BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?

W Klanie Nocy

Ostatni czas nie okazał się zbyt łaskawy dla Nocniaków. Poza nowo odkrytymi terenami, którym wielu pozwoliły zapomnieć nieco o krwawej wojnie z samotnikami, przodkowie nie pobłogosławili ich niemalże niczym więcej. Niedługo bowiem po zakończeniu eksploracji tajemniczego obszaru, doszło do tragedii — Mątwia Łapa, jedna z księżniczek, padła ofiarą morderstwa, którego sprawcy jak na razie nie odkryto. Pośmiertnie została odznaczona za swoje zasługi, otrzymując miano Mątwiego Marzenia. Nie złagodziło to jednak bólu jej bliskich po stracie młodej kotki. Nie mieli zresztą czasu uporać się z żałobą, bo zaledwie kilka wschodów słońca po tym przykrym wydarzeniu, doszło do prawdziwej katastrofy — powodzi. Dotąd zaufany żywioł odwrócił się przeciw Klanowi Nocy, porywając ze sobą życie i zdrowie niejednego kota, jakby odbierając zapłatę za księżyce swej dobroci, którą się z nimi dzielił. Po poległych pozostały jedynie szczątki i pojedyncze pamiątki, których nie zdołały porwać fale przed obniżeniem się poziomu wód, w konsekwencji czego następnego ranka udało się trafić na wiele przykrych znalezisk. Pomimo ciężkiej, ponurej atmosfery żałoby, wpływającej na niemalże wszystkich Nocniaków, normalne życie musiało dalej toczyć się swoim naturalnym rytmem.
Przeniesiono się więc do tymczasowego schronienia w lesie, gdzie uzupełniono zniszczone przez potop zapasy ziół oraz zwierzyny i zregenerowano siły. Następnie rozpoczęła się odbudowa poprzedniego obozu, która poszła dość sprawnie, dzięki ogromnemu zaangażowaniu i samozaparciu członków klanu — w pracach renowacyjnych pomagał bowiem niemalże każdy, od małego kocięcia aż po członków starszyzny. W konsekwencji tego, miejsce to podniosło się z ruin i wróciło do swojej dawnej świetności. Wciąż jednak pewne pozostałości katastrofy przypominają o niej Nocniakom, naruszając ich poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza z krążącymi wśród kotów pogłoskami o tym, że powódź, która ich nawiedziła, nie była czymś przypadkowym — a zemstą rozchwianego żywiołu, mszczącego się na nich za śmierć członkini rodu. W obozie więc wciąż panuje niepokój, a nawet najmniejszy szmer sprawia, że każdy z wojowników machinalnie stroszy futro i wzmaga skupienie, obawiając się kolejnego zagrożenia.

W Klanie Wilka

Ostatnio dzieje się całkiem sporo – jedną z ważniejszych rzeczy jest konflikt z Klanem Klifu, powstały wskutek nieporozumienia. Wszystko przez samotniczkę imieniem Terpsychora, która przez swoją chęć zemsty, wywołała wojnę między dwoma przynależnościami. Nie trwała ona długo, ale z całą pewnością zostawiła w sercach przywódców dużo goryczy i niesmaku. Wszystko wskazuje na to, że następne zgromadzenie będzie bardzo nerwowe, pełne nieporozumień i negatywnych emocji. Mimo tego Klan Wilka wyszedł z tego starcia zwycięsko – odebrali Klifiakom kilka kotów, łącznie z ich przywódczynią, a także zajęli część ich terytorium w okolicy Czarnych Gniazd.
Jednak w samym Klanie Wilka również pojawiły się problemy. Pewnego dnia z obozu wyszli cali i zdrowi Zabłąkany Omen i jego uczennica Kocankowa Łapa. Wrócili jednak mocno poobijani, a z zeznań złożonych przez srebrnego kocura, wynika, że to młoda szylkretka była wszystkiemu winna. Za karę została wpędzona do izolatki, gdzie spędziła kilka dni wraz ze swoją matką, która umieszczona została tam już wcześniej. Podczas jej zamknięcia, Zabłąkany Omen zmarł, lecz jego śmierć nie była bezpośrednio powiązana z atakiem uczennicy – co jednak nie powstrzymało największych plotkarzy od robienia swojego. W obozie szepczą, że Kocankowa Łapa przynosi pecha i nieszczęście. Jej drugi mentor, wybrany po srebrnym kocurze, stracił wzrok podczas wojny, co tylko podsyca te domysły. Na szczęście nie wszystko, co dzieje się w klanie jest złe. Ostatnio do ich żłobka zawitała samotniczka Barczatka, która urodziła Wilczakom córeczkę o imieniu Trop – a trzy księżyce później narodził się także Tygrysek (Oba kociaki są do adopcji!).

