Ognikowa Słota wróciła z patrolu, czując przyjemne poranne podmuchy wiatru. Dzisiaj Cykoriowa Łapa mogła zażyć dawkę odpoczynku, wczoraj świetnie się spisała. Szylkretka podeszła do stosu i wzięła sobie z niego nornicę.
Przez zgiełk w centrum, nikt konkretny nie zwrócił na nią uwagi. Ona sama też nie zbliżała się do samego kota, dzisiaj zamierzała zjeść sobie w spokoju. Po skończonym posiłku oblizała dokładnie policzki, zajmując się poranną toaletą. Wszystkie odstające kępki futra wygładziła, kończąc na myciu uszu. Wstała, po czym rozciągnęła się i wyszła z obozu ponownie, tym razem, żeby znaleźć młode pokrzywy. Już miała o nich odrobinę więcej pojęcia – dostała mniej więcej opis liści, dlatego jej szanse na znalezienie jej wzrastały. Z każdym kolejnym wypadem ogon drgał jej coraz bardziej nerwowo, czasami zastanawiała się, dlaczego Dyniowa Skórka sama by po nie nie poszła albo może Cisowe Tchnienie. W końcu to było w interesie medyka, żeby kontrolować zapas ziół. Wojownicy byli od tego, żeby bronić innych, patrolować granic, a także polować na zwierzynę, by klan nie głodował. Albo przynajmniej tak się Słocie wydawało. Może coś przegapiła?
Rozglądając się po krzewach, nic nie przypominało jej tego, czego szukała. Irytacja kotki wzrastała z każdym krokiem. W pewnym momencie odwróciła się na pięcie. Pewnie znowu poszła w podobnym kierunku, co ostatnio, skoro nic nie przykuwało jej szczególnej uwagi. Wróciła do obozu okrężną drogą, łapiąc przy okazji ryjówkę, żeby nie wracać z pustymi łapami. Trochę jej zeszło, szkoda by miała zmarnować tyle czasu na nic.
BLOGOWE WIEŚCI
BLOGOWE WIEŚCI
W Klanie Burzy
Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkęW Klanie Klifu
Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?W Klanie Nocy
Ostatni czas nie okazał się zbyt łaskawy dla Nocniaków. Poza nowo odkrytymi terenami, którym wielu pozwoliły zapomnieć nieco o krwawej wojnie z samotnikami, przodkowie nie pobłogosławili ich niemalże niczym więcej. Niedługo bowiem po zakończeniu eksploracji tajemniczego obszaru, doszło do tragedii — Mątwia Łapa, jedna z księżniczek, padła ofiarą morderstwa, którego sprawcy jak na razie nie odkryto. Pośmiertnie została odznaczona za swoje zasługi, otrzymując miano Mątwiego Marzenia. Nie złagodziło to jednak bólu jej bliskich po stracie młodej kotki. Nie mieli zresztą czasu uporać się z żałobą, bo zaledwie kilka wschodów słońca po tym przykrym wydarzeniu, doszło do prawdziwej katastrofy — powodzi. Dotąd zaufany żywioł odwrócił się przeciw Klanowi Nocy, porywając ze sobą życie i zdrowie niejednego kota, jakby odbierając zapłatę za księżyce swej dobroci, którą się z nimi dzielił. Po poległych pozostały jedynie szczątki i pojedyncze pamiątki, których nie zdołały porwać fale przed obniżeniem się poziomu wód, w konsekwencji czego następnego ranka udało się trafić na wiele przykrych znalezisk. Pomimo ciężkiej, ponurej atmosfery żałoby, wpływającej na niemalże wszystkich Nocniaków, normalne życie musiało dalej toczyć się swoim naturalnym rytmem.Przeniesiono się więc do tymczasowego schronienia w lesie, gdzie uzupełniono zniszczone przez potop zapasy ziół oraz zwierzyny i zregenerowano siły. Następnie rozpoczęła się odbudowa poprzedniego obozu, która poszła dość sprawnie, dzięki ogromnemu zaangażowaniu i samozaparciu członków klanu — w pracach renowacyjnych pomagał bowiem niemalże każdy, od małego kocięcia aż po członków starszyzny. W konsekwencji tego, miejsce to podniosło się z ruin i wróciło do swojej dawnej świetności. Wciąż jednak pewne pozostałości katastrofy przypominają o niej Nocniakom, naruszając ich poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza z krążącymi wśród kotów pogłoskami o tym, że powódź, która ich nawiedziła, nie była czymś przypadkowym — a zemstą rozchwianego żywiołu, mszczącego się na nich za śmierć członkini rodu. W obozie więc wciąż panuje niepokój, a nawet najmniejszy szmer sprawia, że każdy z wojowników machinalnie stroszy futro i wzmaga skupienie, obawiając się kolejnego zagrożenia.
W Klanie Wilka
Ostatnio dzieje się całkiem sporo – jedną z ważniejszych rzeczy jest konflikt z Klanem Klifu, powstały wskutek nieporozumienia. Wszystko przez samotniczkę imieniem Terpsychora, która przez swoją chęć zemsty, wywołała wojnę między dwoma przynależnościami. Nie trwała ona długo, ale z całą pewnością zostawiła w sercach przywódców dużo goryczy i niesmaku. Wszystko wskazuje na to, że następne zgromadzenie będzie bardzo nerwowe, pełne nieporozumień i negatywnych emocji. Mimo tego Klan Wilka wyszedł z tego starcia zwycięsko – odebrali Klifiakom kilka kotów, łącznie z ich przywódczynią, a także zajęli część ich terytorium w okolicy Czarnych Gniazd.Jednak w samym Klanie Wilka również pojawiły się problemy. Pewnego dnia z obozu wyszli cali i zdrowi Zabłąkany Omen i jego uczennica Kocankowa Łapa. Wrócili jednak mocno poobijani, a z zeznań złożonych przez srebrnego kocura, wynika, że to młoda szylkretka była wszystkiemu winna. Za karę została wpędzona do izolatki, gdzie spędziła kilka dni wraz ze swoją matką, która umieszczona została tam już wcześniej. Podczas jej zamknięcia, Zabłąkany Omen zmarł, lecz jego śmierć nie była bezpośrednio powiązana z atakiem uczennicy – co jednak nie powstrzymało największych plotkarzy od robienia swojego. W obozie szepczą, że Kocankowa Łapa przynosi pecha i nieszczęście. Jej drugi mentor, wybrany po srebrnym kocurze, stracił wzrok podczas wojny, co tylko podsyca te domysły. Na szczęście nie wszystko, co dzieje się w klanie jest złe. Ostatnio do ich żłobka zawitała samotniczka Barczatka, która urodziła Wilczakom córeczkę o imieniu Trop – a trzy księżyce później narodził się także Tygrysek (Oba kociaki są do adopcji!).
W Owocowym Lesie
Dla owocniaków nadszedł trudny okres. Wszystko zaczęło się od śmierci wiekowej szamanki Świergot i jej partnerki, zastępczyni Gruszki. Za nią pociągnęły się śmierci liderki, rozpacz i tęsknota, które pociągnęła za sobą najmłodszą medyczkę, by skończyć na wybuchu epidemii zielonego kaszlu. Zmarło wiele kotów, jeszcze więcej wciąż walczy z chorobą, a pora nagich drzew tylko potęguje kryzys. Jeden z patroli miał niesamowite szczęście – natrafił na grupę wędrownych uzdrowicieli. Natychmiast wyraziła ona chęć pomocy. Derwisz, Jaskier i Jeżogłówka zostali tymczasowo przyjęci w progi Owocowego Lasu. Zamieszkują Upadłą Gwiazdę i dzielą się z tubylcami ziołami, pomocą, jak i również ciekawą wiedzą.W Betonowym Świecie
nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.MIOTY
22 grudnia 2025
Od Pomocnego Wróbelka CD. Drobnej Łapy
Wróbelkowi została przypisana kolejna uczennica, Drobna Łapa. Kotka była ambitna i pracowita, za co bury był niezmiernie wdzięczny. Posiadanie dwóch uczennic nie było jednak proste, protektor musiał dobrze rozplanować swój dzień, by mieć czas na dwa treningi, szczególnie że obie kotki były na różnych poziomach.
Powoli wyczołgał się z legowiska wojowników. Przemijające księżyce odbiły na nim swe piętno, bóle stawów i zmęczenie były u niego na porządku dziennym. Mimo to starał się rozprzestrzeniać jak najbardziej pozytywną atmosferę, nakładając na swój pysk uśmiech. Zszedł na polanę jaskini, gdzie siedziała jego starsza uczennica, Astrowa Łapa.
– Dzień dobry Panie Pomocny Wróbelku! – zaczęła, jak zwykle z entuzjazmem, Astercia, gdy tylko zauważyła swego mentora.
– Dzień dobry… Astrowa Łapo… Czy jeśli to nie problem… mogłabyś dzisiaj sprawdzić… jak zwykle… co u starszyzny? A kiedy już to zrobisz… Proszę, sprawdź, jak się każdy czuje… – powiedział. Nie chciał zostawiać uczennicy bez zadania, sprawiając, że czułaby się zaniedbana.
– Oczywiście! Już się za to zabieram! – odpowiedziała, puszczając oczko, po czym w podskokach odmaszerowała.
Gdy tylko zniknęła w mroku jaskini, przed jego łapami pojawiła się druga uczennica, Drobna Łapa. Koty przywitały się, a na pytanie o treningu bury zastanowił się przez chwilkę. Nagle w odmętach jego pamięci ukazała się jego siostra, a raczej wspomnienie, jakie mu po niej pozostało.
– Możemy pójść otwierać kraby… Chociaż to prawda, że potrafią uszczypnąć… – Bury uśmiechnął się, nie przepadał za otwieraniem krabów, według niego było to okrutne.
– Dobrze! A jak smakują kraby?
– Za niedługo się przekonasz… – odpowiedział, już wychodząc z jaskini.
Gdy dotarli na wybrzeże, protektor zaczął się rozglądać po plaży w poszukiwaniu skorupiaków.
– O! O! Tam jest jeden! – powiedziała srebrna kotka, patrząc raz na kraba raz na mentora.
– Masz rację… Jesteś naprawdę spostrzegawcza, Drobna Łapo… – zamruczał bury.
