koroną, lecz szylkretka najwyraźniej postawiła sobie na cel zakolegowanie się i z tym przypadkiem. Jeśli tak, niech wie, że nie będzie to wcale takie łatwe – choć nie niemożliwe. Jeśli chodzi o Buka, niekiedy wystarczy po prostu przyczepić się do niego, przytakiwać na jego słowa i nie nazywać go nudnym, a wtedy może wreszcie się przełamie. Kto wie, może kiedyś zacznie i rozmowę sam z siebie?

* * *

Koty wspólnie dotarły nad Kacze Bajorko. Buk słyszał, że podobno powinny kręcić się tu jeszcze młode, nierosłe kaczki. Łatwy cel, prawda? Co mogłoby pójść źle? W końcu taki nielot, w dodatku niewielkich rozmiarów, nie powinien dla dorosłego wojownika stanowić problemu. Właśnie dlatego srebrny zakradł się tu, skrywając gdzieś między wysokimi trawami. Promiennej Łapie ruchem ogona nakazał pozostać w miejscu, bezszelestnie. Sam zaczął spośród zielonych źdźbeł wypatrywać młodej kaczki; aż w końcu ją dostrzegł. Idealnie. Była sama, oddalona od matki i rodzeństwa. Była taka niewinna, niczego nieświadoma. Wojownik uśmiechnął się delikatnie pod nosem, a do jego pyska naciekła ślinka. Kto nie chciałby wziąć choć jednego kęsa tego rarytasu? Kaczki nie zdarzały się często na stosie zwierzyny; znacznie częściej leżały tam raczej popularniejsze stworzenia: wiewiórki, myszy, nornice.
Wojownik przypadł brzuchem do ziemi, niemal o nią ciorając swoim czystym, zadbanym futrem. Poruszał się bezdźwięcznie, z każdym krokiem przybliżając się do biednej, samotnej kaczuszki. Wiatr wiał mu w pysk, co sprawiało, że jego zapach nawet nie miał szansy dotrzeć do jego ofiary. Wokół niego tańczyły słoneczne promienie i unosiła się kwiecista woń – było tak pięknie, spokojnie. Nikt by nie pomyślał, że zaraz ta sielanka zostanie zniszczona przez jednego kota.
Pomarańczowooki napiął mięśnie i prędko wyskoczył, nawet się nie wahając. Szybko upadł na młodą kaczkę, łapą przygważdżając ją do ziemi. Złapał ją kłami za kark i szybko zagryzł, uśmiercając. Złudnie myślał, że już po wszystkim, że wygrał, może wrócić do uczennicy i pochwalić się zdobyczą. Jednak wtedy z zarośli, jak strzała, wyleciała mama kaczka. Biegła, unosząc skrzydła do góry, z dziobem wycelowanym prosto w wojownika. Wyglądał niemal jak włócznia – i w końcu też dźgnęła go w bok. Wojownik wypuścił z pyska piszczkę i położył po sobie uszy, zdziwiony nagłym atakiem. Kaczka syczała na niego wściekle, trzepotała skrzydłami i starała się sprawiać wrażenie większej, groźniejszej. Srebrny wiedział, że odważy się zaatakować po raz kolejny, jeśli zaraz się stąd nie ulotni. Dlatego pochwycił młodą kaczkę w pysk i zaczął czym prędzej uciekać, biegnąc w stronę uczennicy.
— Odwrót! Odwrót! — krzyczał w jej stronę. Promienna Łapa, słysząc jego wrzaski, podniosła się z miejsca. Gdyby miała trochę więcej czasu, najpewniej zaniosłaby się śmiechem, jednak przerażona wizją wściekłej kaczki, zaczęła biec za wojownikiem.
— Na Klan Gwiazdy! Nie sądziłam, że kaczki mogą być tak agresywne!

* * *

— Nie mogę uwierzyć, że wciąż jesteś uczennicą! — zażartował, uśmiechając się zadziornie w stronę Foczej Łapy. Jednak gdzieś w jego mimice widniała ta dziwna łagodność, jakiej nie ukazywał w obecności innych kotów. Owszem, wciąż był jak wrzód na ogonie, lecz… był wrzodem niebieskofutrej. Niezaprzeczalnie ta dwójka przyjaciół zbliżyła się do siebie i nie zapowiada się, by prędko mieli się ze sobą rozstać.
Focza Łapa fuknęła pod nosem, wywracając oczami ze znudzenia.
— Och, proszę cię — mruknęła z udawaną wyniosłością, podnosząc ogon, jakby naśladowała Bukową Koronę. — Mogłabym zostać wojowniczką dużo wcześniej niż ty, lecz nie chciałam przynosić ci wstydu! Byłoby śmiesznie, gdybyś wciąż grzał tyłek na uczniowskim posłaniu, nie? — zachichotała złośliwie, podchodząc do niego nieco bliżej, tak że ich boki musnęły się lekko. — To i tak słabe, że Morświnowa Płetwa mianowała się przed tobą! To dopiero powód do wstydu — dodała, marszcząc brwi i wyszczerzając zęby w uśmiechu. — I tak powinieneś się cieszyć, że między treningami mam jeszcze czas cię pilnować! Chwilę mnie nie było, a ty już wdałeś się w walkę z kaczką… — zakpiła.
Bukowa Korona poczuł, jak końcówki jego uszu poczynają go piec. Delikatnie dał kuksańca Foczej Łapie, jednocześnie sprawiając, że ta nieco się od niego odsunęła.
— Cicho! Mimo wszystko udało mi się upolować tę młodą kaczkę i przez to miałaś co jeść! Gdybym nie był taki łaskawy, pewnie ta piszczka trafiłaby do jakiegoś innego wojownika — stwierdził, zadzierając brodę.
Niebieskofutra na to zachłysnęła się teatralnie powietrzem.
— Łaskawy? — powtórzyła, otwierając szerzej oczy. — Ty? Łaskawy? Czy ja się przesłyszałam? — dodała, znowu do niego podchodząc, by go szturchnąć. — Wiesz, że gdybyś był chociaż odrobinę uważniejszy i mądrzejszy, to mógłbyś uniknąć tej walki? Najwyraźniej Mirtowe Lśnienie nie przekazał ci wszystkiego, co umiał… — prychnęła.
Buk chciał się wtrącić, jednak ta mu przerwała:
— Poza tym nie karm się tak tą kaczką przez najbliższe księżyce. Jeszcze ktoś pomyśli, że zrobiłeś coś naprawdę imponującego! Prawda jest jednak taka, że każdy potrafiłby upolować taką kaczkę! A ja jestem pewna, że Morświnowa Płetwa zrobiłaby to bez rozgniewania dorosłej kaczki… — szepnęła, celowo próbując wywołać zazdrość u kocura. I udało jej się to.
— Wcale nie! Morświnowa Płetwa nie dorównuje mi umiejętnościami! W końcu, czy twoja siostra wie, jakiego zioła użyć na ranę? Wie? Bo ja wiem! Wiem i to doskonale! — uparł się, strosząc futro na karku.
— A po co jej ta wiedza, skoro jest wojownikiem? — ucięła.
— Bo życie nie polega na tym, by rozwijać się tylko w jednej rzeczy. Ja jestem świetny we wszystkich dziedzinach, nie tylko w jednej. Jestem złotym kotem! Mogę być medykiem i wojownikiem jednocześnie, jestem w pełni samowystarczalny! — zaczął wyjaśniać, oburzony.
W końcu Focza Łapa zarechotała.
— Uspokój się, narwańcu! Tak się upierasz, że strasznie ciężko wyprowadzić cię z równowagi, ale… najwyraźniej przy mnie stajesz się zupełnie innym kotem! Choć muszę przyznać, że wyglądasz słodko, gdy się gniewasz.