W Owocowym Lesie

Straszliwy potwór, który terroryzował społeczność w końcu został pokonany. Owocniaki nareszcie mogą odetchnąć bez groźby w postaci szponów sępa nad swoimi głowami. Nie obeszło się jednak bez strat – oprócz wielu rannych, życie w walce z ptakiem stracili Maślak, Skałka, Listek oraz Ślimak. Od tamtej pory życie toczy się spokojnie, po malutku... No, prawie. Jednego z poranków wszystkich obudziła kłótnia Ambrowiec i Chrząszcza, kończąca się prośbą tej pierwszej w stronę liderki, by Sówka wygnała jej okropnego partnera. Stróżka nie spodziewała się jednak, że końcowo to ona stanie się wygnańcem. Zwyzywała przywódczynię i zabrała ze sobą trójkę swych bliskich, odchodząc w nieznane. Na szczęście luki szybko zapełniły się dzięki kociakom, które odnalazły dwa patrole – żłobek pęka w szwach ku uciesze królowej Kajzerki i lekkim zmartwieniu rządzących. Gęb bowiem przybywa, a zwierzyny ubywa...

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Miot w Klanie Klifu!
(jedno wolne miejsce!)

Miot w Klanie Wilka!
(jedno wolne miejsce!)

Miot w Klanie Burzy!
(Brak wolnych miejsc!)

Zmiana pory roku już 3 sierpnia, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