Kocur podszedł do kraba, a tuż za nim ruszyła jego uczennica. Gdy stał już tuż obok bezkręgowca, zaczął tłumaczyć:
– Jeśli obrócisz je do góry nogami… to będą niezdolne do ucieczki… – Podłożył łapę od tyłu istoty, przewracając ja do góry nogami. – Uważaj na ich szczypce… Z tego powodu musimy urwać je pierwsze…
Nie był to przyjemny widok, krab miotał swoimi kończynami w desperackiej próbie odwrócenia się. Kocur wsunął swoje pazury w szparę pomiędzy pancerzem, sposobem odrywając pierwszą parę kończyn.
– Teraz jest już w pełni bezbronny… Następnie musimy oderwać resztę kończyn… I na koniec podważyć pancerz na brzuchu… – I jak powiedział, tak zrobił.
Gdy już krab został rozmontowany, uśmiechnął się do uczennicy, wskazując jej kolejnego kraba.
– Teraz twoja kolej…
<Drobna Łapo?>
[404 słów, trening wojowniczy]
Od Szałwiowego Serca CD. Borówkowej Słodyczy
Zachwiał się na drżących łapach już w chwili, gdy Borówkowa Słodycz zaczęła stawiać ku niemu kroki. Wpatrywał się w nią w ciszy, gdy ta syczała bolesne wyrzuty. Na osty i ciernie, miała pełną rację. Mówiła dokładnie to, co gnębiło go w myślach codziennie od prawie dwóch księżyców. Był straszny. Był okropny. Był królem hipokrytów.
Nagle szarpnął głową w bok, zamykając oczy. W tej samej chwili westchnął głęboko. Nie wiedział, co powiedzieć. Nawet jeśli jeszcze wyglądał na opanowanego, od wewnątrz jego serce dygotało. Pierś próbowała zapaść się w sobie. Czuł, że zamiast odpowiedzieć, zwymiotuje.
— Ja... Nie wiem — odpowiedział cicho, właściwie mówiąc prawdę. Nie wiedział, dlaczego kontynuował relację ze Źródlaną Łuną, gdy miał pełną świadomość, że to nie mogło wyjść. Klan Gwiazd stawiał jasne zasady. Dlaczego przy tylu zawahaniach dalej w to brnął, przekonując się, że będzie dobrze? Dlaczego ignorował kodeks? Dlaczego nie widział tych czarnych chmur zagłady, które nacierały na nich od samego początku? Byli skazani na klęskę od pierwszego spojrzenia. A jednak tego nie zakończył. Łudził się, że będzie inaczej. Przez chwilę myślał nawet, że Gwiezdni ich popierają. Jak głupi musiał być. Zawsze tak kończył. Zawsze.
"Niefortunność to jedno, przypadki chodzą po kotach... U ciebie jednak zdaje się, że od urodzenia deptały ci po piętach, rzucając raz po raz kłody pod nogi, by w końcu uderzyć." — Słowa Pluskającego Potoku dźwięczały mu w uszach. Skrzywił pysk.
— Przepraszam — powiedział nagle po chwili ciszy, z powrotem spoglądając na Borówkę. — Wiem, jak bardzo cię zawiodłem. Cały klan zresztą, nie tylko ciebie. Nie mam jak się z tego wytłumaczyć. Ale chcę, byś wiedziała, że niczego w całym swoim życiu nie żałowałem bardziej. Nigdy nie chciałem skrzywdzić Klanu Nocy, przysięgam! To był egoizm. To był straszny błąd. Musisz mi uwierzyć, że jedynym, co czuję, jest wstyd. Żałuję. Tak bardzo.
Czuł, jak żebra wgniatają mu się w serce z każdym kolejnym słowem, w którym wyrzekał się Łuny. Jednocześnie wiedział, że było to poprawne, a z drugiej zastanawiał się, jak on tak mógł. Czy ich wyznania, ich spotkania, ich płomienne uczucie znaczyło tak niewiele, jeśli potrafił bez zająknięcia przyznać, że go żałował? A może nawet nie tylko przyznać? Może to zaczynało być szczere? Może naprawdę miłość zdołał przemienić już w skruchę?
Mógł dużo znieść, lecz porównanie do Pluskającego Potoku to było już za dużo. Otworzył pysk, jakby chciał coś dodać... I zrezygnował. Nie potrafił się z nią kłócić. Nie potrafił już stanąć przed żadnym współklanowcem i zrobić czegokolwiek, co pokazałoby jego wyższość, nawet jeśli chodziło o zwykły kontrargument w dyskusji. Czuł się teraz wszystkim podległy. Był zbitym psem z podkulonym ogonem bez prawa do odszczeknięcia. To była jego kara nałożona przez siebie samego. Jedynie wbitym w kotkę spojrzeniem próbował przekazać myśl – przynajmniej jego zdrada nie doprowadziła do śmierci ukochanej i ich dziecka.
<Borówkowa Słodyczy?>
21 grudnia 2025
Od Wąsatki CD. Kobczyka
— Łap mnie! — poleciła, zanim rzuciła się do ucieczki. W tym czasie czekoladowa wstała prędko, wyskakując w kierunku siostry.Wąsatka pędziła ile sił w łapach, starając się ponad wszystko, by nie wywrócić się na ziemię. Tym razem miała szansę wygrać z Kobczykiem, nie dać się złapać i pokazać wszystkim, że jest najlepszą sprinterką na świecie! Jednak w tym momencie kotka poczuła, jak potężna łapa jej siostry uderza ją w bok. Wąsatka pisnęła zaskoczona i odwróciła się, by dostrzec szeroko uśmiechnięty pyszczek przed sobą.
— Teraz ty gonisz! — zawołała Kobczyk, cofając się o krok w tył.
Brązowooka zmrużyła oczy i odwróciła pyszczek od czekoladowej.
— Ja się już w to nie bawię! — oznajmiła, z uniesionym wyniośle ogonem kierując się w stronę legowiska mamy. — Takie gonitwy to zwykła głupota. Co, jeśli któreś z nas się wywróci i skręci nos? Albo… wyobraź sobie, gdyby mój pysk też był wklęsły! Jak twój!
To mówiąc, spojrzała na Kobczyka przelotnie i ułożyła się obok Mewy. Czekoladowa wyglądała na zszokowaną, lecz po chwili skinęła główką.
— Masz rację, Wąsatko! — przyznała, podchodząc bliżej. — Ale w co innego będziemy się bawić, jak nie w berka? — zapytała, przekręcając głowę i siadając obok siostry.
— W coś, w czym będę miała szansę wygrać! No i oczywiście… co będzie bezpieczne. Bo w berka też bym na pewno wygrała. Ale nie chcę sobie zrobić krzywdy.
Ten dzień był jednym z cieplejszych, lecz słońce wciąż nie było zabójcze i nie mordowało swoimi promieniami wszystkiego, co pojawiało się w jego zasięgu. Mewa postanowiła to wykorzystać, zabierając swoje córki poza norę, by pobawiły się wśród traw.
Wąsatka trzymała nos przy ziemi, udając, że właśnie wyczuła trop zwierzyny.
— Mamo! Mamo! A nauczysz nas polować? — zapytała w końcu, podnosząc głowę. Wnet podbiegła do niej Kobczyk.
— No właśnie! Nauczysz, mamo? — wtórowała.
Wąsatka uśmiechnęła się, a jej wąsy zadrżały. Gdyby umiała polować, złapałaby coś dla siostry! I mamy! I dla taty też!
Mewa spojrzała na nie łagodnym wzrokiem.
— Gdy tylko osiągniecie sześć księżyców, ja i tata zajmiemy się waszym szkoleniem. Będziecie najlepszymi łowczyniami na całym świecie! — zapewniła.
Wąsatka spojrzała na czekoladową.
— Słyszałeś? Będziemy najlepsi! Czy to nie ekscytujące?
— Teraz ty gonisz! — zawołała Kobczyk, cofając się o krok w tył.
Brązowooka zmrużyła oczy i odwróciła pyszczek od czekoladowej.
— Ja się już w to nie bawię! — oznajmiła, z uniesionym wyniośle ogonem kierując się w stronę legowiska mamy. — Takie gonitwy to zwykła głupota. Co, jeśli któreś z nas się wywróci i skręci nos? Albo… wyobraź sobie, gdyby mój pysk też był wklęsły! Jak twój!
To mówiąc, spojrzała na Kobczyka przelotnie i ułożyła się obok Mewy. Czekoladowa wyglądała na zszokowaną, lecz po chwili skinęła główką.
— Masz rację, Wąsatko! — przyznała, podchodząc bliżej. — Ale w co innego będziemy się bawić, jak nie w berka? — zapytała, przekręcając głowę i siadając obok siostry.
— W coś, w czym będę miała szansę wygrać! No i oczywiście… co będzie bezpieczne. Bo w berka też bym na pewno wygrała. Ale nie chcę sobie zrobić krzywdy.
* * *
Wąsatka trzymała nos przy ziemi, udając, że właśnie wyczuła trop zwierzyny.
— Mamo! Mamo! A nauczysz nas polować? — zapytała w końcu, podnosząc głowę. Wnet podbiegła do niej Kobczyk.
— No właśnie! Nauczysz, mamo? — wtórowała.
Wąsatka uśmiechnęła się, a jej wąsy zadrżały. Gdyby umiała polować, złapałaby coś dla siostry! I mamy! I dla taty też!
Mewa spojrzała na nie łagodnym wzrokiem.
— Gdy tylko osiągniecie sześć księżyców, ja i tata zajmiemy się waszym szkoleniem. Będziecie najlepszymi łowczyniami na całym świecie! — zapewniła.
Wąsatka spojrzała na czekoladową.
— Słyszałeś? Będziemy najlepsi! Czy to nie ekscytujące?
<Bracie?>
Od Kasztanki do Gąski
***Noc***
Kasztanka jak co noc kładła się dalej od reszty. Pragnęła spokoju i bezpiecznej przestrzeni. Miejsca dla siebie i swoich przemyśleń, bo sen nigdy nie pojawiał się zbyt szybko. Właściwie to nie spała zbyt długo przez natłok myśli, z którymi po prostu nie była w stanie sobie poradzić. Czy rozmawiała o tym z Szafran lub Kolendrą? Nie, nie poruszała tego tematu. Mieli swoje zajęcia, a poza tym nie było ich obok niej. Samej rudzince nie chciało się ich szukać w tłumie. Zresztą wątpiła, by ci ją zrozumieli. Nikt nie był w stanie pojąć tego, co czuła. Nikt. Jednak tej nocy myśli nie zdążyły się przebić przez senną mgłę. Świat ucichł szybciej niż zwykle. Posłanie pod jej brzuszkiem zmieniło się w miękką i pachnącą trawę lekko zroszoną przez chłód poranka. Do nosa dotarł znajomy zapach, mocniej niż przez ostatnich parę księżyców. Żółtooka poczuła ucisk w sercu, a jej wzrok zaczął wędrować po obozie, lecz cichszym niż normalnie.
