— Ja? Z nim? — mruknęła w końcu, z nutą rozbawienia w głosie, mrużąc oczy, jakby samo wypowiedzenie tych słów było zbyt absurdalne, by zasługiwało na powagę. Uśmiech jednak wymknął się bez pytania, cichy i nieco zawstydzony. — Przyznaję, przez moment nawet o tym myślałam... Ale bądźmy ze sobą szczerzy. Te wszystkie spojrzenia, szepty w obozie, ploty. Nawet nie wiesz, jak w jak dużym zmieszaniu mnie to postawiło. Ja i Siwa Czapla… Po prostu do siebie nie pasujemy.
Mówiąc to, spojrzała w niebo, jakby liczyła na to, że Gwiezdni Wojownicy zlitują się i ześlą jej jakąś jasną odpowiedź. Nic takiego się jednak nie wydarzyło — tylko cienki obłok przesunął się leniwie po nieboskłonie.
— Znaczy, nie rozum mnie źle — dodała po chwili, potrząsając lekko uszami. — On jest... cóż, słodki. Taki wrażliwy, z tym swoim zamyślonym spojrzeniem i plączącym się ogonem. Ale to nie jest coś, co przetrwałoby próbę czasu. Nasze ścieżki... po prostu zbyt różne. Jak mech i kamień — niby razem, a jednak obce sobie.
Jej przyjaciel nie odzywał się przez moment. Wpatrywał się w przestrzeń, najwyraźniej rozważając to, co usłyszał. Szylkretka wzruszyła tylko ramionami, jakby zrzucała z siebie niewidzialny ciężar. Westchnęła cicho, a jej spojrzenie powędrowało w stronę obozu, skrytego wśród paproci i niskich krzewów, za którymi słychać było piskliwe nawoływania kociąt.
Tak. Właśnie tam ostatnio odnajdywała najwięcej spokoju. W cieple kociarni, w miękkim futerku maluchów, które tuliły się do niej bez żadnych oczekiwań. Nie myślała już o Siwej Czapli, o jego nieprzytomnych sennych szeptach czy dziwnych, oderwanych od rzeczywistości marzeniach. W głowie miała teraz inne obrazy — mniejsze, delikatniejsze. Kocięta bawiące się źdźbłami trawy, Kotewkowy Powiew uśmiechająca się łagodnie z drugiego końca legowiska, spokojny rytm codzienności, pozbawionej lęków o jutro.
Kotewkowy Powiew… Zjawiła się w jej życiu jak poranna mgła nad jeziorem — cicho, niespodziewanie, a jednak zmieniając wszystko. To ona otworzyła przed nią ścieżkę, którą wcześniej odrzucała, nie dlatego, że jej nie chciała, ale po prostu jej nie zauważała. Ścieżkę, którą przechodziły pokolenia przed nią — ścieżkę opiekunki, mentorki, kogoś, kto nie musi walczyć z pazurami i kłami, by być potrzebnym.
Tęskniła za czymś więcej niż tylko samotne polowania i przelotne rozmowy. Chciała miłości, owszem, ale prawdziwej — takiej, która nie będzie chwilowym zauroczeniem, lecz ostoją, spokojem, ciepłem wieczornego ogniska, nie tylko iskrą w ciemnościach. A Siwa Czapla… był inny. Zbyt zamknięty w swoim świecie, zbyt rozkojarzony, zbyt… osobliwy.
Pamiętała, jak jeszcze jako uczennica uważała go za intrygującego — ten jego nieobecny wzrok, snujące się za nim słowa, których nikt nie rozumiał. Ale teraz? Teraz dostrzegała w tym coś innego. Coś, co przypominało nie zagadkę, a ciężar. A to, co kiedyś wydawało się zabawne, z wiekiem nabrało ostrego smaku niepokoju. Zwłaszcza to jego bredzenie przez sen… Nocne szepty o liściach, które śpiewają, o błyszczących oczach czających się w cieniu… Wcześniej uważała je za dziwactwa. Teraz były raczej ostrzeżeniem.
Zadrżała lekko, nie z chłodu, lecz z myśli, które na nowo zawładnęły jej sercem. Spojrzała na Szałwiowe Serce — jego spojrzenie było spokojne, cierpliwe, gotowe słuchać dalej lub odejść, jeśli tego potrzebowała. I właśnie dlatego była mu wdzięczna.
— No, co by tu nie mówić. Serce nie sługa — westchnęła. — Chyba tak właśnie będzie lepiej.
Gdzieś nad nimi zawołał ptak, a w oddali zamruczał strumień — jakby świat zgadzał się z jej słowami. Szylkretka wstała i przeciągnęła się lekko, czując, jak napięcie opuszcza jej mięśnie. Teraz musiała tylko powiedzieć to wszystko Siwej Czapli.
* * *
Słowa zawisły między nimi ciężkie niczym mgła nad strumieniem o świcie.
Siwek patrzył na nią bez ruchu. Jego oczy, zwykle jasne i czujne, teraz zaszkliły się wilgocią, w której odbijała się cicha rezygnacja. Nie tego się spodziewał — nie po tylu nocach spędzonych na wyobrażaniu sobie tej chwili, nie po odwadze, którą musiał w sobie zebrać, by pozwolić jej zbliżyć się aż tak. Każdy kot, niezależnie od hartu ducha czy wyznawanych zasad, nosi w sobie lęk przed odrzuceniem. A on właśnie pozwolił temu lękowi przemówić.