16 sierpnia 2025

Od Lotosu do Wróżki

Potwornie się nudził. Cierpiał istne katusze z powodu tego chronicznego znużenia. Niczego nie mógł robić! To znaczy, wróć, zabrzmiało to tak, jakby był jakąś życiową niedojdą, ofermą niezdolną do zrobienia samodzielnie czegokolwiek — a przecież zupełnie nie o to chodziło! Co to, to nie — jeśli Lotos miałby wybrać jedną rzecz, której jest całkowicie, zupełnie, stuprocentowo pewien, to zdecydowanie byłaby to jego niekwestionowalna, gołym okiem widoczna wspaniałość. Niesamowitość. Wyjątkowość. Także absolutnie, brońcie Gwiezdni — nie chodziło o jego nieporadność. Chodziło o czynniki zupełnie od niego niezależne.
Przede wszystkim słońce. Wstrętne, okropne, niesprawiedliwe słońce. Był przekonany, że to kłamstwo, które wymyślił na poczekaniu podczas rozmowy z Ognikiem było jednak prawdą — jak inaczej wytłumaczyć fakt, że oni, wybrańcy, jedyni w swoim rodzaju byli wobec niego tak... słabi. Wrażliwi. Cała reszta pospólstwa nawet nie zdawała przejmować się jego obecnością, podczas gdy gwiezdne kocięta zmuszone były do unikania go jak ognia! Jego obrzydliwe promienie, które boleśnie atakowały jego śliczne ślepka i paliły cienką, kiepsko chronioną przez białe futro skórkę. 
I gdyby słońce było jedyną przeszkodą w opuszczaniu żłobka, to może nie uważałby tego miejsca za tak okropne więzienie. Ale gdzie tam! Kiedy tylko pierwszy koszmar chował się za linią horyzontu, nadchodził kolejny — mróz. Przenikliwy, kąsający aż do kości. Futerko Lotosu może i nie było całkiem krótkie, ale za to niezbyt gęste i cienkie. Nie chroniło go przed podstępnym chłodem, dawało jedynie chwilowe i bardzo złudne poczucie bezpieczeństwa...
Najgorsze były poranki, gdy obie te okrutne siły decydowały się na współpracę (w głowie albinosa —  wymierzoną konkretnie przeciwko niemu i jego rodzeństwu!), atakując z obydwu stron. Ostre, jasne światło odbijało się wówczas od puszystej warstwy lodowatego śniegu, co przeszkadzało nawet reszcie Burzaków, niespecjalnie wrażliwych na słoneczne promienie. Mrużyli oczy, a na ich pyskach malowały się grymasy. Co więc miał powiedzieć Lotos w takiej sytuacji?! Jego biedne, fioletowe ślepka nie były zdolne do wytrzymania tak potężnej ofensywy, zwłaszcza w połączeniu z dotkliwym zimnem! 
Nie wyściubiał więc nosa z legowiska o poranku, nie chcąc paść ofiarą tych dwóch zawziętych sił. W południe także nie, gdyż wówczas słońce prażyło niemiłosiernie, jakby obrało sobie na cel zamienić białego w kupkę żałosnego popiołu. Popołudnie było względnie bezpieczne. Mimo to nie garnął się zbytnio do opuszczania ciepłej kociarni. O wieczorze i nocy lepiej już było nie wspominać...
Siedział tu więc, znudzony. Zwłaszcza teraz, gdy legowisko opuściła już ta ruda hałastra. Było tu... cicho i jakoś ponuro. Wiedział, że gdzieś poza obszarem żłobka było inne miejsce do zabaw —  ale nie miał bladego pojęcia, gdzie konkretnie się ono znajdowało, a żadne z jego rodziców nie wydawało się być skore do zaprowadzenia tam swoich latorośli, a on sam... cóż, nie był chętny na samotne podróże po tym nieprzyjaznym świecie. Bawił się więc mchową kulką, z przejęciem słuchał opowieści Alby lub drzemał, chociaż wcale już tego nie potrzebował. Brał jednak przykład z brata, który w ten sposób zabijał przytłaczające ich znużenie. Co jakiś czas odwiedzali też starszych, którzy z chęcią dzielili się z nimi różnymi historiami z dziejów klanu. To pomagało, jednak tylko na chwilę. Zazwyczaj więc leżał z boku, w kącie. Zwinięty w uroczą, białą kulkę — i myślący. O tak, tego robił dużo. Mógł to już chyba wręcz nazwać swoją pasją. Głównym zajęciem. Praktycznie jedynym. Zanurzał się w strumieniu własnej wyobraźni i czuł się tam jak ryba w wodzie, manewrując w jego zawiłym nurcie, którego fale zamieniały się w jego fantazyjne wyobrażenia zakątku zabaw. I, cóż. Kocięta nie należały do najbardziej cierpliwych istot na tym łez padole — nawet te tak wspaniałe jak Lotos. Prędko więc wpadł na pewien pomysł. Podszedł do Wróżki, siedzącej po drugiej stronie legowiska i zaczepił ją. Miał też zamiar zabrać brata, ale ten ciągle spał. Siostra więc musiała wystarczyć.
— Wróżko — zaczął cicho, uśmiechając się pod nosem. — Chodź na chwilkę, mam pewien plan! 
Nachylił się w jej kierunku, aby przypadkiem nikt nieupoważniony ich nie podsłuchał.