—Kasztanko! Hej, Kasztanko! — rozległ się za jej plecami głos. Jego barwa brzmiała nieco doroślej, ale serce podpowiadało jej, że to wciąż ten sam kot. Kocurek, którego straciła podczas epidemii. Czy to możliwe, że tak naprawdę żył?
— Siostrzyczko, nie ignoruj mnie — dopowiedział głos, a następnie otarł się o nią. Czuła ciepło na swoim boku, więc niemożliwe było, by jej się przewidziało prawda? To naprawdę musiał być on.
— Paprotek! Ty żyjesz! — miauknęła w końcu i odwróciła pysk w bok. Wtedy dostrzegła jego zaskoczone, zielone oczy.
— Oczywiście, ja nigdzie nie odszedłem. Czemu zdajesz się tak zaskoczona? — odpowiedział jej kocurek. Kasztanka przyglądała mu się uważnie. Wtedy też Paprotek liznął ją czule w policzek.
— No chodź, pobawmy się. Wiem, że jest jeszcze wcześnie, ale skoro i tak nie śpimy, to możemy spożytkować to na wspólne harce! — jasny nie ustępował.
— Dobrze — odparła w końcu rudzinka. Czemu tak nad tym rozmyślała, skoro czuła obecność brata tuż obok siebie? Na pewno jej się koszmar przyśnił, że ją zostawił. To było jedyne racjonalne wytłumaczenie tego wszystkiego. Żył i to się liczyło prawda?
— Idziesz? — spytał Paprotek, który zdążył już postąpić dwa kroki.
— Tak! — odparła koteczka, a następnie podążyła za nim, by ostatecznie zrównać się z zielonookim. Szli bardzo blisko siebie, rozmawiając o wszystkim i niczym. W końcu po paru uderzeniach serca dotarli na skraj obozu.
— Myślę, że tu będzie dobrze — zasugerował kremowy. Pręgowana skinęła leciutko łebkiem.
— Tak, a co powiesz, by potem razem poćwiczyć zadania stróża? W końcu oboje się szkolimy na niego — wymruczała żółtooka, kocurek przytaknął energicznie.
— No pewnie! W końcu w grupie raźniej! — ucieszył się Paprotek. Kasztanka rozpromieniła się.
— Dobra, w co się bawimy? Może w ostatnią literkę? — zasugerowała ruda.
— Świetny pomysł, jestem za. Mogę zacząć? — spojrzał na nią błagalnie. Kotka się ciepło zaśmiała.
— No pewnie, dawaj — wymruczała, a następnie usiedli obok siebie. Otuliła go ogonem.
— Owoc — zaczął kocurek. Kasztanka się zamyśliła na momencik.
— Cel — odparła z uśmiechem.
— Lawenda — kontynuował Paprotek.
— Apetyt — dorzuciła Kasztanka. Bawili się tak przez dłuższy czas, a gdy im się znudziło, zmienili zabawę. Po jakimś czasie postanowili się położyć obok siebie i wsłuchać w otoczenie czerpiąc przyjemność ze swojej obecności. Kiedy słońce wzeszło wyżej, ich mentorzy zabrali rodzeństwo na trening. Wieczorem znów mieli czas tylko dla siebie, więc położyli się na swoich posłaniach. Opowiadali sobie zmyślone historyjki.
— Wiesz co? Liście paproci by ci pasowały do tych kasztanowych — odezwał się w pewnej chwili Paprotek. Kasztanka zamrugała zaskoczona. Nie wiedziała, skąd nagle mu się to wzięło, ale jeśli tak uważał, to pewnie miał rację.
— Tak sądzisz? — mimowolnie się spytała.
— Tak — odparł kocurek, a Kasztanka pozwoliła sobie na ciepły uśmiech.
— W takim razie jutro pójdziemy po liście paprotki, a teraz chyba powinniśmy się już położyć. Musimy się wyspać na kolejny dzień pełen wrażeń prawda? — wymruczała.
— No pewnie, dobranoc siostrzyczko — odparł kremowy, kładąc się nieco bliżej niej.
— Dobranoc braciszku — odpowiedziała mu Kasztanka, a następnie usnęli.
***Rano***
— Kasztanko, wstawaj — rozległ się głos Gąski. Rudzinka z początku nie zareagowała jakby wciąż spała. Być może wcale nie chciała się budzić. Zbyt przyjemnie jej było.
— Kasztanko, pora na trening — dodała bardziej stanowczo Gąska, lekko szturchając uczennicę. Jednak dopiero po paru dłuższych uderzeniach serca, żółtooka uniosła powieki. Niemal natychmiast jej wzrok spotkał się z niebieskim spojrzeniem jej mentorki. Spojrzała w miejsce, gdzie przecież niedawno był Paprotek. Jej brat wciąż był obok, a przynajmniej tak jej się wydawało.
— No dobrze, ale pod warunkiem, że Paprotek może pójść z nami. Poza tym chciałabym znaleźć liście paproci. Braciszek mi mówił, że by mi pasowały — rzekła Kasztanka. Zdecydowanie była zdeterminowana, by jej niewidzialny brat poszedł z nimi na trening. W przeciwnym razie nie miała zamiaru się stąd ruszać ani o krok. Jeśli Gąska jej odmówi, to może sobie pójść i nie wracać. Jej pyszczek po raz chyba pierwszy od dawna wyrażał pewność siebie. W jej sercu zaczęło kiełkować coś zupełnie nowego. Odwaga do działania. Kiedy tak czekała na odpowiedź, zaczęła układać sobie sierść. W końcu powinno się zmyć resztki snu. Co więcej, szykowała sobie miejsce na kolejne ozdóbki. Wiedziała, że te będą musiały być na widoku. Jako pierwsze powinny rzucać się w oko innych kotów. Niech wiedzą, że była dumną siostrą kremowego kocurka.
<Gąsko?>
[830 słów]
Od Sekrecika CD. Miłostki
Spojrzał w ślad za siostrą z wyraźnym niezrozumieniem. Nie tylko dlatego, że był zmęczony znoszeniem wstydu za jej przewinienia. Przede wszystkim był zwyczajnie zdumiony, jak łatwo było jej porzucić dotychczasowe życie i jak bardzo nieprzejęta wydawała się tym, co się właśnie wydarzyło.
Podkulił ogon, ale tylko na moment. Nie chciał, by Miłostka dostrzegła ten ruch. Nie mogła zauważyć jego wahania, zwątpienia i oznak strachu. To nie tak, że przecież zaraz ich coś zje, gdy tylko oddalą się od bezpiecznego obozu. Musiał potraktować tę decyzję inaczej, bardziej pozytywnie. Szli na przygodę, a koniec ich pobytu w Owocowym Lesie zwiastował początek nowego życia. Lepszego, ciekawszego i takiego, w którym jego nie do końca ukochana siostra (teraz nawet nie miał w czym wybierać), nie będzie musiała znosić krzywych spojrzeń i kąśliwych uwag pobratymców. Nawet jeśli dorobiła się ich na własne życzenie. Gdyby słuchała się go od początku, nie dręczyłyby ją tu żadne boleści związane ze złamanym sercem.
— A ty tu zamierzasz zapuścić tu korzenie, czy jednak łaskawie ruszysz swój zadek? — Wybudziło go z zamyśleń jej pytanie. Musiała zauważyć, że nie ruszył w pogoń za nią. Wróciła do niego, nie pobiegła dalej. Poczuł dziwne mrowienie pod poduszkami łap. — Słuchaj, jeśli nie chcesz, to proszę, ja cię nie trzymam, możesz wciąż wr...
— Do zobaczenia później, glucie — parsknął i wystrzelił do przodu.
Miłostka pomimo widocznej na pierwszy rzut oka głupoty zdołała szybko oprzytomnieć i z powrotem nabrała prędkości w kończynach.
To znaczy, prędkość była tu pojęciem nadwyraz nietrafnym. Ani on, ani jego siostra, nie szczycili się parą w łapach. Wytrzymałość również najwyraźniej nie należała do ich mocniejszych cech, bo dotarli na wzgórze zdyszani, a jednak zerkając sobie w oczy, widać było, że żadnemu z nich nie w głowie było przegrywanie.
— Ale ty jesteś wolny — parsknęła Miłostka.
— Ja wolny? Przecież ledwo co mi kroku dotrzymywałaś!
— Pszczoła cię w język użądliła? Co ty za bzdury gadasz, prześcignęłam cię na samym początku — prychnęła, aczkolwiek jej pewny siebie ton nie współgrał z rytmicznymi przerwami na oddech.
— Mnie w język, a ciebie w zadek — fuknął.
Jedno było pewne. Opuszczenie Owocowego Lasu niczego między nimi nie zmieniło.
Podkulił ogon, ale tylko na moment. Nie chciał, by Miłostka dostrzegła ten ruch. Nie mogła zauważyć jego wahania, zwątpienia i oznak strachu. To nie tak, że przecież zaraz ich coś zje, gdy tylko oddalą się od bezpiecznego obozu. Musiał potraktować tę decyzję inaczej, bardziej pozytywnie. Szli na przygodę, a koniec ich pobytu w Owocowym Lesie zwiastował początek nowego życia. Lepszego, ciekawszego i takiego, w którym jego nie do końca ukochana siostra (teraz nawet nie miał w czym wybierać), nie będzie musiała znosić krzywych spojrzeń i kąśliwych uwag pobratymców. Nawet jeśli dorobiła się ich na własne życzenie. Gdyby słuchała się go od początku, nie dręczyłyby ją tu żadne boleści związane ze złamanym sercem.
— A ty tu zamierzasz zapuścić tu korzenie, czy jednak łaskawie ruszysz swój zadek? — Wybudziło go z zamyśleń jej pytanie. Musiała zauważyć, że nie ruszył w pogoń za nią. Wróciła do niego, nie pobiegła dalej. Poczuł dziwne mrowienie pod poduszkami łap. — Słuchaj, jeśli nie chcesz, to proszę, ja cię nie trzymam, możesz wciąż wr...
— Do zobaczenia później, glucie — parsknął i wystrzelił do przodu.