* * *

Bukowa Korona przechadzał się po jaskini, gdy nagle jego wzrok spoczął na szylkretowej kotce, siedzącej samotnie i wyraźnie znudzonej. Zastanawiał się, dlaczego nie była na treningu. Świeciło słońce, był środek dnia – powinna teraz skradać się w cieniu drzew, polując na myszy. O tej porze klifiackie tereny obfitowały w zwierzynę, która wręcz sama pchała się kotom pod łapy. Siedzenie bezczynnie było tylko stratą czasu i marnotrawstwem jedzenia.
Srebrny postanowił podejść do zielonookiej.
— Hej, Promienna Łapo! Jaki powód tego, że siedzisz tu tak samotnie? — zagaił, siadając obok niej.
Pysk uczennicy od razu się rozjaśnił, kiedy ktoś do niej zagadał – nawet jeśli był to ktoś taki jak Bukowa Korona.
— Czyżby twojej mentorce coś się stało? Wiem, że kręci się przy niej ten… Królicza Prawda. Myślisz, że w końcu do czegoś między nimi doszło? — mruknął zaskakująco luźno jak na siebie. — Miałem okazję rozmawiać z tym kocurem… niestety nie raz, nie dwa… i muszę przyznać, że jest zakochany po uszy w twojej mentorce!
Ten upał chyba naprawdę działał mu na głowę. Zwykle nie zachowywał się w ten sposób, ale przy ostrym słońcu trudno było zachować zdrowy rozum. Ach, początek Pory Zielonych Liści wyjątkowo ich rozpieszczał. Ciekawe, co przyniosą kolejne dni…

<Promienna Łapo?>

10 grudnia 2025

Od Źródlanej Łuny CD. Króliczej Prawdy

— To… mam iść? — zapytał niepewnie. — A może… chcesz o czymś porozmawiać?
Zwróciła pysk w kierunku wojownika. Od momentu, w którym odzyskał swoje stare imię, a nawet nieco je zmienił, zaczęła częściej zagadywać go na patrolach czy w obozie. Jednak zawsze robiła to uprzednio się przygotowawszy…
— Zostań — miauknęła po chwili.
Poklepała miejsce obok siebie końcówką ogona i uśmiechnęła się lekko, jednak od razu skrzywiła się wewnętrznie. Taki gest był zarezerwowany dla innego kota, którym Królik zdecydowanie nie był... Nadal czuła się winna. Z cichym westchnieniem spojrzała na kocura, który z wahaniem zajął wskazane mu miejsce.
— Jakieś plany na dzisiaj?

Teraźniejszość…

Życie toczyło się dalej. Nadal nie wiedziała, co ma czuć, ani co ma zrobić. Nic nie stało się ani odrobinę jaśniejsze.
Chciała zastanawiać się nad tym, co powie ojcu. Nad tym, jak ominąć podejrzenia innych. Ale nie była w stanie. Jej myśli nie zbierały się w żadne sensowne zdania, krążąc jedynie wokół tego, co mogłoby być, gdyby to wszystko potoczyło się inaczej. Gdyby była bardziej uważna, gdyby Szałwiowe Serce nie zniknął by bez śladu. Gdyby nie zostali przyłapani – bo dokładnie to, jak mniemała, się stało.
Nie miała siły na doszukiwanie się innego rozwiązania niż to, które przyszło jej do głowy już parę księżycy temu. Królik by jej nie odmówił, prawda? Wystarczyło go poprosić, zataić parę szczegółów… Z drugiej strony jednak, wahała się. Czuła się obrzydzona tym, że coś takiego nawet przyszło jej do głowy. A po ostatnim zgromadzeniu, po rozmowie z partnerem? Już niczego nie była pewna. Czy była to zdrada, jeśli tylko udawała? Czy… Czy miało to znaczenie, jeśli nie miała pewności, czy nocniaka jeszcze kiedykolwiek zobaczy? Niby nie, ale nie chciałaby robić czegokolwiek w tym rodzaju. Nie chciałaby robić czegoś, za co Szałwiowe Serce normalnie spojrzałby na nią z bólem w oczach. Jednak… Na tamten moment nie widziała innego wyjścia.

Nie trudno było wyciągnąć Królika poza obóz. Starając się utrzymać obojętną, ale i przyjazną minę zaprowadziła go w okolice Złotych Kłosów. Kremowy próbował utrzymać pomiędzy nimi rozmowę, ale ta wcale się nie kleiła; jej odpowiedzi były krótkie i wymijające. Była pewna, że z jej pyska dało się wszystko wyczytać.
Przystanęła na polanie, w końcu odwracając głowę w stronę Króliczej Prawdy. Nadal nie była pewna tego, co robi. To wszystko wydawało się takie… Złe. Niewłaściwe.
Wzięła głęboki oddech.
— Chciałabym poprosić Cię o… Przysługę.
Wojownik zastrzygł uszyma, spoglądając na nią z mieszanką zaskoczenia i ciekawości. Powoli skinął głową, zachęcając ją do kontynuowania.
— Posłuchaj mnie teraz — miauknęła ciszej. Wcale się to jej nie podobało. — Ja… Spodziewam się kociąt. Ich ojciec nie będzie — tu przerwała, biorąc drżący oddech — obecny w ich życiu. Potrzebuję kogoś… Do pomocy.
Niemrawy wyraz twarzy kocura już wtedy powinien jej uświadomić, że powinna trzymać język za zębami i poradzić sobie z tym sama.