< Wróżko? Wybierzemy się do Łapkowa? >

Od Wiciokrzewu

Wiciokrzew już od dłuższego czasu leżał w tej nieszczęsnej lecznicy. Czuł się uwięziony we własnym ciele, jakby jego mięśnie i kości stały się skałami. Myśli błądziły gdzieś w najskrytszych zakamarkach jego umysłu, który ciągle go sabotował. Prawie z nikim nie rozmawiał. Tylko czasem, gdy był pewien, że nikt inny nie słyszy, mruknął coś do Świergot – ale to nie było żadnym osiągnięciem. Od walki z sępem nie wypowiedział ani jednego normalnego zdania. Czuł, że jego słowa utykają w gardle, że nie umie ich sensownie ułożyć, choćby chciał. W środku czuł pustkę, jakby ktoś wyrwał z niego duszę, zostawiając samo ciało. On sam miał wrażenie, że się starzeje, że słabnie. Z każdym kolejnym dniem utwierdzał się też w przekonaniu, że zapada się w swoje własne posłanie, że gnije wraz z nim. Każdy jego ruch był męczący, a każdy oddech słaby i przerywany. Czuł się tak, jakby wtopił się w konstrukcję z patyków, mchu i piór, jakby stał się jej częścią. Wkurzały go ciągłe wizyty innych kotów. Ich głosy, szepty, kroki. Miał wrażenie, że każdy z nich gada o nim za jego plecami. Wyzywają go, obrażają, mieszają z błotem. Nazywają bezużytecznym, śmierdzącym trupem – co po części było prawdą. Tak właśnie wyglądał, jak truchło. Był sztywny, milczał, nie czyścił już swojego futra od wielu dni.Najgorsze w tym wszystkim były rozmowy Świergot i Kruszynki. Serce mu się kruszyło, gdy podsłuchiwał, jak szamanka spokojnym, troskliwym głosem tłumaczy młodej szylkretce właściwości ziół. To mógł być on. To mogło być jego miejsce, jego ranga, powołanie. Gdyby tylko nie był tak okropnym tchórzem. Gdyby tylko nie bał się odrzucenia ze strony swojej matki, że go wydziedziczy. Ostatnio Cierń zachowywała się dziwnie. Nie jak zwykle, jak ta surowa, zimna matka, którą znał, i która nie pozwalała mu na chwile słabości. Nie wiedział już, czy jego umysł sam próbuje go oszukać, by dodać otuchy, czy jego złudzenia były prawdą. Kotka dała mu wsparcie, kiedy próbował zrobić… coś. To nie była ona i to dawało mu promyk nadziei. Nadziei, że może mu wybaczy, że mimo wszystko może go jeszcze pokocha, mimo jego porażek, słabości i tchórzostwa.