Miłostka pomimo widocznej na pierwszy rzut oka głupoty zdołała szybko oprzytomnieć i z powrotem nabrała prędkości w kończynach.
To znaczy, prędkość była tu pojęciem nadwyraz nietrafnym. Ani on, ani jego siostra, nie szczycili się parą w łapach. Wytrzymałość również najwyraźniej nie należała do ich mocniejszych cech, bo dotarli na wzgórze zdyszani, a jednak zerkając sobie w oczy, widać było, że żadnemu z nich nie w głowie było przegrywanie.
— Ale ty jesteś wolny — parsknęła Miłostka.
— Ja wolny? Przecież ledwo co mi kroku dotrzymywałaś!
— Pszczoła cię w język użądliła? Co ty za bzdury gadasz, prześcignęłam cię na samym początku — prychnęła, aczkolwiek jej pewny siebie ton nie współgrał z rytmicznymi przerwami na oddech.
— Mnie w język, a ciebie w zadek — fuknął.
Jedno było pewne. Opuszczenie Owocowego Lasu niczego między nimi nie zmieniło.
***
Ich życie zmieniło się w nieustanną tułaczkę. Wędrówki nie były dalekie, gdyż dni mijały im tak naprawdę na kręceniu się w kółko. Nie zbliżali się w żaden sposób do granic byłego domu, choć nieraz w głowie świtała mu myśl, a żeby spróbować podejść kawalątek bliżej i wyciągnąć szyję odrobinę wyżej, aby a nuż wśród zieleni krzewów dostrzec posiwiałe, w głównej mierze brązowe futro ojca.
Żadna taka sytuacja nie miała jednak miejsca, a więc odpuścił, znosząc z utrapieniem towarzystwo siostry. Czymże los go pokarał albo i dlaczego to obdarował go taką cierpliwością i spokojem, że gotów był za tą pchłą kąśliwą wskoczyć w najgłębsze bagno?
— To nie ma sensu, Miłostko — wyjęczał w końcu, patrząc raz po raz, jak ta nieudolnie próbowała upolować wiewiórkę. Pomimo puszystości i wyraźnie dużej ilości zjedzonych orzechów, ten rudy gryzoń nieźle umykał spod jej łap. Mógłby pomóc siostrze, zaganiając zwierzę z drugiej strony, ale niespecjalnie mu się do tego spieszyło.
— Nie mam ochoty na twoje egzystencjalne problemy. Jestem głodna — odburknęła.
— Nie moje życie nie ma sensu, tylko to wszystko. Odeszliśmy, świetnie, ale co dalej? — westchnął, grzebiąc pazurem w ziemi. Zwilgotniały piach i to, co tworzył, poczynało przypominać mu ojca. Ich biednego, starszego i pewnie zamartwiającego się na śmierć ojca. — Jaki jest plan?
— Jaki plan? — zatrzymała się tuż u pnia drzewa, z którego najwyższej gałęzi zwisała ruda kita.
Westchnął głośno, wyraźnie zaznaczając swoje niezadowolenie. Tego mógł się po niej spodziewać. Chaosu.
— Nie możemy tak tu egzystować do końca naszych dni. Musimy iść gdzieś dalej. A najlepiej to się osiąść w bezpiecznym miejscu.
Zarzuciła mu to jej zwyczajowe, dobrze znane, pełne złości spojrzenie.
— No to proszę, powiedz. Co proponujesz?
Zamyślił się, wędrując wzrokiem bo jej brudnym od błota futrze.
— To może wydawać się trochę nierozsądne, ale myślisz, że jest cień szansy na to, że któryś z tych... klanów, by nas przyjął? — zagadnął. — Czym to się różni od Owocowego Lasu? Mają śmieszne imiona i nie wierzą we Wszechmatkę, tylko mają swoje własne wymysły. A i tak jestem pewny, że nie każdy w nie wierzy. Możemy pójść i...
Jej pysk wskazywał na to, że nadal nie była zadowolona. Nie sprawiała jednak wrażenie zirytowanej samym pomysłem, a jedynie tym, że cokolwiek, co on powiedział, nie było wcale takie głupie.
— Cóż, to — urwała, chrząkając. — Głupie i niegłupie, przynajmniej jak na ciebie — skwitowała, przysiadając. — Wiele kotów przypałętało się z innych klanów do Owocowego Lasu, więc w drugą stronę też może to działać. Chociażby nas ojciec... — Sekrecik momentalnie wyłapał pewne załamanie w jej głosie. Nie dziwiło go to w żadnym stopniu. — W sumie nie mówił aż tak źle o Klanie Klifu...
— Tylko ich lider wydaje się dziwny. I jest stary.
— To może i lepiej. Szybciej nas przyjmie, niż gdybyśmy pchali się w łapy młodocianego tyrana — stwierdziła.
Nie wierzył, że skończyli w takiej sytuacji. Sądził, że Owocowy Las będzie ich domem do końca żyć, a jednak byli tu, na zupełnym pustkowiu, oszacowując, jaka była szansa na to, że znajdą spokój w innym towarzystwie.
— Czekałaby nas daleka droga, to niemal obok Bursztynowej Wyspy — mruknął na głos słowa, które równie dobrze mogłyby stanowić przelotną myśl. — Musielibyśmy przejść przez tereny innych klanów albo pchać się na około, tylko wtedy możemy się też pogubić — zauważył, wzdychając ciężko.
— Trudno, pozwiedzamy trochę — stwierdziła. — Zresztą, jak będziemy szli przez inne klany, to może szybciej znajdziemy lepszy dom. Wszystko jest zresztą lepsze od Owocowego Lasu — prychnęła.
— Od Owocowego Lasu, czy od jego poszczególnych członków? — podsunął.
Łapy jej zadrżały.
— Doskonale wiesz, o co chodzi. O kogo.
Nieustannie cisnęły mu się na język "A nie mówiłem, że Len to zadufany w sobie szczur?". Miłostka to zrozumiała, ale zdecydowanie za późno.
Dał jej spokój na ten temat, odwracając pysk w drugą stronę. Przywykł do widoku tych trawiastych terenów. Ich odejście nie było aż tak ekscytujące jak ostatecznie spekulował, że mogłoby być. Był jednostajny, lubił spokój i rutynę, w czym uświadomiła go ta nagła zmiana. Nie byłby jednak w stanie już powrócić do Owocowego Lasu. Nie zniósłby krzywych spojrzeń posyłanych jego siostrze, a i z pewnością i w jego stronę, skoro odważył się od nich uciec.
Głośniejszy szelest skupił na moment jego uwagę. Skrzywił się, zerkając w stronę Miłostki, spodziewając się, że ta oferma spadła z jakiegoś drzewa albo wywaliła się w pogoni za wiewiórką. Jak na potwierdzenie jego przypuszczeń, spostrzegł fragment rudego futra przemykający pośród liści krzewów.
— Twój posiłek bawi się z tobą w chowanego — rzucił. — Berka już wygrało...
— Zamknij się. — Uśmiechnął się rozbawiony, słysząc irytacje w jej głosie. Niektóre rzeczy przynajmniej pozostawały bez zmian. — Uznałam wcześniej, że może się nawet z tobą podzielę, ale właśnie straciłeś swoją szansę.
Przewrócił oczami, podążając mimowolnie wzrokiem za ciemną czupryną zdobiącą czubek jej głowy. Powoli zbliżyła się do kryjówki potencjalnej piszczki, jednak gdy znajdowała się zaledwie króliczy skok od niej, rozległ się dziwny charkot. Miłostka przystanęła gwałtownie, a on sam poderwał się do góry.
W tym samym momencie w ich stronę podążała ruda istota, jednak znacznie większa od tej, której szukali. Widok wychudzonego cielska lisa był ostatnim, co było im potrzebne do przetrwania.
Brudne zębiska klapnęły zaledwie niewielką odległość od ucha pointki, która pomimo wyraźnie ogarniającego ją lęku, zareagowało natychmiastowo, odskakując w tył i jeżąc się.
Gdy w jego głowie pojawiła się myśl, że jeden, kościsty drapieżnik nie powinien stanowić dla nich problemów, zza krzewu rozległ się pisk. Nie mieli do czynienia ze zwykłym, głodnym lisem. To była matka, za którą wędrowały jej pociechy i z pewnością była gotów rozszarpać go i Miłostkę żywcem, byleby zapewnić bezpieczeństwo swoim dzieciom.
Świat wyraźnie dawał im znaki, że powinni trzymać się od terenów Owocowego Lasu jak najdalej.
<Mikrostko?>

uznajmy że tak wyglądają jakieś tereny poza klanami oki
Od Borówkowej Słodyczy CD. Szałwiowego Serca
Borówkowa Słodycz trwała w bezruchu, niczym figura wyrzeźbiona z ciszy, pozwalając, by noc osiadała na niej warstwami — chłodnym powietrzem muskającym wibrysy, zapachem wilgotnej ziemi, szeptem traw uginających się pod łagodnym naporem wiatru. Nad jej głową niebo rozpościerało się szeroką, granatową kopułą, w której gwiazdy migotały jak drobne, srebrzyste okruszki rozsypane nieuważną łapą przez sam Klan Gwiazdy; każda z nich zdawała się drżeć własnym, odległym światłem, obiecując spokój, odpoczynek oraz opiekę. Wiatr, łagodny i powściągliwy, sunął po polanie niczym cichy zwiastun snu, delikatnie szargał jej futro, wślizgiwał się pomiędzy włosy na karku i uszach, niosąc ze sobą obietnicę ukojenia — obietnicę, którą Borówkowa Słodycz odrzucała z gorzką świadomością.
Im dłużej wpatrywała się w rozgwieżdżone sklepienie, tym bardziej czuła, jak ciężar dnia osiada jej na powiekach, czyniąc je lepkimi, nieposłusznymi, a mięśnie — dotąd napięte jak struny — zaczynały powoli ustępować zmęczeniu. Sen czaił się tuż za granicą jej myśli, kuszący, niemal natarczywy, lecz ona znała prawdę zbyt dobrze, by pozwolić sobie na chwilę słabości. Wiedziała, że nie zaśnie — nie tej nocy, nie w tej chwili, nie wtedy, gdy zaledwie kilka ogonów od niej znajdował się ktoś, kogo obecność rozrywała jej spokój niczym cierń wbity głęboko w łapę.