<Królik?>

Od Źródlanej Łuny

Czy byli zbyt nieuważni?
Na plaży siedziała tylko ona. Na niebie pozostały jedynie pojedyncze smugi pomarańczu, a ostatnie wieczorne patrole zdążyły już wrócić do obozów. Wbiła wzrok w linię drzew na horyzoncie. Normalnie nie przejmowałaby się tym, że czeka. Że point się spóźnia. Jednak jej żołądek skręcał się z niepokojem; jak gdyby już wiedział, że coś złego się stało i czekał jedynie, aż jej umysł również do tego dojdzie.
Kolejny wieczór, którego miała do domu wrócić przedwcześnie. Kolejny, którego Szałwiowe Serce się nie pojawił. Wysunęła i schowała pazury. Nie chciała rozumieć, co to mogłoby oznaczać. Nie była na to gotowa. Ale czy kiedykolwiek by była? Mimo tego, że ciepło piasku pod jej łapami nie zdążyło jeszcze zniknąć, po jej grzbiecie przeszedł dreszcz. Tak jak dzień wcześniej, i jeszcze poprzedni, nikt poza nią nie pojawił się na plaży o ustalonej porze. Nie dojrzała jasnego, znajomego futra na polanach po drugiej stronie granicy, ani nie usłyszała tak lubianego przez nią śmiechu przy swoim uchu. Pozostała z nią jedynie cisza i okropne przeczucie, że… Coś się stało.
Zacisnęła zęby na języku, dalej bezradnie wpatrując się w spowite cieniem tereny Klanu Nocy. Miała czekać? Wracać? Jej łapy, jak gdyby zdrętwiałe, nie pozwalały jej się ruszyć. Zostałaby tak całą noc, do rana, aż słońce nie wzeszło by i nie znalazłby ją jeden z patroli. Może wtedy ktoś z jej klanu przemówiłby jej do rozsądku, lub przeciwnie, to Szałwiowe Serce pojawiłby się wraz ze swoimi pobratymcami i miałaby szansę go zobaczyć. Choćby tylko na moment, z daleka. Nie do końca dochodziło do niej, jak bardzo głupie obie te myśli były; czepiała się jednak czegokolwiek, co mogłoby jej wytłumaczyć, dlaczego kolejny wieczór siedzi sama. Co zapewniłoby ją, że wszystko było dobrze. Przynajmniej pozornie. Że to jedynie kolejne nieporozumienie, kolejna kłoda podłożona przez los. Że następnego wschodu słońca wszystko już sobie wyjaśnią i wszystko wróci do normy.
Pierwszego dnia była nieco zmartwiona. Zawiedziona. Nie przywiązywała jednak do tego większej wagi; oboje mieli swoje obowiązki i życie nie zawsze szło im na łapę. Odczekała, aż księżyc wzniesie się na niebo, i zrezygnowana wróciła do obozu. Drugiego ogarnął już ją większy niepokój, a później… Złość. Czy została wystawiona? Czy znowu coś źle powiedziała, czy był pomiędzy nimi jakiś konflikt, o którym nie wiedziała? Emocje te jednak szybko opadły, bezpodstawne. Nie miała pojęcia, dlaczego kocur się nie pojawił.
Teraz myśl, że wie, co się stało, zdawała się już być praktycznie namacalna. Jej gardło zacisnęło się. W żołądku zagościło okropne, mdłe uczucie, jak gdyby posmakowała samej mysiej żółci. Jak gdyby coś ciążyło jej w przełyku. Skuliła się sama w sobie. Czy ktoś poznał prawdę?

Parę dni później…

Nie mogła się spodziewać, że ich związek zostanie tak nagle zakończony. Przerwany. Inaczej – mogła się spodziewać, nawet powinna, ale… Nie chciała. Zawsze odsuwała od siebie tę myśl, przekonując się, że nikt nigdy się o niczym nie dowie.
Jej posłanie wydawało się dziwnie puste. Wiedziała, że zawsze takie było; jednak zawsze co któryś wieczór zasypiała w objęciach Szałwiowego Serca. Teraz jednak tak nie było. Teraz mogła jedynie łudzić się, że zobaczy go gdzieś z daleka, zabierając Promienną Łapę na treningi nieopodal granicy, że tak naprawdę był on po prostu zbyt zajęty, by znaleźć chwilę na ich spotkania. Dni mijały szybko, pod natłokiem obowiązków, jednak noce dłużyły jej się. Nie była w stanie zmrużyć oka. Myśli ganiały się po jej głowie, niespokojne. Próbujące znaleźć jakiekolwiek inne wytłumaczenie. Nieważne, że w głębi ducha wiedziała, co się pewnie stało.
Gdy już udawało się jej zasnąć, budziła się jeszcze bardziej zmęczona, niż wcześniej. Mdłości nie minęły, a wręcz przeciwnie; całkowicie traciła apetyt, a gula w gardle jedynie rosła. Wmawiała sobie, że to po prostu stres. W końcu tego cała ta sytuacja jej nie szczędziła. Jednak miała przeczucie, że to zupełnie co innego, coś pod wieloma względami… Gorszego. Końcowo jednego z poranków postawiła łapę w legowisku Ćmiego Księżyca. Medyczka siedziała sama w półmroku, zajęta przekładaniem jakiegoś zioła; prędko jednak zastrzygła uszyma i bez słowa odwróciła pysk w stronę Łuny. Jej blade ślepia błysnęły.
Z pewnym wahaniem opowiedziała kuzynce o swoich dolegliwościach. Czy bała się tego, co usłyszy? Jej barki napięły się w oczekiwaniu.
Słowa Ćmy były ciche, jak zazwyczaj, ale nie pozostawiały miejsca na wątpliwości.
— Spodziewasz się kociąt — miauknęła, potwierdzając jej przypuszczenia.
Jej gardło ścisnęło się mocniej. Nie chciała tego. Nie w takich okolicznościach. Uchyliła pysk, aby coś odpowiedzieć, jednak sama nie wiedziała, co. Żadnego ze słów, które tkwiły jej na języku, nie mogła powiedzieć pobratymcom, jeśli chciała zachować swój sekret. A to… Wydawało się coraz trudniejsze. W kąciku jej oka zaczęły zbierać się łzy; prędko otarła je łapą, odsuwając się od Ćmiego Księżyca. Zdobyła się na krótkie pożegnanie, a nawet podziękowanie. Legowisko opuściła ledwo utrzymując resztki opanowania, z drżącymi łapami i zaszklonym ślipiem.