***

Na zewnątrz było chłodno, zimny wiatr wdzierał się do obozu i niósł ze sobą zapach zmarzniętej gleby. Pora Nagich Drzew dawała kotom nieźle w kość, a Wiciokrzew wiedział o tym dobrze po częstotliwości, z jaką chorzy zaglądali do lecznicy. Prawie codziennie – a przynajmniej tak mu się wydawało, choć nie do końca odróżniał już dnia od nocy – ktoś skarżył się na ból gardła, na kaszel, na katar. On sam leżał natomiast w kącie, starając się, by nikt go nie zauważył. Chciał, by do niego nie podchodzili, by nie starali się zacząć rozmowy ani nawet się na niego nie patrzyli. Z każdym kolejnym spojrzeniem, które wyczuł na swoim futrze, jeszcze mocniej czuł, że zawiódł.
Tego dnia Kruszynka wyszła z lecznicy, a za nią podążyła Świergot. Na krótką chwilę w legowisku zrobiło się cicho, słychać było tylko świst wiatru i trzaskające gałązki drzew. Wiciokrzew odetchnął z ulgą, choć nie oznaczało to, że był spokojny. Wciąż był spięty, wciąż czuł pustkę. Nie minęło jednak wiele czasu, gdy starsza kotka wróciła. Trzymała w pysku niewielkiego ptaka, którego wiotkie skrzydła kołysały się na boki przy każdym jej kroku. Położyła go ostrożnie przed liliowym, a potem rozsiadła się obok jego posłania.
— Wiciokrzewie… — wychrypiała, jej głos był słaby, nadgryziony zębem czasu i zmęczeniem. — Zjedz coś, proszę. Inaczej umrzesz. Widzę, jak z każdym dniem tracisz coraz więcej sił — westchnęła. Jej oczy zaszkliły się łzami, które próbowała powstrzymać, lecz bez skutku.
Uczeń miał półprzymknięte oczy. Uważnie śledził każdy ruch szamanki, choć z trudem. Czuł się źle z tym, do jakiego stanu doprowadził biedną Świergot. To on leżał tu jak truchło, a ona musiała się o niego martwić, zamiast zajmować się szkoleniem Kruszynki i opieką nad klanem. Gdyby tylko był normalny, silny, taki jak inne koty w jego wieku – ona nie musiałaby tracić na niego ani jednej łzy.
— Schudłeś… — mówiła dalej, a jej głos stawał się coraz miększy, niemal błagalny. — Zostały z ciebie same kości i skóra. Nie wiem, od ilu już tu leżysz, ale doprawdy wiem, że jeśli teraz spróbowałbyś wstać, twoje łapy nie utrzymałyby już twojego ciężaru.
Wiciokrzew zamknął oczy. Z ich kącików popłynęły ciepłe, słone łzy, które wsiąknęły w futro na policzkach. Jego koniuszek ogona zadrgał, choć nawet ten drobny ruch wymagał od niego energii, której nie miał. Nie wiedział, czy byłby w stanie przełknąć choćby kęs jedzenia, które leżało teraz przed nim. Świergot odchrząknęła cicho, jakby chciała dodać sobie powagi.
— Z każdym dniem i każdą nocą będzie jeszcze gorzej. Nie chcę cię straszyć, ale za niedługo… efekty będą już nieodwracalne. Wiciokrzewie, my… potrzebujemy cię w Owocowym Lesie. Potrzebujemy cię tak samo, jak każdego innego — mówiła spokojnie, ale w jej głosie było słychać smutek. — Nie możesz się załamywać. Pamiętaj, że nawet jeśli czujesz się drobny, jak ziarenko piasku, to takiego ziarenka nie można usunąć z brzegu, bez poruszania przy tym kilku innych. Wiciokrzewie, twoja śmierć odbije się na twoich najbliższych, na nas wszystkich. Jesteś dla nas ważny…
Przez chwilę w lecznicy panowała cisza. Potem zielonooki prychnął cicho pod nosem. Jego gardło było suche, a słowa wychodziły z niego z ogromnym wysiłkiem.