Gorycz i niedowierzanie mieszały się w jej piersi, gdy po raz kolejny zadawała sobie to samo pytanie, powracające uporczywie jak echo w pustej jaskini: dlaczego właśnie on? Dlaczego spośród tylu wojowników, zdolnych i godnych zaufania, to jemu przypadło miejsce u jej boku podczas nocnej warty? Czy naprawdę los nie mógł okazać się łaskawszy, wciągając w tę powinność kogokolwiek innego, kogokolwiek, kto nie nosił na sobie ciężaru zdrady? Przecież Szałwiowe Serce… Przecież to jego pazury pozbawiły życia Pluskający Potok. Zabił członka jej rodziny, a przedtem przekonywał ją, że to była jedyna słuszna opcja. Sama myśl o tamtym czynie sprawiała, że serce Borówkowej Słodyczy zaciskało się boleśnie, a w jej wnętrzu rodził się lodowaty dreszcz, pełen strachu i gniewu zarazem. Jak mógł? Jak ktokolwiek mógł posunąć się tak daleko? I jeszcze tamta klifiaczka… Spotykał się z kotką należącą do innego klanu. Był zdrajcą!
Kątem oka, niemal wbrew sobie, zerknęła na towarzysza warty. Sylwetka pointa rysowała się ciemno na tle jaśniejszej trawy, nieruchoma, przygarbiona, jakby noc przygniatała go własnym ciężarem. Jego morskie, niebiesko-zielone oczy — zwykle czujne, bystre — teraz utkwiły się w ziemi z uporem, który zdradzał więcej niż tysiąc słów, jakby bał się unieść wzrok ku gwiazdom, ku niej, ku czemukolwiek, co mogłoby przypomnieć mu o swoich grzechach.
Gniew uderzył w nią nagle, gwałtownie, niczym fala wezbranej rzeki, która po cichu gromadziła siłę, by w jednej chwili wylać się poza brzegi. Borówkowa Słodycz poczuła, jak gorąco rozpala jej wnętrze — od samego dołu brzucha, poprzez ściśniętą klatkę piersiową, aż po koniuszki uszu, które zdradziecko zapiekły pod naporem emocji. Jej oddech stał się płytszy, cięższy, a serce biło z taką intensywnością, jakby próbowało wyrwać się z piersi i krzykiem wyrazić to, czego ona sama nie była jeszcze w stanie ubrać w słowa.
Zerwała się z miejsca i ruszyła w jego stronę, stawiając kroki twardo, niemal agresywnie, jakby każdy z nich miał za zadanie przybić ją do tej chwili i odebrać możliwość odwrotu. Gdy stanęła przed kocurem, uniosła wzrok i zmierzyła go spojrzeniem chłodnym, ostrym jak szlifowany kamień, w którym czaił się cichy, duszący gniew — gniew tym bardziej niebezpieczny, że dotąd trzymany był głęboko pod powierzchnią. Zwykle nie była taka. Zwykle potrafiła przełknąć ból, zacisnąć zęby, znaleźć w sobie siłę, by wybaczyć nawet wtedy, gdy serce krwawiło w milczeniu. Przebaczenie było jej tarczą, sposobem na przetrwanie. Lecz teraz… teraz wiedziała z przerażającą jasnością, że istnieją rany, których nie da się zagoić samą wolą.
— Jak mogłeś, Szałwiowe Serce? — syknęła, a jej głos, choć napięty od gniewu, drżał niebezpiecznie, przesycony desperacją i czystą, palącą goryczą. Każda sylaba zdawała się ranić ją samą, rozdzierać wspomnienia, które jeszcze niedawno próbowała uporczywie chronić. — Jak mogłeś pozwolić mi uwierzyć, że śmierć Pluska była jedyną słuszną decyzją… że to on był największym z problemów…
Słowa ugrzęzły jej w gardle, więc przerwała, odwracając na moment pysk, by zaczerpnąć powietrza. Chłodna noc nie przyniosła jednak ulgi — wręcz przeciwnie, zdawała się wdzierać w jej płuca ostrymi igłami, potęgując ból i chaos w myślach. Przymknęła oczy na ułamek sekundy, a gdy je otworzyła, było w nich coś nowego: surowa, bolesna jasność, pozbawiona złudzeń.
— Jak mogłeś pozwalać sobie na bezkarne zadawanie śmierci, jak mogłeś zabijać "zdrajców" — kontynuowała, tym razem ciszej, lecz z naciskiem, który sprawiał, że każde słowo brzmiało jak wyrok — gdy jedynym zdrajcą… byłeś TY?
<Szałwiowe Serce?>
Od Ćmiego Księżyca
— Czy powinnyśmy zostawiać klan wspólnie? — Zmartwiony głos Jagnięcej Łapy dobiegał z jej prawej strony.
— Czy ktoś się skarżył? — odpowiedziała pytaniem niebieska. Pogoda była piękna; słońce przyjemnie grzało ją w grzbiet, a delikatny wiatr uderzał co jakiś czas w pysk, chłodząc miło policzki i uszy. Od kiedy Wieczne Zaćmienie zrezygnowała z roli medyczki, tak rzadko miała szanse, aby wyjść i spokojnie pospacerować po terenach. Chociaż nie widziała już zieleniących się koron drzew, okwieconych łąk czy szybujących ptaków, umiała je sobie wyobrazić... to wystarczało. Czuła ich zapach, słyszała szelest traw... wiedziała, że tam są, a więc nie musiała używać zmysłu wzroku, aby się upewnić.
— Bodajże Postrzępiony Mróz — mruknęła starsza, zamyślając się na moment, jakby szukała w pamięci szczegółów.
— Czy znów coś przydarzyło się kocięciu? Niech Klan Gwiazdy ją oszczędzi — wzniosła krótką modlitwę, zadzierając łeb do góry.
— Nie, nie! Nie tym razem, całe szczęście. Wydaję mi się, że powiedziała mi o kolcu, który musiał ktoś przynieść wraz z mchem. Wbił jej się w łapę.
— Zajrzymy do niej wieczorem. Nie wykrwawi się, o tym mogę cię zapewnić. — Uśmiechnęła się delikatnie pod nosem, nie przejmując się tym czy Jagienka to zauważy i poczuje jakikolwiek spokój. Rozumiała, czemu jej terminatorka się martwi; Ćma nie musiała walczyć o przychylność klanu, nie musiała zdobywać ich zaufania. W przeciwieństwie do rudej, która na każdym kroku była obserwowana; zwykle przez Pikującą Jaskółkę lub Rozświetloną Skórę.
— No dobrze... skoro jesteś pew-
— Cisza! — warknęła nagle Ćmi Księżyc, stając wyprostowana niczym sosna. Uszy podniosła wysoko, obracając nimi gwałtownie. Nos drgał.
— C-co się stało? — zapytała niepewnie Jagnięca Łapa.
— Słyszysz..? — odezwała się po dłuższej chwili medyczka. Szelest, który początkowo postawił jej sierść na karku, stawał się coraz głośniejszy, a w pewnym momencie zaczęły towarzyszyć mu piskliwe głosy.
— Krzaki się ruszają... Może to dwunożni? Jesteśmy zaraz obok Złotych Kłosów; jedyne co czuję to zapach suchej trawy — miauknęła poddenerwowana Jagnięca Łapa. Kotki stały tak blisko, że mentorka czuła, że ciało uczennicy lekko drży.
— Czuć koty... Obce koty — zapewniła srebrzysta, robiąc krok do przodu.
— Czyżby tych samotników było więcej? Może przyszli się mścić... — Ćma musiała się zgodzić, że sytuacja zaczynała przybierać nieciekawy bieg, patrząc na to, że dopiero co poprzedniego dnia do obozu wpadła zdyszana i roztrzęsiona Pietruszkowa Błyskawica, zapewniając, że była zmuszona zabić wrogiego przybłędę. I to właśnie tutaj... przy wonnym, złotym polu. — Ćmi Księżycu, powinnyśmy odejść prędko. J-ja nie jestem w stanie walczyć, a ty nie widzisz — mruczała coraz bardziej zestresowana koteczka.
— Nie. To nie wróg — powiedziała pod nosem.
— S-słucham? A-ale... — próbowała się wysłowić Jagienka, ale ruszające się krzaki zbliżały się coraz bardziej, a szelest był coraz głośniejszy.
Ćmi Księżyc stała nieruchomo, oddychając głęboko, próbując posmakować zapachu, który zbliżał się bardziej i bardziej. Była pewna, że był to koty. Na pewno w liczbie mnogiej. Co do zamiarów, nieważne co powiedziała swojej podopiecznej, nie miała już takiej pewności. Musiała jednak być spokojna i opanowana. Coś mówiło jej, że ten delikatny, ledwo wyczuwalny aromat, który kojarzył jej się wyłącznie z bezpieczną i ciepłą kociarnią, nie jest tylko jej wyobrażeniem. W końcu jednak usłyszała dokładniej głosy. Głosy, które jeśli nie należały ściśle do kociąt, to przynajmniej do kotów niezwykle młodych. Wystarczająco młodych na nie bycie faktycznym zagrożeniem. Nagle dotarło do niej bardzo dramatyczne i pełne ulgi westchnięcie kotki stojącej obok. Zaraz potem pisk zdziwienia i radosny okrzyk:
— Ojej! Pasterzu, spójrz! — Głosik należał do kocurka. Bardzo podekscytowanego kocurka, który niemal momentalnie podbiegł do dwójki medyczek i otarł się o ich łapy. Ćma zrobiła krok do tyłu z zaskoczenia. Serce jednak uspokoiło się całkowicie.
"To tylko kocięta... Dwójka kociąt..."
— H-hej! Uważaj trochę! C-c-co ty robisz, ej! — warczał drugi głos. — Różeniec! Wracaj, proszę myśl czasami! — Słyszała przyśpieszone kroki, a następnie pisk.
— Szarpiesz, ała! Puszczaj, one są fajne, patrz! — Mniejszy kociak wyrwał się bratu, a następnie skoczył prosto na bladooką, która pod naporem jego niespodziewanej siły, musiała usiąść. Różeniec opierał swoją zdrową łapkę na jej puchatej piersi.
— Przestań! — piszczał ciągle Pasterz, walcząc ze sobą. Krążył, robił jeden krok to do przodu, to do tyłu, nie wiedząc, czy powinien ratować brata, czy siebie. Mimo że nikt nie potrzebował ratunku.
— H-hej, maluchy... Co wy tutaj robicie? Wasi rodzice też tutaj są? — zapytała w końcu Jagnięca Łapa, idealnie używając swojego kojącego, delikatnego głosu.