Jej głowa spoczęła na brzegu posłania. Odpuściła trening Promiennej Łapie, informując jedynie o tym rozdzielającą patrole zastępczynią, nie podając żadnego konkretnego powodu. Obróciła się na bok i wcisnęła nos w mech.
Dawno nie czuła się taka zagubiona. Co miała zrobić? Głupie pytanie – nic nie mogła zrobić. Wszystko już się stało. Ona zostanie matką, a Szałwiowe Serce ojcem. Czy miał to być powód do szczęścia? Być może w innych okolicznościach, w innym świecie, w którym nie należeli by do różnych klanów i nie musieli cieszyć się swoją obecnością jedynie w sekrecie. W którym bez obaw mogłaby przytulić się do partnera, zasnąć w ciepłym legowisku u jego boku… I nie musiała martwić się o fakt, czy zobaczy go po raz kolejny.
Może to brzmiało dziwnie, okropnie, ale wolałaby… Po części wolałaby zostać odrzucona. Wolałaby zostać wystawiona, mieć kogo obwiniać. Mogłaby skierować swoją złość na kocura, bezpodstawną czy nie. Mogłaby być na niego wściekła za pozostawienie jej samej w takiej sytuacji. Teraz pozostało jej jedynie przeklinać los, przeklinać klany za takie, nie inne zasady. Nie mogła mieć do nikogo pretensji.
Nie miała gwarancji, że kocur kiedykolwiek pozna swoje potomstwo. Że się o nim dowie. Ba, wiedziała, że to się nie stanie. Nie miała pojęcia, co powie ojcu. Bała się. Bała się jego reakcji, bała się tego, że sobie nie poradzi. Zacisnęła ślipię, czując uciekające z niego łzy. Jak Szałwiowe Serce by zareagował? Czy przytuliłby ją, trzymał blisko już do końca świata? Czy ucieszyłby się? Wiedziała, że gdyby tylko miał taką szansę, byłby dobrym ojcem. Musiałby być. Za jej powiekami pojawił się rozmyty, wyśniony obraz jej samej wraz z partnerem, gdzieś w obozie Klanu Klifu, doglądających gromadki kociąt. Roześmiane pyszczki, ciche piski… Wzięła drżący oddech i przycisnęła łapy do oczodołów, odganiając wizję. Nic takiego nigdy nie mogło, i nigdy się nie zdarzy. Nieważne, jak bardzo by tego chciała, wojownik nigdy nie będzie częścią życia swoich dzieci. On nie pomoże, nie wesprze jej, a one nie będą o nim nawet wiedziały. Pozostało jej opłakiwać to, czego nie będzie jej dane doświadczyć.

Od Szałwiowego Serca CD. Źródlanej Łuny

“Przerażasz mnie.”
Próbował opanować swój drżący oddech na tyle, by móc coś powiedzieć. Nie był w stanie. Gardło było zamknięte, a brzuch skurczył się przy tym tak, że z każdą próbą wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa czuł się jak przy torsjach. Drżał. Drżały jego łapy i całe ciało. Nie wiedział, co czuje i dlaczego. Nieomal upadł; trzymał się na niestabilnie ustawionych nogach, trzymając opuszczony pysk i gwałtownie dysząc. Gdyby tylko teraz mogła spojrzeć w głąb jego potarganej duszy, zrozumieć to, czego on sam nie był w stanie i powiedzieć mu uspokajająco, że nic się nie stało. Te myśli nie były prawdziwe. Plusk musiał umrzeć i nie było nic, co on mógł z tym zrobić.
Ona jednak nie mogła tego wszystkiego wiedzieć.
— Przepraszam — bąknął w końcu, czując, jak każdy dźwięk targa jego piersią. — Przepraszam, przepraszam, przepraszam… — Zaczął powtarzać to jedno słowo jak mantrę. Wszystko dudniło w nim od środka – miał wrażenie, że jego wszystkie narządy nagle zmieniały miejsce, wykręcając się na lewą stronę. W końcu, mimo walki, naprawdę zaliczył upadek. Jego pysk przesiąkł nie tylko morską wodą, ale i własnymi łzami. Był tak wewnętrznie przeładowany, że musiał to jakoś wyrzucić, nawet jeśli nie chciał. Nawet jeśli przez to wyglądał delikatnie, niestabilnie i słabo. Nie miał na to wpływu. Nie umiał tego zatrzymać. — Tylko nie idź, zostań, proszę — wypłakał jeszcze.
Przez jakiś czas nie słyszał nic poza swoim łkaniem i szumem fal, które delikatnie obmywały jego ciało.
— Nigdzie sobie nie idę — westchnęła Źródlana Łuna. Po chwili poczuł, jak się do niego zbliża i jak jej łapy go muskają. Od razu poczuł w tych miejscach rozlanie kojącego ciepła. Chciałby teraz się w nią wtulić, a jednocześnie był zlękniony dopełnieniem swojej wizji. Nie zrobiłby jej nigdy krzywdy. Wiedział o tym. To coś innego, coś głęboko w nim szeptało inaczej.
Nagle poczuł na swoim karku czyjeś zęby. Zęby Łuny. Chciała go wynieść na brzeg jak kociaka. Nie oparł się temu, pomógł jej się unieść i spaść na już suchy piasek; ten zaraz przesiąkł wilgocią z jego futra. Uniósł w górę głowę na swoją partnerkę ze spojrzeniem, które możnaby zrozumieć jako błaganie o litość. Nagle wspiął się w górę. Zatopił w futrze na jej szyi nos, podarowując jej jedno przepraszające liźnięcie, po czym wsadził w to miejsce swoją głowę. Docisnął się do jej ciała. Nie widział wyrazu pyska kotki, lecz nie mogło być to zachowanie, którego się wtedy spodziewała.
— Kocham cię bardzo. — Z jego pyska wyciekło to kilka słów. — Nie idź. Ja też się boję…  — bełkotał. Nie był sam pewien tego, co mówił. Co robił i dlaczego. — Kocham cię tak bardzo — powtórzył się, zatapiając łeb coraz głębiej w srebrną sierść Łuny.