— O-oszcz… oszczerstwa — wycedził słabym głosem. Szamanka podniosła uszy, a w jej oczach pojawiły się iskierki nadziei. Drgnęła, jakby chciała podejść bliżej, lecz bała się, że to go spłoszy. — Je- jestem… bezużyteczny — wyszeptał tak cicho, że starsza kotka ledwo go usłyszała. Świergot nie odpowiedziała. Patrzyła na niego bardzo długo, a jej serce biło tak mocno, że Wiciokrzew mógłby przysiąc, że czuje jego bicie. W końcu kotka nachyliła się lekko, a jej ogon musnął jego pręgowany bok w geście, który miał mu przypomnieć o tym, że nie jest sam.
— Nie mów tak — mruknęła cicho, ale stanowczo. Wiciokrzew poruszył się niespokojnie, strącając z siebie ogon kotki. Jego uszy były położone płasko na głowie, a oczy zamglone łzami.
— Pr-przestań… przestań mnie… po-pocieszać! — syknął nagle, a jego głos załamał się na końcu. Potem zalał się łzami i zakrył pysk łapą, którą z trudem udało mu się ruszyć. — Je-jestem… uczniem. Wciąż jestem u-uczniem… z czter-czterdziestką księżyców na karku! — wyrzucił z siebie, a każde słowo łaskotało go w gardło. — To… to już je-jest wstyd… — wychrypiał. — Dawno po-powinienem zostać stróżem… albo… albo wy-wylecieć z O-Owocowego Lasu.
Westchnął, próbując złapać oddech, ale zaraz kontynuował, coraz bardziej rozhisteryzowany:
— S-Sówka trzyma mnie tu… na t-tej randze… tylko z li-litości! Bo wie, wie d-dobrze, jaką po-porażką jestem. Zawiodłem ją. Zawiodłem m-moją matkę, zawiodłem R-Rokitnika… I… — urwał, a jego głos stłumiło łkanie. — I zawiodłem… cie-ciebie…
Szamanka otworzyła szerzej oczy, odruchowo kładąc łapę na jego barku, by dodać mu otuchy, lecz Wiciokrzew był tak pochłonięty własną przemową, że nawet tego nie poczuł.
— Mia-miałem tylko jedno… je-jedno zadanie… — zaczął znowu, choć głos trząsł mu się jak cienki listek na wietrze. — Zo-zostać wojownikiem… To było takie proste… a ja… a ja nie da-dałem rady. Miałem… miałem wa-walczyć dla Owocowego Lasu, sprawić, żeby Cie-Cierń była ze mnie dumna. A j-ja? — syknął przez łzy. Nie był zły na Świergot, ale na samego siebie. Stąd ten ostry ton. — A ja za-zawsze bałem się walki. Zawsze wo-wolałem zioła… Chciałem leczyć, nie krzywdzić. Chciałem nieść pomóoc… nie odbierać życia.
Zacisnął łapę mocniej na pysku.
— P-prawda jest taka, że jestem po prostu… s-słaby. Zbyt słaby, żeby walczyć i zbyt słaby, żeby… żeby ro-robić cokolwiek. Medycyna… była dla mnie je-jedynym wyjściem. Ale te-teraz… teraz widzę, że wcale nie mia-miałem w sobie powołania. Że za-zajmowałem się nią tylko dlatego, że… że do niczego innego się nie na-nadawałem. — Przełknął z trudem ślinę, choć jego głos drżał coraz mocniej. — Nie zasłużyłem, by być me-medykiem. Sówka… od ra-razu powinna mnie wysłać do starszyzny. Bo teraz? Teraz… i tak ni-nic już ze mnie nie bę-będzie. Nie mam łapy, nie mam s-sił… do niczego się już nie na-nadaję.
Szamanka uniosła gwałtownie uszy, jakby właśnie ją olśniło.
— Chciałbyś być medykiem? — zapytała nagle, nie odrywając od niego oczu. Wiciokrzew otworzył pysk, ale słowa ugrzęzły mu w gardle.
— N-nie… ja… ja nie… to… — wybełkotał bez ładu i składu, aż w końcu urwał.
— Poczekaj tu chwilkę — przerwała mu cicho, po czym podniosła się z miejsca i zniknęła w wyjściu z lecznicy, zostawiając za sobą tylko powiew chłodnego powietrza. Liliowy westchnął ciężko i zamknął oczy. Jego serce biło mu w piersi jak oszalałe, a łzy wciąż spływały po policzkach. “Czy moja przemowa została właśnie podsumowana przez te trzy słowa?” – pomyślał.