— Nie! Nie żyją... Znaczy chyba... — mruknął Różeniec, zeskakując z łap młodszej medyczki,
— Nie żyją! Bez chyba! Ktoś to zrobił... — mruknął żałośnie Pasterz, uderzając ogonem o kępkę trawy. Nos drgał mu ze smutku.
— O-oh... Ćmi Księżycu..? — zwróciła się tym razem do mentorki, która wciąż nie wstała. Dotykała się jedynie delikatnie łapą po piersi. — Czy powinnyśmy ich zabrać? Nie są aż tacy mali, ale zdecydowanie sobie nie poradzą. No i ta łapka... — Tutaj wskazała na niebieskookiego malucha, którego przednia stópka przypominała tą Jastrzębiego Zewu.
— Tak... Bierzemy ich — rzuciła sucho.
— H-halo! A nasze zdanie? Ja nie idę z wami, ja muszę... ja muszę się dowiedzieć, gdzie jest nasz tata... on był wczoraj i nie było go potem, no i ta krew i zapach innego kota... J-ja... — kwilił pod nosem kremowy kocurek, ciągle krążąc w jednym miejscu.
— Czy ktoś się skarżył? — odpowiedziała pytaniem niebieska. Pogoda była piękna; słońce przyjemnie grzało ją w grzbiet, a delikatny wiatr uderzał co jakiś czas w pysk, chłodząc miło policzki i uszy. Od kiedy Wieczne Zaćmienie zrezygnowała z roli medyczki, tak rzadko miała szanse, aby wyjść i spokojnie pospacerować po terenach. Chociaż nie widziała już zieleniących się koron drzew, okwieconych łąk czy szybujących ptaków, umiała je sobie wyobrazić... to wystarczało. Czuła ich zapach, słyszała szelest traw... wiedziała, że tam są, a więc nie musiała używać zmysłu wzroku, aby się upewnić.
— Bodajże Postrzępiony Mróz — mruknęła starsza, zamyślając się na moment, jakby szukała w pamięci szczegółów.
— Czy znów coś przydarzyło się kocięciu? Niech Klan Gwiazdy ją oszczędzi — wzniosła krótką modlitwę, zadzierając łeb do góry.
— Nie, nie! Nie tym razem, całe szczęście. Wydaję mi się, że powiedziała mi o kolcu, który musiał ktoś przynieść wraz z mchem. Wbił jej się w łapę.
— Zajrzymy do niej wieczorem. Nie wykrwawi się, o tym mogę cię zapewnić. — Uśmiechnęła się delikatnie pod nosem, nie przejmując się tym czy Jagienka to zauważy i poczuje jakikolwiek spokój. Rozumiała, czemu jej terminatorka się martwi; Ćma nie musiała walczyć o przychylność klanu, nie musiała zdobywać ich zaufania. W przeciwieństwie do rudej, która na każdym kroku była obserwowana; zwykle przez Pikującą Jaskółkę lub Rozświetloną Skórę.
— No dobrze... skoro jesteś pew-
— Cisza! — warknęła nagle Ćmi Księżyc, stając wyprostowana niczym sosna. Uszy podniosła wysoko, obracając nimi gwałtownie. Nos drgał.
— C-co się stało? — zapytała niepewnie Jagnięca Łapa.
— Słyszysz..? — odezwała się po dłuższej chwili medyczka. Szelest, który początkowo postawił jej sierść na karku, stawał się coraz głośniejszy, a w pewnym momencie zaczęły towarzyszyć mu piskliwe głosy.
— Krzaki się ruszają... Może to dwunożni? Jesteśmy zaraz obok Złotych Kłosów; jedyne co czuję to zapach suchej trawy — miauknęła poddenerwowana Jagnięca Łapa. Kotki stały tak blisko, że mentorka czuła, że ciało uczennicy lekko drży.
— Czuć koty... Obce koty — zapewniła srebrzysta, robiąc krok do przodu.
— Czyżby tych samotników było więcej? Może przyszli się mścić... — Ćma musiała się zgodzić, że sytuacja zaczynała przybierać nieciekawy bieg, patrząc na to, że dopiero co poprzedniego dnia do obozu wpadła zdyszana i roztrzęsiona Pietruszkowa Błyskawica, zapewniając, że była zmuszona zabić wrogiego przybłędę. I to właśnie tutaj... przy wonnym, złotym polu. — Ćmi Księżycu, powinnyśmy odejść prędko. J-ja nie jestem w stanie walczyć, a ty nie widzisz — mruczała coraz bardziej zestresowana koteczka.
— Nie. To nie wróg — powiedziała pod nosem.
— S-słucham? A-ale... — próbowała się wysłowić Jagienka, ale ruszające się krzaki zbliżały się coraz bardziej, a szelest był coraz głośniejszy.
Ćmi Księżyc stała nieruchomo, oddychając głęboko, próbując posmakować zapachu, który zbliżał się bardziej i bardziej. Była pewna, że był to koty. Na pewno w liczbie mnogiej. Co do zamiarów, nieważne co powiedziała swojej podopiecznej, nie miała już takiej pewności. Musiała jednak być spokojna i opanowana. Coś mówiło jej, że ten delikatny, ledwo wyczuwalny aromat, który kojarzył jej się wyłącznie z bezpieczną i ciepłą kociarnią, nie jest tylko jej wyobrażeniem. W końcu jednak usłyszała dokładniej głosy. Głosy, które jeśli nie należały ściśle do kociąt, to przynajmniej do kotów niezwykle młodych. Wystarczająco młodych na nie bycie faktycznym zagrożeniem. Nagle dotarło do niej bardzo dramatyczne i pełne ulgi westchnięcie kotki stojącej obok. Zaraz potem pisk zdziwienia i radosny okrzyk:
— Ojej! Pasterzu, spójrz! — Głosik należał do kocurka. Bardzo podekscytowanego kocurka, który niemal momentalnie podbiegł do dwójki medyczek i otarł się o ich łapy. Ćma zrobiła krok do tyłu z zaskoczenia. Serce jednak uspokoiło się całkowicie.
"To tylko kocięta... Dwójka kociąt..."
— H-hej! Uważaj trochę! C-c-co ty robisz, ej! — warczał drugi głos. — Różeniec! Wracaj, proszę myśl czasami! — Słyszała przyśpieszone kroki, a następnie pisk.
— Szarpiesz, ała! Puszczaj, one są fajne, patrz! — Mniejszy kociak wyrwał się bratu, a następnie skoczył prosto na bladooką, która pod naporem jego niespodziewanej siły, musiała usiąść. Różeniec opierał swoją zdrową łapkę na jej puchatej piersi.
— Przestań! — piszczał ciągle Pasterz, walcząc ze sobą. Krążył, robił jeden krok to do przodu, to do tyłu, nie wiedząc, czy powinien ratować brata, czy siebie. Mimo że nikt nie potrzebował ratunku.
— H-hej, maluchy... Co wy tutaj robicie? Wasi rodzice też tutaj są? — zapytała w końcu Jagnięca Łapa, idealnie używając swojego kojącego, delikatnego głosu.
— Nie! Nie żyją... Znaczy chyba... — mruknął Różeniec, zeskakując z łap młodszej medyczki,
— Nie żyją! Bez chyba! Ktoś to zrobił... — mruknął żałośnie Pasterz, uderzając ogonem o kępkę trawy. Nos drgał mu ze smutku.
— O-oh... Ćmi Księżycu..? — zwróciła się tym razem do mentorki, która wciąż nie wstała. Dotykała się jedynie delikatnie łapą po piersi. — Czy powinnyśmy ich zabrać? Nie są aż tacy mali, ale zdecydowanie sobie nie poradzą. No i ta łapka... — Tutaj wskazała na niebieskookiego malucha, którego przednia stópka przypominała tą Jastrzębiego Zewu.
— Tak... Bierzemy ich — rzuciła sucho.
— H-halo! A nasze zdanie? Ja nie idę z wami, ja muszę... ja muszę się dowiedzieć, gdzie jest nasz tata... on był wczoraj i nie było go potem, no i ta krew i zapach innego kota... J-ja... — kwilił pod nosem kremowy kocurek, ciągle krążąc w jednym miejscu.
— Zjedzą was borsuki lub mewy — powiedziała srebrzysta, nie przejmując się cichy zawodzeniem Pasterza. Drugi kociak przylgnął do jej łapy, próbując zyskać jej uwagę, kiedy ta "patrzyła" tępo w przestrzeń.
— To bardzo niebezpieczne, zwłaszcza tutaj, gdzie grasuje wiele niebezpieczeństw — dodała Jagnięca Łapa. Kolejny jęk niezadowolenia wypadł z jasnego pyszczka. Już się otwierał, aby coś powiedzieć, ale rozweselony brat go ubiegł.
— Proszę o wybaczenie, ale on jest trochę nieszczęśliwy z życia, tak z zasady, no i markotny.
— To bardzo niebezpieczne, zwłaszcza tutaj, gdzie grasuje wiele niebezpieczeństw — dodała Jagnięca Łapa. Kolejny jęk niezadowolenia wypadł z jasnego pyszczka. Już się otwierał, aby coś powiedzieć, ale rozweselony brat go ubiegł.
— Proszę o wybaczenie, ale on jest trochę nieszczęśliwy z życia, tak z zasady, no i markotny.
— Z zasady?! Osierocono nas... — wrzasnął Pasterz, a Różeniec uśmiechnął się smutno.
— No... To prawda, ale... Panie nas mogą zabrać, prawda? — Oczy zaiskrzyły mu pełnią nadziei. Kobaltowe ślepia Jagienki pokazywały jednocześnie smutek i łagodny spokój.
— Tak... Tak będzie dla was najlepiej. Na pewno wam się spodoba w Klanie Klifu — powiedziała i prędko dodała, zwracając się bezpośrednio do nastroszonego kocurka. — To zdrowe opłakiwać, ale wasi rodzice na pewno ni chcieliby, abyście zginęli z głodu lub w szponach drapieżnych ptaków...
— Noo~ Pasterz one mają rację, powinniśmy iść. — Czekoladowy też odwrócił się w jego stronę.
— A-ale... Moja misja... — jęknął piskliwie, garbiąc się.