***

Kolejny zmierzch. Kolejne słońce utonęło w odmętach wody, by zapadła ciemność i przyjemny chłód. By znów ją zobaczył w pełni swej okazałości. By powitała go z szerokim uśmiechem i by go odwzajemnił. By wywiązała się między nimi kolejna rozmowa o wszystkim i o niczym, by opowiedział mu o wszystkich głupotach z ostatnich kilku wschodów słońca i by ona opowiedziała mu o swoich. By oparła swój policzek o jego głowę, a jego przeszedł miły dreszcz. By położyli się na wygrzanej ziemi i opatuliła ich miękka trawa. Nigdy nie była tak przyjemna w dotyku. By spoglądał w jej stronę i bryza przynajmniej ten jeden raz nie piekła w oczy. By po tylu księżycach i tylu przejściach, wciąż błyskały w nich iskry.
By objęli się i rozmawiali dalej. By mógł wtulić się w jej futro i poczuć wibracje od jej mimowolnego mruczenia. By ciepło i ich sama obecność były właściwie wystarczające. Łuna nie musiałaby się do niego odzywać nawet słowem. Mogła tylko zasnąć w jego ramionach, jak zwykła robić, a on przeleżałby u jej boku całą noc jako wierny stróż. Podziwiałby spokój na jej pysku i każdy pojedynczy oddech. A gdyby jednak chciała się odezwać, jej głos stałby się pieśnią piękniejszą od tych, które przez całe życia układały drozdy i słowiki. Nie obchodziło go nawet, co mówiła – wysłuchałby wszystkiego, co tylko wyszło z jej ust. 
By złożyła na jego pysku pocałunek.
By wszystkie inne myśli nagle odeszły i zostały zastąpione przez ich nawzajem, jak niebo, które nagle oczyszcza się z obłoków. By wyznania nie musiały mieścić się tylko w słowach, bo każde spojrzenie, każdy ruch i każdy uśmiech był tak jednoznaczny, jak tylko było to możliwe. Tylko przed nią był w stanie rozegnać od siebie ochronne warstwy, które nie pozwalały mu nigdy dojść do środka. Przynajmniej na tyle, na ile potrafił, nawet jeśli nie było to wiele. Tylko ona była w stanie poznać prawdy, których nigdy nie powiedziałby nikomu innemu. 
Gdyby mógł, przeniknąłby przez nią, by zespoić się w jedność. By być razem nie tylko ciałem, ale i duszą. By zobaczyła wszystkie jego skryte w głębi lęki, zmartwienia, ambicje i marzenia, których nie potrafił nazwać lub przepchnąć przez gardło. By okazały się zgodne: dwa serca, dwie piersi i ich jeden równy rytm.

***

Wyruszył w drogę powrotną jeszcze zanim wzeszło słońce. Nad równiną wisiały ciężkie chmury, z daleka dochodziły odgłosy wojny, a powietrze niosło ze sobą woń nadchodzącej burzy.