Kuni Strumyczek trwała naprzeciw niego, napięta, lecz szczera. Nie potrafiłaby zmusić się do miłości — wiedziała to zbyt dobrze. Uczucia nie były przecież obietnicą składaną z rozsądku ani przysługą, którą można wyświadczyć w imię cudzych nadziei. Związek nie polegał na poświęceniu serca wbrew samemu sobie.
Siwek w końcu odwrócił wzrok. Dłużej nie potrafił znieść widoku jej pyska, tej łagodności zmieszanej z bólem. Zrobił kilka powolnych kroków, oddalając się bez słowa. W jego ruchach była rezygnacja, ale i coś jeszcze — cichy, niemal niezauważalny spokój. Jakby wraz z jej wyznaniem pękła niewidzialna nić napięcia, która od dawna trzymała go w ryzach.
Może właśnie teraz poczuł ulgę. Może po raz pierwszy od dawna nie musiał już czekać, łudzić się i kochać kota, którego tak naprawdę nigdy w pełni nie znał.
Teraźniejszość…
Może powinna była poczuć oburzenie. Może należało przybrać surową minę, narzekać razem z innymi, udawać, że ta zdrada poruszyła w niej coś głębokiego i nieodwracalnego. A jednak… nie poruszyła. Prawda była taka, że sprawa ta zdawała się jej dziwnie odległa, jakby dotyczyła kogoś zupełnie innego. Nawet wtedy, gdy pointowi zakazano wyściubiać nosa poza obozowisko, Kuni Strumyczek wciąż widziała w Szałwiowym Sercu tego samego kota — dobrego przyjaciela, znajomego, do którego mogłaby zwrócić się po radę w chwili zawahania.
Zresztą wszystko ostatnio układało się zaskakująco dobrze. Pogoda sprzyjała, niebo było łaskawe, a las hojny — zwierzyny nie brakowało, a codzienne obowiązki nie ciążyły nadmiernie. Sama Kuni Strumyczek czuła się zdrowa i silna, lekka na łapach i spokojna w myślach. Życie płynęło prostym nurtem, bez gwałtownych skrętów i niespodziewanych wirów, jakby świat na chwilę postanowił dać jej odetchnąć.
Jedynym prawdziwym wstrząsem była śmierć Kotewkowego Powiewu. Smutek pojawił się — owszem — lecz był krótki i niejednoznaczny. Gdzieś pod nim czaiło się coś, czego Kuni Strumyczek nie potrafiła do końca nazwać, a co przypominało ulgę. Wstydliwą, cichą, ale jednak obecną. Może dlatego, że wraz z odejściem kotki zniknęło napięcie, którego wcześniej nawet nie była do końca świadoma.
Liczyła, że piastunka w końcu osadzi ją w tej roli na stałe. Za każdym razem, gdy rozmawiała z księżniczką, ta rozwodziła się nad kociętami, nad tradycjami, które należy im przekazywać, nad odpowiedzialnością i ciepłem, jakie powinny otrzymać od starszych. Kuni Strumyczek słuchała uważnie, sądząc, że to zapowiedź przyszłości, którą ktoś właśnie dla niej kreśli.
Lecz los postanowił inaczej. Ostatecznie uczniem piastunki został Złota Łapa — kot młody, ale pojętny, który pomyślnie przeszedł szkolenie i z dumą przyjął nowe obowiązki. Był gotów pomagać wszystkim brzdącom, jakie tylko miały pojawić się w żłobku, a Kuni Strumyczek, choć przez moment poczuła ukłucie zawodu, szybko je w sobie uciszyła. W końcu wszystko nadal było… w porządku. Może aż zbyt.
Westchnęła cicho, ledwie dosłyszalnie, a jej wargi drgnęły w niemym geście znużenia. Powiodła wzrokiem po obozowisku, jakby wśród znajomych sylwetek i codziennego gwaru próbowała odnaleźć coś — cokolwiek — co nadałoby temu dniu wyraźniejszy sens. Potrzebowała zajęcia. Prawdziwego działania, które oderwałoby ją od monotonii myśli krążących w kółko niczym liście niesione po powierzchni strumienia.
Robiła przecież wszystko, co należało. Chodziła na patrole, polowała, cierpliwie uczyła Niezapominajkę, przekazując jej wiedzę i doświadczenie bez cienia znużenia. A jednak coraz rzadziej odczuwała potrzebę, by naprawdę — głęboko, bez pośpiechu — zanurzyć się z kimś w fali słów. Rozmowy spłycały się, stawały się wymianą zdań pozbawioną ciężaru, jakby wszyscy wokół bali się powiedzieć coś więcej, niż było to konieczne.
I wtedy jej spojrzenie zatrzymało się na znajomym, szarawym futrze.
Szałwiowe Serce.
Stał nieco na uboczu, w półcieniu, jakby sam obóz nie był do końca pewien, czy wciąż chce go mieć w swoich granicach. Kuni Strumyczek poczuła delikatne ukłucie — nie niepokoju, raczej świadomości. Wciąż utrzymywali jakiś kontakt, cienką nić porozumienia, której nie zerwały nawet ostatnie wydarzenia. A szkoda byłoby jej nie wykorzystać. Zwłaszcza teraz.
Zwłaszcza po tym wszystkim, co wyszło na jaw.
Przez moment wahała się, po czym ruszyła w jego stronę. Może rozmowa z nim nie przyniosłaby odpowiedzi, których nawet nie umiała nazwać. Ale mogła przynieść coś innego — chwilę prawdziwej obecności, tak rzadkiej ostatnio i przez to tak potrzebnej.
— Zdaje się, że los wiecznie rzuca ci kłody pod łapy, co? — usiadła obok przyjaciela. — Mam nadzieję, że Mandarynka nie będzie gniewać się specjalnie długo…