— Jeśli was zostawimy, to waszą jedyną misją będzie "nie zostać zjedzonym" — odezwała się po dłuższej chwili Ćmi Księżyc. Słyszała, jak niezadowolony kocurek mruczy coś pod nosem, ale nie była w stanie tego zrozumieć. Za to drugi, widocznie bardziej chętny, próbował z całej siły zmusić Jagnięcą Łapę, aby w kilka sekund opowiedziała mu wszystko o sobie, o miejscu, w które chcemy ich zabrać i ogólnie o całym znanym jej świecie. W końcu Pasterz odezwał się.
— N-no dobrze... — stęknął i zrobił kilka kroków w ich stronę. — Ale kim wy jesteście?
— Jestem medyczką Klanu Klifu, nazywam się Ćmi Księżyc, a to moja uczennica Jagnięca Łapa — przedstawiła je.
— A wie Pani, że jagniątka nie mają łap? — zapytał Różeniec, tuptając już pomiędzy dwoma Klifiaczkami, co chwile odwracając się, aby upewnić się, że jego brat również podąża za nimi, szybko też dodał: — Mają raciczki, takie kopytka... O! O! A czy w takim razie możemy mówić do was mamo i tato? Powiedziałyście, że nie potrzebujemy już naszych starych rodziców.
— Raczej nie... — powiedziała nieśmiało Jagienka, próbując ukryć zmieszanie, w tym samym Ćma dodała:
— Możecie mnie tak nazwać, ale jedynie stojąc nad moją mogiłą... — burknęła, resztę drogi odzywając się zdecydowanie mniej niż Jagienka, która była wręcz zalewana pytaniami przez Różeńca.
— No... To prawda, ale... Panie nas mogą zabrać, prawda? — Oczy zaiskrzyły mu pełnią nadziei. Kobaltowe ślepia Jagienki pokazywały jednocześnie smutek i łagodny spokój.
— Tak... Tak będzie dla was najlepiej. Na pewno wam się spodoba w Klanie Klifu — powiedziała i prędko dodała, zwracając się bezpośrednio do nastroszonego kocurka. — To zdrowe opłakiwać, ale wasi rodzice na pewno ni chcieliby, abyście zginęli z głodu lub w szponach drapieżnych ptaków...
— Noo~ Pasterz one mają rację, powinniśmy iść. — Czekoladowy też odwrócił się w jego stronę.
— A-ale... Moja misja... — jęknął piskliwie, garbiąc się.
— Jeśli was zostawimy, to waszą jedyną misją będzie "nie zostać zjedzonym" — odezwała się po dłuższej chwili Ćmi Księżyc. Słyszała, jak niezadowolony kocurek mruczy coś pod nosem, ale nie była w stanie tego zrozumieć. Za to drugi, widocznie bardziej chętny, próbował z całej siły zmusić Jagnięcą Łapę, aby w kilka sekund opowiedziała mu wszystko o sobie, o miejscu, w które chcemy ich zabrać i ogólnie o całym znanym jej świecie. W końcu Pasterz odezwał się.
— N-no dobrze... — stęknął i zrobił kilka kroków w ich stronę. — Ale kim wy jesteście?
— Jestem medyczką Klanu Klifu, nazywam się Ćmi Księżyc, a to moja uczennica Jagnięca Łapa — przedstawiła je.
— A wie Pani, że jagniątka nie mają łap? — zapytał Różeniec, tuptając już pomiędzy dwoma Klifiaczkami, co chwile odwracając się, aby upewnić się, że jego brat również podąża za nimi, szybko też dodał: — Mają raciczki, takie kopytka... O! O! A czy w takim razie możemy mówić do was mamo i tato? Powiedziałyście, że nie potrzebujemy już naszych starych rodziców.
— Raczej nie... — powiedziała nieśmiało Jagienka, próbując ukryć zmieszanie, w tym samym Ćma dodała:
— Możecie mnie tak nazwać, ale jedynie stojąc nad moją mogiłą... — burknęła, resztę drogi odzywając się zdecydowanie mniej niż Jagienka, która była wręcz zalewana pytaniami przez Różeńca.
Wyleczeni: Postrzępiony Mróz
Od Pietruszkowej Błyskawicy
TW opis walki, śmierci, krwi itp
Ruszyła z dala od obozu. Spacer połączony z samotnym polowaniem był dokładnie tym, czego teraz potrzebowała. Żadnych kotów trajkoczących nad uchem. Mogła iść, gdzie chciała, i robić, co chciała. Ważne było tylko jedno; musiała wrócić z czymś dla klanu. Bo jeszcze ktoś oskarżyłby ją o lenistwo. Ach, ta klanowa moralność. Pracujesz dla nich sezon po sezonie, księżyc po księżycu, każdego wschodu słońca. A wystarczy jeden dzień słabości, by zaczęli patrzeć na ciebie krzywo. Pietruszka nie czuła już w łapach takiej siły jak dawniej. Jej ciało było przepracowane, a długie księżyce bez odpowiedniego odpoczynku odcisnęły na nim swoje piętno. Mimo to jej krok pozostawał szybki i pełen pozornej energii. Wspięła się po zboczu porośniętym piękną łąką. Nie zatrzymała się jednak nawet na chwilę; chciała ukryć się w lesie, pośród koron drzew i gęstych krzewów. Gdy tylko dotarła do upragnionego miejsca, zwolniła krok. Szła powoli, węsząc, szukając czegokolwiek, co mogłoby posłużyć za obiad dla klanu. I bardzo szybko jej uszy wyłapały szelest. Przypadła do ziemi, przyklejając się do ściółki.
Powoli, niemal bezgłośnie, ruszyła w stronę źródła dźwięku. Każdy jej krok był przemyślany, łapy stawiała ostrożnie, tak by nie poruszyć ani jednej gałązki. W końcu ujrzała sprawcę szelestu. Gołąb. Pulchny, syty, przesiąknięty zapachem Betonowej Dżungli. Ptaki te rzadko zapuszczały się tak daleko na tereny klanu, a jeśli już to robiły, niemal zawsze kończyło się to dla nich śmiercią. Kotka obserwowała go pomarańczowymi oczami, śledząc każdy, nawet najdrobniejszy ruch. Czekała cierpliwie, aż w końcu ptak nagle schylił głowę. Wykorzystała ten moment. Wyskoczyła z krzewów i jednym pewnym ruchem złapała go za szyję, przygniatając do gleby. Zwinny skurcz szczęk zakończył wszystko — szare cielsko gołębia bezwładnie zwisało z jej pyska. Ukryła zdobycz pod jednym z krzewów, tak aby później móc po nią wrócić albo by natknął się na nią inny patrol. Następnie ruszyła dalej. Łapy szybko zaprowadziły ją na skraj lasu, skąd na horyzoncie majaczyły już Złote Kłosy. Połowa tego pięknego pola została dawno temu zawłaszczona przez dwunożnych; jak zawsze. W tej okolicy należało zachować szczególną ostrożność, bo ich potwory często zapuszczały się na tereny klanu. Zamiast jednak kierować się prosto w stronę pól, skręciła w prawo, ku studni. Gdy zbliżała się do niej, zapatrzona we własne łapy i pogrążona w myślach, powiew wiatru przyniósł ze sobą nowe zapachy. Pośród znajomych woni nagle przemknęła jedna — ostra, obca, niepasująca do tego miejsca. Kotka natychmiast uniosła łeb i odwróciła go w stronę wcześniej obserwowanego pola. Zmrużyła oczy, po czym bez wahania przypadła do ziemi. Zaczęła zbliżać się do źródła obcego zapachu, powoli, centymetr po centymetrze. Gdy była już wystarczająco blisko, mogła mu się dokładnie przyjrzeć. Samotnik. Miał długie łapy, choć wzrost przeciętny. Był wyraźnie chudy, mimo że panowało lato. Jego futro znaczyły pręgi w odcieniu bardzo zbliżonym do barwy sierści Pietruszki, a przestrzenie między nimi miały jasny, lekko kremowy kolor. Kocur, sądziła po zapachu, stał nad ciałem dość sporego królika. Chudzielec upolował tak duże zwierzę. To zrobiło na Pietruszce wrażenie. Przez krótką chwilę wahała się, obserwując jego drobną sylwetkę i myśląc, czy rzeczywiście chce go zaatakować. Szybko jednak potrząsnęła głową. Musiała go przegonić, tak nakazywał kodeks wojownika. Nie zamierzała jednak wdawać się w długą szarpaninę. Gdy tylko samotnik odwrócił się do niej tyłem, dwoma długimi susami wskoczyła na jego grzbiet. Przeturlała się z nim po trawie, kopiąc go na odległość długości ogona. Kocur upadł ciężko na bok, lecz niemal natychmiast się podniósł, chcąc zobaczyć, kto zakłócił jego spokój. Gdy dostrzegł kotkę, wrogi wyraz jego pyska wyraźnie złagodniał. Spojrzał najpierw w krzewy, potem znów na wojowniczkę. Z niechęcią wypisaną w oczach nastroszył futro.
— Znikaj stąd! To tereny Klanu Klifu! — wywarczała Pietruszkowa Błyskawica, również strosząc futro i gwałtownie machając ogonem na boki.
Kocur zaczął nerwowo rozglądać się na boki, po czym powoli wycofywał się, krok za krokiem, aż w końcu nagle pognał w stronę Złotych Kłosów. Wojowniczka patrzyła za nim przez ułamek sekundy, aż nagle… coś przeskoczyło jej w głowie. Zastygła. Miała wrażenie, że świat wokół niej zwolnił. Samotnik biegł jakby w spowolnionym tempie, a ona — przeciwnie — zbliżała się do niego w jednym, gwałtownym zrywie. Obraz był wyraźny, niemal namacalny: jej łapy dopadają jego grzbiet, przygniatają go do ziemi, odbierają mu oddech. I nagle to się stało. Zanim zdążyła się zorientować, trzymała go pod sobą, dociskając łapą do chłodnej trawy. Spojrzała w jego oczy. Widział w nich strach — czysty, paraliżujący.
— O co ci chodzi? Już idę, naprawdę! Nie potrafię szybciej… — wyjąkał, szarpiąc się rozpaczliwie, próbując się wyswobodzić.
Pietruszkowa Błyskawica wpatrywała się w niego w milczeniu. W jego oczy; błękitne, niezwykle jasne. Nigdy wcześniej nie widziała kota o tak wyjątkowym spojrzeniu. Ten kocur był słaby. Był niewinny.
Honorowy wojownik nie potrzebuje zabijać innych, by zwyciężyć w swojej bitwie — jeden z punktów kodeksu wojownika rozbrzmiał w jej głowie niczym wyrok.