***

Niebo ponownie stało się czyste. Ktoś rozegnał ciemność, zanim ta zdążyła opaść na ziemię. Błyskawice okazały się jedynie pustą groźbą. Może karą przodków, która nie zdołała ich dopaść. Może odwleczonym wyrokiem czekającym na swoją egzekucję.
O wysokim słońcu zapał prawie wszystkich wojowników szybko się kończył. Świeża zwierzyna na stosie, ukończone na dany dzień treningi oraz puste wygrzane miejsca w obozowisku skutecznie kusiły gromady. Obóz zamienił się w gąszcz kocich futer, poprzeplatanych ze sobą w antycznej tradycji dzielenia się językami. Gwar stał się normą w miejscu, do którego gdy przybył przed świtem, nie było ani jednej żywej duszy. Na wspomnienie spotkania znów pogrążył się w marzeniach. Teraz mógł sobie na to pozwolić. Nikt nie widział przecież obrazów, które umysł stawiał tuż przed nim. Siwa Czapla i Kijankowe Moczary byli zbyt zajęci ożywioną gadką między sobą, by przejąć się stanem przyjaciela. Ich najbardziej interesowały w tamtej chwili psoty uczniów czy wspominki własnych głupich historyjek z młodości. Mógłby się w nie zaangażować, lecz nie był w stanie odpędzić od siebie myśli o kimś, kto był teraz już zbyt daleko.
Wzrok kocura opadł w dal, na jedną pustą plamkę w splątaninie odpoczywających wojowników. Często wyobrażał sobie jeden i ten sam widok – ich razem w jednym objęciu, leżących pośród innych, udających kawałek tłumu. Banał. Coś tak prostego, że samo marzenie o nim wydawało się najzwyczajniej głupie. Być gdzieś bez ciągłego uczucia bycia obserwowanym. Bez wrażenia, że popełnia się błąd. Być razem. Zwyczajnie. Po prostu.
Z ust kocura uleciało bezgłośne westchnięcie.
Poczuł pewne przygnębienie. Dobrze wiedział przecież, że nie mógł tego osiągnąć. Nieważne jak bardzo tego chciał, nieważne co by zrobili, by to osiągnąć, Klan Nocy nigdy by ich nie zaakceptował. Nie było nawet po co się starać. Musieli zaakceptować swój los.
Zamrugał oczami, przenosząc spojrzenie w inne miejsce. Począł śledzić wzrokiem sylwetkę swojego brata, który szedł wzdłuż krawędzi obozu, mijając wszystkie dzielące się językami koty. Nie żeby było w tym coś nadzwyczajnego – Błękitna Laguna nie należał do kotów wyjątkowo towarzyskich. Nigdy nie byli ze sobą szczególnie blisko. Szałwiowemu Sercu było ciężko zobaczyć w nim coś więcej niż to idealne dziecko i najlepszego wojownika, który samym istnieniem przypominał mu o własnemu niedołęstwu. Zawsze miał w oku chłodny błysk, a każdy krok wyliczony równo co do długości jednego wąsa. Nie umiał nawiązać z nim więzi. Tolerowali się, lecz żyli obok siebie, nie razem.
Poczuł niepokój.
Błękitna Laguna zbliżał się do wyjścia. Szedł na polowanie, pomyślał sobie Szałwiowe Serce, próbując stłumić wewnątrz siebie ten niewyjaśniony lęk. Bo czego mógł się niby bać? Co mógł chcieć mu zrobić i za co?
Zamiast opuścić wyspę, zanurzając się w wodzie i odpływając na tyle daleko, by dać bratu spokój ducha, nagle skręcił. Nie dość, że skręcił, to przysiadł na chwilę przed rozległym sumakiem, służącym zarówno za legowisko przywódcy i mównicę. Skoczył i znalazł się na gałęzi. Szałwiowe Serce miał wrażenie, jakby był jedynym kotem, który widział zajście. Wszyscy wokół zdawali się być zbyt pochłonięci rozmową, by zwrócić na to uwagę. Chciał coś lepiej dojrzeć? Wojownicy często przysiadali na niższych partiach krzewu, by mieć widok na całe obozowisko. Laguna się jednak nie zatrzymywał, aż nie doszedł do najwyższych gałęzi. Dopiero wtedy skupił na sobie wzrok kilku równie zagubionych co Szałwiowe Serce współklanowców.
— Klanie Nocy! — zawołał, ściągając na siebie uwagę już prawie wszystkich zgromadzonych, którzy ucichli. Słyszał rozbawione, zdziwione szepty swoich dwóch kompanów, gdy jemu samemu strach ściskał pierś. Coś było nie tak. Bardzo, bardzo nie tak… — Zazwyczaj przywódcy wygłaszają z tego miejsca swoje przemowy, lecz jest to sprawa niecierpiąca zwłoki... Drodzy towarzysze. W przeciągu ostatnich księżyców straciliśmy wielu wojowników, których niegdyś uważaliśmy za lojalnych przyjaciół. Mogliśmy myśleć, że pozbyliśmy się już wszystkich zdrajców, lecz jeden z nich wciąż chowa się wśród nas. Bliżej, niż ktokolwiek mógł sądzić.
Szałwiowe Serce słuchał go, czując coraz większe niezrozumienie i strach. Co się musiało wydarzyć, by skłonić Lagunę do takiej nagłej reakcji? Kto jeszcze raczył mącić ich pokój? Ile lisich serc chowało się w cienistych kątach ich jedynej bezpiecznej przystani?
Jedno lodowate spojrzenie wymierzone prosto w jego stronę wystarczyło, by oblał kocura zimny dreszcz.
— Z wielu stron dochodziły mnie słuchy, że jeden z szanowanych wojowników łamie kodeks wojownika. Sam się o tym przekonałem. Zebrałem świadków i ich dowody, które pozwalają mi powiedzieć, że sam książę Szałwiowe Serce oddał się zdradzie! — wygłosił, sprawiając, że wszystko przed oczami wspomnianego się rozsypało.
Wstał odruchowo, tak, jakby te słowa były nacierającym wrogiem. Siwa Czapla i Kijankowe Moczary sami poderwali się i odsunęli gwałtownie, zupełnie zdębiali. Przyjął obronną posturę, kuląc się w sobie, cofając się o kilka kroków i strosząc sierść ze strachu, który zapełnił zamiast krwi jego żyły. Zataczał on kolejne okręgi, dając do zrozumienia co dalszym częściom jego ciała, że to był czas na przerażenie. Nogi zwiotczały, ciało osłabło od dreszczy, które przybrały na sile, przemieniając się w fale spazm. Zamieniły one jego skórę we wzburzone morze. Nie był w stanie oderwać wzroku od pyska Błękitnej Laguny. Nie wiedział, co zrobić. Nie wiedział, co się teraz stało. Zewsząd rozlegały się głosy wszystkich zszokowanych pytających o szczegóły. Było ich tak dużo, że zagłusiły jego myśli. Dziesiątki oczu wpatrywały się wprost w niego; nie musiał nawet spoglądać na tłum, by poczuć na całym ciele żar palących spojrzeń.
Zaniemówił. Otworzył pysk, lecz jedyne co był w stanie zrobić, to dyszeć jak wycieńczony pies.
— Dowiodłem, że wielokrotnie opuszczał obóz nie po to, by polować czy patrolować teren, a… 
— Łazić na zakazane spotkania! Nie tylko w ciągu dnia! — Z tłumu wyskoczyła Porywisty Sztorm i zaraz stanęła przy sumaku, po czym wdrapała się na jedną z najniższych gałęzi. Błękitna Laguna z pewnością był niezadowolony z tego, że właśnie mu przerwano, lecz nie odzywał się. Najwyraźniej wojowniczka miała coś ważnego do powiedzenia. — Na własne oczy widziałam, jak wymykał się z obozu w środku czarnej nocy! Myślał, że jest nieuchwytny, lecz nawet jeśli oszukał strażnika, nie mógł oszukać mnie! Zobaczyłam dokładnie jak wychodzi z obozu w kierunku granicy z Klanem Klifu! Patrząc na to, z jaką pewnością siebie szedł, to nie mógł być jego pierwszy raz
— Co zrobił?! — Tłum kotów domagał się odpowiedzi. Patrzył raz w stronę Błękitnej Laguny, raz w stronę Szałwiowego Serca. Jakby nie potrafił uwierzyć. Gdyby to on był na ich miejscu, też by im nie wierzył. 
— Romansował z wojowniczką Klanu Klifu!
Padło w końcu to jedno oskarżenie, które uderzyło prosto w serce.
Zatrząsł się, jak gdyby ktoś właśnie wymierzył w jego stronę cios. Wyjątkowo celny. Uderzył dokładnie tak, by zabolało najmocniej. Fala żalu, wściekłości, rozpaczy i obezwładniającej zgrozy. Najgorszy koszmar, który dawno temu odepchnął w niepamięć, nagle wrócił, by ziścić się i swoimi zębiskami pożreć wszystko to, na co pracował. To musiał być koniec. Nie chciał słyszeć nic więcej. Gdyby tylko mógł, wbiłby sobie pazury i zęby w szyję, zakrztusił się własną krwią i padł przed nimi wszystkimi martwy. Byle tylko to skończyć. Klanie Gwiazdy! Był w stanie usłyszeć, jak coś się kruszy. Nie był pewien, czy były to wszystkie jego marzenia, czy tylko równie zdradzone co przepełnione zdradą serce.
— Jak – jak ty śmiesz stawiać mi taki zarzut!? — zdołał wydukać, każdą sylabę wypluwając osobno, niezdolny do złożenia myśli, a co dopiero mowy. Całe morskie oczy były teraz zaczerwienione. Nos piekł go od środka od powstrzymywanego z uporem płaczu. Chciał walczyć. Chciał krzyczeć. Chciał bić, kopać i zataczać się po ziemi jak kocię.
…ale czy miało to jakikolwiek sens?
— To musiało rozpocząć się bardzo dawno temu. — Głos został zabrany przez kogoś, którego dobrze znał. Czując nasuwające mu się beztroskie wspomnienie, Szałwiowe Serce otrzymał kolejny cios. — Gdy jeszcze był moim uczniem, wysłałem go na samotne polowanie w stronę brzegu morza. Gdy długo nie wracał, poszedłem zobaczyć, co się z nim stało. Tam zastałem tę dwójkę: jego i jego klifiaczkę. Kto wie, czy już wtedy nie splugawili kodeksu.
— I ciągnęło się aż do teraz — wtrącił znów Błękitna Laguna. — Zaledwie kilka wschodów słońca temu, w noc zgromadzenia, ujrzałem ich razem. Wtulonych w siebie, szepczących słodkie słówka bez krzty wstydu.
Po obozie poniósł się odgłos obrzydzenia. Szałwiowe Serce nie mógł go słuchać. Niech ogłuchnie. Oślepnie. Niech mu Gwiezdni dadzą umrzeć, na osty i ciernie! Dadzą ostatnie błogosławieństwo w postaci słodkiej ucieczki od tego koszmaru.
Głosy się nasilały. Próbował je odpierać; próbował się tłumaczyć, wymyślać prędkie wymówki, lecz siła gniewu wszystkich była obezwładniająca. Nie mógł nawet przebić tych słów. Tonął w odmętach rozszalałego tłumu.
W końcu wątła nadzieja na uniknięcie tego całego okropieństwa rozmyła się. Nie miał szans. Wszystkie ścieżki, które przed nim biegły, zostały rozdarte. Mógł tylko wbijać swój błagalny wzrok w Błękitną Lagunę, z rozpaczą tłumiącą nienawistne poczucie zdrady. Tak, jakby jego litość mogła cokolwiek zdziałać. Jakby mógł cofnąć swoje słowa. Nie mógł.
Zamiast próbować odpychać od siebie masę, poddał się jej. 
Odrzucenie przemieniło się w ciszę. 
Cisza w przyznanie do winy. 

Od Księżycowej Łapy CD. Barszczowej Łodygi

dawno, dawno temu 

Drgnął, słysząc nowy głos. Co, jak? Dopiero po chwili rozpoznał Barszcza, uspokajając się nieco, zainteresowany zabawkami. W końcu jakie kocię nie lubi nowych rzeczy które w dodatku dostaje za darmo? I jeszcze sensorycznie ładnie się sprawdzają? 
— Jakich? — całkowicie pochłonięty zapomniał się aż przywitać, niewiele myśląc. Ale kto by się tym przejmował? Miał teraz tyle ważniejszych spraw na głowie! Jak chociażby ta, którą właśnie musiał rozwikłać. Barszcz podszedł do niego dużo bliżej, kładąc przed nim oba przedmioty. 
— Tuż przed sobą masz wiewiórczy ogon, a za nim jest kawałek kłody. Wydaje mi się że będzie świetny do zabawy!
— Puchata —  uśmiechnął się, tuląc do siebie rudy ogon. Lubił puchate rzeczy, były takie przyjemne w dotyku... — Jak wygląda wiewiórka? Trochę szkoda, że straciła ogon... 
— Wiewiórki są chude, bardzo szybkie i puchate. Mieszkają na drzewach. — wyjaśnił starszy, w momencie w którym Księżyc pochłaniał każde jego słowo jak najświętszą wiedzę. — Wiesz, ktoś ją zjadł sobie na obiad, a ja zabrałem dla Ciebie ogonek. Wiewiórka zjada owady, a my wiewiórki. Tak to już jest.
— A, to tak jak Kołysanek — zauważył na wzmiankę o ogonie. Tylko, że ogon brata był większy i bardziej puchaty. —  Tylko, że on nie mieszka na drzewach. A koty mogą zjeść owady?
— Ależ oczywiście! — entuzjastyczne miauknięcie obiło mu się o uszy — Są bardzo smaczne. Niektóre są chrupiące, inne obślizgłe, a na przykład motyle są bardzo delikatne i malutkie i ledwo czuć smak.
— Fuuu — zaśmiał się podczas napadu obrzydzenia, gdy wyobraził sobie obślizgłego robaka na języku. Jedno go tylko martwiło — Ale nie można jeść owadów... pewnie im jest smutno bo może mają rodziny a tak to zje się czyjegoś brata.
— Robaki nie mają uczuć bo nie myślą — wyjaśnił. — Tak jak my czy nasza zwierzyna. Możesz je śmiało chrupać. Przynieść Ci kilka?
— A skąd wiesz — spytał, a w jego tonie dało się wyczuć nutkę sprzeciwu. Nie podobało mu się to stwierdzenie, zaraz pokręcił więc głową na odmowę. To bardzo niesprawiedliwe by tak zakładać. To, że nie znają języka ani nie wkręcają się w świat owadów, nie studiują ich zachowania i nie myślą wiele nad ich istnieniem, nie koniecznie oznaczało, że robaki nie myślą. Bo niby skąd taka pewność? Tylko dlatego, że tak to wygląda przez pryzmat "wyższego organizmu"? — Znaczy, my też nie myślimy? Zwierzyna też? Ale ja myślę, króliki pewnie też bo my też.
— Nie, nie! — odparł — My myślimy, ale robaki już nie. Widziałeś kiedyś owada? Ma za małą głowę żeby myśleć! A zające pewnie mają jakieś swoje myśli, bo w końcu umieją robić tunele i wiedzą, że przed drapieżnikiem trzeba uciekać.
— Chodzi o to, że my myślimy dużo i często, a zające nie. One mają proste życie, jeść, uciekać przed drapieżnikiem i wychować potomstwo. A robaki? Schować się pod kamieniem. Jest różnica, prawda?
— A skąd wiesz — upierał się przy swoim, coraz bardziej niezadowolony z braku spojrzenia przez starszego na drugą perspektywę. Może Księżyc ją rozumiał, bo sam przez swój ubytek na wzroku czuł się często jak zwierzyna? ,,Jakieś swoje myśli" na pewno nie były wystarczające i pewnie zające myślały podobnie do nich. W końcu nawet nie różniły się aż tak wielkością, więc nie było jak odwołać się nawet do małych umysłów! Otworzył więc zaraz pysk, by zaoponować. — Króliki mają tylko inny kształt ciała ale widziałem jusz jednego i wcale nie są bardzo mniejsze od nas i mają mniej więcej takie same głowy i na pewno mają swoje rodziny i plany, tylko po prostu o nich nie wiemy. Tak samo jak oni nie wiedzą o naszych bo muszą ciągle uciekać. I to trochę nie miłe że ich jemy.
Barszcz uśmiechnął się troszkę zakłopotany, jakby złapany na gorącym uczynku. 
— Ah...Może masz rację Księżycu. Jednak więksi zjadają mniejszych, tak jak my zjadamy zające, tak niektóre koty padają ofiarą borsuków czy lisów. A zające są pyszne, prawda? I mają takie fajne futerko! Idealne na zabawkę.
Z jednej strony się zgadzał, ale z drugiej...? Jeśli było coś już martwe to fajnie jest sobie wziąć futerko albo pióra... albo jeśli skończyło jako jedzenie. Ale przez myśl kocurka przeszła jeszcze wizja, w której zabija się takiego królika tylko dla futra.... i jakoś mu się przykro zrobiło. Sfrustrował się do końca! A frustracja kocięca naprawdę nie zna granic. 
— Smutno trochę — przyznał w końcu — Fajne ale smutne. Na pewno inne wiewiórki też są smutne, że mamy teraz ogon jej siostry... Ale jest milutkie. Ja bym nie chciał, żeby jakiś inny kot miał jako zabawkę ogon mojego brata. 