Gdyby go złamała… wystąpiłaby przeciwko Gwiezdnym. A to oznaczało jedno: po śmierci trafiłaby do Mrocznej Puszczy. Za zabicie. Za zgaszenie niewinnego życia. Czyn tak haniebny, tak sprzeczny z jej moralnością, z jej sercem, które teraz biło zdecydowanie za szybko. Miała wrażenie, że zaraz rozsadzi jej żyły. Przełknęła ślinę. I wtedy poczuła ostry ból. Cofnęła się instynktownie, sycząc. Spojrzała na łapę, dostrzegła ślad ugryzienia. Nie było głębokie, ale piekło dotkliwie. Samotnik strzepnął ogonem i, korzystając z jej zawahania, znów rzucił się do ucieczki. Pietruszkowa Błyskawica ruszyła za nim. Była szybsza. Gdy kocur tylko obejrzał się przez ramię, zobaczył już jej pazury, które rozdarły jego pysk. Zachwiał się i runął na ziemię, uderzając pyskiem o trawę. Wojowniczka dopadła go w jednej chwili, przygniatając do ziemi i wyszczerzając kły.
— Nie! Proszę! Proszę, pozwól mi odejść! Pozwól mi… — nie dokończył.
Wojowniczka wbiła w niego zęby. Zaciskała szczęki coraz mocniej, przebijając się przez zewnętrzne warstwy skóry, potem przez mizerne mięśnie, aż w końcu dotarła do żył na jego szyi. W desperacji kocur zebrał resztki sił i wbił pazury głęboko w jej policzek. Z całą mocą rozdarł skórę, pozostawiając głęboką, palącą ranę. Korzystając z chwilowego oszołomienia kocicy, zadał jej jeszcze kilka chaotycznych ciosów. Szybko jednak opadł z sił. Krew sącząca się z jego szyi zaczęła wypływać z pyska i nozdrzy, zalewając trawę pod nim. Każdy oddech był coraz płytszy, coraz słabszy. Mimo to poruszył się jeszcze. Powoli, z trudem, zaczął pełznąć w stronę pobliskich krzewów. Upadł na bok, wyciągając przed siebie łapę, jakby resztkami życia próbował dosięgnąć czegoś, o czym nikt poza nim nie miał pojęcia. Może gdyby Pietruszkowa Błyskawica nie była tak zaślepiona własnym żalem i rozpaczą, zastanowiłaby się, dlaczego tak uporczywie zerkał właśnie tam. Podeszła do niego z szokiem w oczach. Dyszała ciężko, nie z fizycznego wysiłku, lecz z powodu psychicznego ciężaru tego, co zrobiła. Czuła się, jakby zdradziła samą siebie. Dokonała czynu, za który bez wahania ukarałaby każdego innego kota.
Dotknęła łapą ciała nieznajomego. W jednej chwili coś w niej pękło. Zawyła, krótko, rozpaczliwie, jak zwierzę śmiertelnie ranne. Przybliżyła głowę do jego brzucha, jakby wciąż miała nadzieję wyczuć choć cień życia.
— Tak mi przykro… Błagam, wybacz mi. Co ja uczyniłam? Co ja uczyniłam?! — łkała, dławiąc się własnym głosem, łzami i krwią, która z rozszarpanego policzka spływała do kącików pyska.
Cała drżąca, z trudem zaciągnęła jego ciało na skraj lasu. Każdy ruch sprawiał ból, lecz nie ten fizyczny był najgorszy. Tam, w ciszy między drzewami, zaczęła grzebać ciało. Przysypała go leśną ściółką, wilgotną glebą, a na wierzchu ułożyła pachnące kwiaty, jedyne, co mogła mu jeszcze ofiarować. Stała nad prowizorycznym grobem, a jej krzyk pozostawał uwięziony w środku. Nienawidziła siebie. Nienawidziła tego, co zrobiła. Jak mogła dopuścić się czegoś takiego? Jak mogła stać się tak obrzydliwą bestią? A wszystko to… wszystko wydarzyło się z powodu miłości. Bo przecież Pietruszkowa Błyskawica dla miłości i rodziny była w stanie zrobić wszystko. Wszystko. Nigdy jednak nie przypuszczała, że owe „wszystko” będzie oznaczało właśnie to. Zatoczyła się na łapach. Jeszcze raz spojrzała na miejsce, w którym spoczywało ciało samotnika, po czym, lekko utykając, ruszyła w stronę obozu. Każdy krok oddalał ją od grobu, lecz żaden nie oddalał jej od winy.
•·.··.·•
Gdy tylko stanęła u wejścia do jaskini, jej pobratymcy natychmiast wyczuli zapach krwi. Uniosły się głowy, a spojrzenia skierowały w stronę woni, która wdarła się do obozu niczym ostrzeżenie. Pietruszka, kulejąc, weszła głębiej do jaskini. W tej samej chwili podbiegła do niej Wieczne Zaćmienie.
— Pietruszko! — krzyknęła rozpaczliwie.
Dotknęła łapą jej zakrwawionego policzka, a w jej oczach natychmiast pojawił się strach. Zaraz potem wokół nich zebrał się niemal cały obóz, wojownicy, starszyzna, uczniowie. Szept i niepokój rozlały się po jaskini jak fala.
— Co się stało?! Pietruszko, powiedz coś! — łkała Wieczne Zaćmienie, zupełnie nie rozumiejąc, co mogło doprowadzić do takiego stanu jej ukochaną.
Zamieszanie nie umknęło uwadze Judaszowcowej Gwiazdy ani Pikującej Jaskółki, którzy szybko przepchnęli się przez tłum. Nie zdołali jednak odsunąć od kocicy jej ukochanej ani córek, które przywarły do boków matki, jakby bały się ją stracić. Zalana pytaniami Pietruszka w końcu ciężko osiadła na ziemi. Jej rany natychmiast zaczęła opatrywać Jagnięca Łapa.
— Zabiłam go… — wyszeptała tak cicho, że nawet Wieczne Zaćmienie, stojąca tuż przy niej, nie dosłyszała tych słów.
— Powtórz — zażądała Judaszowcowa Gwiazda, robiąc krok do przodu.
W jaskini zapadła absolutna cisza. Nikt nie śmiał nawet oddychać, by nie zakłócić tego, co miała powiedzieć wojowniczka.
— Samotnik wykradał nasze jedzenie — zaczęła drżącym głosem. — Chciałam go tylko przegonić. On… on nie odpuszczał. Nie zważał na nic, nawet na swoją słabą kondycję. Ja nie chciałam go zabić. Naprawdę nie chciałam… — załkała i wcisnęła pysk w futro Wiecznego Zaćmienia.
Partnerka liznęła ją delikatnie po uszach, próbując ją uspokoić. Reszta klanu jakby natychmiast się rozluźniła. W ich oczach zabicie nieustępliwego samotnika było czymś, co wojownik powinien zrobić w obronie terytorium. Pietruszka nie była jednak w stanie spojrzeć nikomu w oczy. Bała się, że ktoś dostrzeże prawdę, nie w słowach, lecz w niej samej. Bo kłamstwo było tylko werbalne. Jej emocje były prawdziwe. Zaprowadzona przez ukochaną do legowiska medyka, niemal od razu opadła na posłanie, pozwalając medykom zająć się jej ranami. Jej córki otoczyły ją ze wszystkich stron, szepcząc słowa pocieszenia, próbując dodać jej otuchy. Tylko Wieczne Zaćmienie nie odrywała od niej wzroku. Jej żółte ślepia wpatrywały się w Pietruszkę uważnie, przenikliwie. Ona wiedziała. Wiedziała, że jej partnerka kłamała.
— Pietruszko! — krzyknęła rozpaczliwie.
Dotknęła łapą jej zakrwawionego policzka, a w jej oczach natychmiast pojawił się strach. Zaraz potem wokół nich zebrał się niemal cały obóz, wojownicy, starszyzna, uczniowie. Szept i niepokój rozlały się po jaskini jak fala.
— Co się stało?! Pietruszko, powiedz coś! — łkała Wieczne Zaćmienie, zupełnie nie rozumiejąc, co mogło doprowadzić do takiego stanu jej ukochaną.
Zamieszanie nie umknęło uwadze Judaszowcowej Gwiazdy ani Pikującej Jaskółki, którzy szybko przepchnęli się przez tłum. Nie zdołali jednak odsunąć od kocicy jej ukochanej ani córek, które przywarły do boków matki, jakby bały się ją stracić. Zalana pytaniami Pietruszka w końcu ciężko osiadła na ziemi. Jej rany natychmiast zaczęła opatrywać Jagnięca Łapa.
— Zabiłam go… — wyszeptała tak cicho, że nawet Wieczne Zaćmienie, stojąca tuż przy niej, nie dosłyszała tych słów.
— Powtórz — zażądała Judaszowcowa Gwiazda, robiąc krok do przodu.
W jaskini zapadła absolutna cisza. Nikt nie śmiał nawet oddychać, by nie zakłócić tego, co miała powiedzieć wojowniczka.
— Samotnik wykradał nasze jedzenie — zaczęła drżącym głosem. — Chciałam go tylko przegonić. On… on nie odpuszczał. Nie zważał na nic, nawet na swoją słabą kondycję. Ja nie chciałam go zabić. Naprawdę nie chciałam… — załkała i wcisnęła pysk w futro Wiecznego Zaćmienia.
Partnerka liznęła ją delikatnie po uszach, próbując ją uspokoić. Reszta klanu jakby natychmiast się rozluźniła. W ich oczach zabicie nieustępliwego samotnika było czymś, co wojownik powinien zrobić w obronie terytorium. Pietruszka nie była jednak w stanie spojrzeć nikomu w oczy. Bała się, że ktoś dostrzeże prawdę, nie w słowach, lecz w niej samej. Bo kłamstwo było tylko werbalne. Jej emocje były prawdziwe. Zaprowadzona przez ukochaną do legowiska medyka, niemal od razu opadła na posłanie, pozwalając medykom zająć się jej ranami. Jej córki otoczyły ją ze wszystkich stron, szepcząc słowa pocieszenia, próbując dodać jej otuchy. Tylko Wieczne Zaćmienie nie odrywała od niej wzroku. Jej żółte ślepia wpatrywały się w Pietruszkę uważnie, przenikliwie. Ona wiedziała. Wiedziała, że jej partnerka kłamała.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)

.png)