<Barszcz?>

Od Guziczka CD. Kurki

Chociaż na początku wydawało się, że po ich pocałunku wszystko się zmieni, tak Kurka i Guziczek już po kilku długich dniach wrócili do poprzedniej relacji. Najpierw biało-czarny czuł się dość… nieswojo, bo myśl o pocałunku cały czas mu towarzyszyła gdzieś z tyłu głowy — sam już nie wiedział, czy miał ochotę to powtórzyć, czy totalnie o tym zapomnieć. Wybrał tę drugą opcję i już na początku wiosny totalnie nie pamiętał o sytuacji sprzed mianowania. Zresztą, miał lepsze rzeczy do roboty. Przez panującą pandemię praktycznie nie było go w obozie. Polował praktycznie od rana do wieczora, bywał tylko na jedzeniu i podczas pory snu. Znaczy, starał się bywać częściej, dla Kurki, albo przynajmniej z nim polować, ale nie zawsze się dało, więc znów wrócili do widzenia się bardzo sporadycznie.
Minęła wiosna i zawitało lato, na dworze zaczęło robić się znów nieprzyjemnie ciepło, więc Guziczek trochę odpuścił z polowaniem. Dlatego wreszcie nie wrócił wraz z zachodem słońca i gdy tylko odnalazł przyjaciela, położył się obok niego.
— Gorąco dziś! — jęknął niezadowolony.
Chociaż palące słońce nie przeszkodziło mu we wtuleniu się w futro przyjaciela.
— Gorąco — przyznał Kurka.
Zaraz obydwoje zajęli się czyszczeniem futra czarno-białego. Teraz gdy był starszy, rozumiał, dlaczego Kajzerka zawsze się tak irytowała, gdy ten brudził sobie wiecznie futro.
Wreszcie nadszedł upragniony wieczór i ochłodzenie temperatury. Jak to mieli w zwyczaju, kocury wybrały się na spacer do Owocowego Lasku. Od kiedy, jeszcze jako uczniowie, przyszli tutaj w jesień to było ich miejsce. Wyglądało pięknie, nieważne, jaka akurat była pora roku. Teraz jednak drzewa dawały przyjemny cień, chociaż słońce miało niedługo zajść, a długa trawa chłodziła wieczorną rosą. Szli obok siebie, śmiejąc się głośno, chociaż jak zwykle to Guziczek mówił. Kurce jednak to nie przeszkadzało, bo słuchał uważnie, zresztą jak zwykle. Wreszcie doszli tam, gdzie chcieli i usiedli między drzewami, a zaraz znaleźli się na chłodnej trawie.
— Dziś jest wyjątkowo pięknie — mruknął liliowy.
— To prawda. — Czarno-biały uśmiechnął się, wpatrując się w pomarańczowe niebo.
Umilkli i towarzyszyła im tylko cisza mącona szumem wiatru albo świerszczami grającymi cicho w trawie. Tak właściwie to tylko z Kurką Guziczek potrafił siedzieć cicho w miejscu przez długi czas i nie mieć z tym problemu. Tak właściwie, gdy był z Kurką, to nie potrzebował niczego więcej.
— Powiedz mi, Guziczku… Zastanawiałeś się kiedyś co dalej? — zapytał starszy, po dłuższej chwili.
— W sensie? — Młodszy spojrzał na przyjaciela.
— No bo… Ja na przykład, za ucznia wszystko, czego chciałem to zostać zwiadowcą, a teraz… kiedy jestem zwiadowcą… co dalej? — westchnął, jednak nie spojrzał w oczy Guziczka, chociaż ten miał na to wielka nadzieje. — Partnerka? Dzieci? Jaki jest następny… cel?
Czarno-biały spiął się na samą myśl. Dlaczego Kurka uważał, że takie rzeczy są mu potrzebne? Czy nie zadowala go przyjaźń z nim? Potrzebował kogoś więcej? Kogoś, kto wtedy stanie się dla niego całym światem? Sam wbił wzrok w ciemniejące niebo i chwilę znów siedzieli w ciszy. Kocur w sumie nie znał pytania na odpowiedź. Wiedział tylko, że jeśli chce dalej brnąć przez to życie, to chce mieć obok siebie liliowego. Chce mieć go tylko dla siebie.
— Sam wiesz... — mruknął wreszcie. — Dla mnie to najlepiej by było, gdybym mógł rządzić tym wszystkim! — zaśmiał się, chociaż trochę wymuszenie.
— No tak. Wspaniały Guziczek, władca wszystkich — parsknął starszy.
— Nie śmiej się! — zachichotał Guziczek i obrócił się tak, aby wylądować cały na Kurce. — Wreszcie mi się uda!
— Wierzę, wierzę.
— A ty będziesz zaraz obok. Będziesz mi pomagał — zapewnił i przewrócił się tak, aby zawisnąć nad przyjacielem. — Po co ci partnerka i dzieci, skoro możesz mieć cały świat!

<Kurko?>