Od Sennej Łapy CD. Koniczynowej Łapy

Senna Łapa na wyciągnięty patyk zareagował sykiem. Fakt, trochę się zapuścił, jednak wcale nie wyglądał tak źle. Łapką otrzepał się z igieł oraz patyków, które tkwiły u niego w sierści.
—  … Może przez to Krucze Pióro tak na mnie spogląda, wiesz? Bardzo się zaniedbałem. Muszę się prezentować przecież na treningach… mówił, że powinienem być jego dumą, więc muszę wyglądać ładnie.
Senna Łapa nie przysłuchiwał się do końca, temu, co mówi łaciaty, jednak czuł jego rozżalenie w stronę całego świata. Tamten westchnął i spojrzał mu głęboko w oczy, co dopiero przyciągnęło czarnego uwagę. Zakłopotany zastrzygł uchem.
— Czy ja wyglądam ładnie, Śnie? Czy nie mam żadnych brudów? Jestem czysty? Śliczny? Mam nieposklejane futerko? Suche? Wyczesane?
Sennej Łapie poruszył się nerwowo króciutki ogonek. Co miał powiedzieć? Tak? Nie? Nie chciał go zranić, był czysty i jego futerko lśniło. Było puszyste i zadbane. Tylko czy chodziło mu tylko o jego wygląd, czy to, że mu się on podoba? Sam nie wiedział, czy podobają mu się kocury. Przecież matka była z ojcem, nie miał dwóch mam albo dwóch ojców. Czy mogą być takie związki? Czemu on w ogóle o tym myślał? Na pewno pytał się, o to, czy jest zadbany.
“Tylko czy na pewno?”Zabrzmiał głos wątpliwości w jego myślach.
Czemu sam sobie to robił? Po prostu trzeba odpowiedzieć mu powierzchownie. Ładne ma futro, tyle! Na Klan Gwiazdy… Czemu nie ma tutaj kogoś innego kto, mógłby powiedzieć to za niego? Przejąć inicjatywę. Nie chciał być obojętnym akurat z kotem, z którym się dogadywał. Czując, jak z zakłopotania parzą go uszy, w końcu z siebie wydusił:
— Tak, wyglądasz ładnie — odpowiedział krótko.
Teraz przynajmniej mógł być zgodny ze swoim serduszkiem, że nie zranił uczuć ucznia. — To mam iść po Wrotyczową Szramę, by porozmawiała z Kruczym Piórem? Chcesz iść ze mną na trening?
Aby się uspokoić, przeczesał pazurami swoją rosnącą bródkę. Jakby tylko widziała ich Niezapominajka, to chyba śmiała się z niego oraz z jego zdezorientowania. Myśląc o rozbawionej kotce, zaszczypały go poliki. Kotka też miała śliczne dymne futerko, była smukła i bardzo puchata, a te jej długie i smukłe nogi? Wspomnienia o kotce odbierały mu dech. Po chwili odchrząknął, przestając się rumienić. Musiał wrócić myślami do Klanu Wilka oraz rozmowie z Koniczynową Łapą.
— Wydaje mi się, że Krucze Pióro nie powinien ingerować w to, jak się zachowujesz i wyglądasz, tym bardziej że nosisz żałobę po siostrze razem z pozostałymi. – znów zastrzygł uchem, czuł się dziwnie —  Za to możesz zaskoczyć w pozytywną stronę i pokazać, że chcesz się uczyć, walczyć. Przynajmniej tak mi się wydaje, że tę część obowiązków lubi najbardziej
Pamiętał, jak czarny dymny kocur zażarcie walczył z Pustułkowym Szponem, kiedy przyszedł czas na test na wojownika, którym była walka. Przeszły przez czarnego ucznia dreszcze, wyobrażając sobie, że mogłaby być, taka szansa by walczył z Niezapominajką. Może i nawet lepiej, że kotki nie ma?

< Koniczynowa Łapo? >
[466 słów]

Od Sennej Łapy do Oskrzydlonej Łapy

— Senna Łapo! Obudź się! — Przez odmęty snu wyrwał się głos jego mentorki.
—  Hm? – Otworzył zaspane swoje oczy. —  Patrol?
Zdziwiony zamrugał kilka razy, jeszcze było ciemno w legowisku, zerknął na wyjście, jednak tam też panował mrok, co zdezorientowało kocura. Podniósł się na swoje łapy i przeniósł wzrok na kocice.
— Przecież jeszcze jest noc. Mieliśmy iść na poranny patrol, a nie nocny.
— Zaraz będzie wschodzić słońce —  poprawiła go. —  Koty nie czekają na granicach, aż będzie jasno. Poza tym jest pora nagich drzew, słońce później wschodzi na nieboskłon.
— Eh, niech ci będzie… — prychnął pod nosem i przeciągnął się na posłaniu.
— Tym razem się zbieraj szybciej. Na patrolu będą jeszcze inne koty, którym warto byłoby się pokazać od dobrej strony.
— Kto będzię?
— Borucza Puszcza, Mroczna Wizja i Pustułkowy Szpon.
Na imię swojego kolegi postawił uszy. Oczywiście, że się pośpieszy, gdyż nie będzie to nudny patrol, gdzie będzie łaził w ciszy. Przynajmniej przez chwilę, będzie mógł sobie porozmawiać z jego przyjacielem. Wrotyczowa Szrama nie zdążyła nawet wstać, gdy też prędko pociągnął językiem po swoim futrze i wyszedł zaraz za nią. Kocica spojrzała się na niego z poirytowaniem.
— Szkoda, że ostatnio nie umiałeś tak szybko się przyszykować — zaczęła narzekać, jednak ten jedynie wzruszył ramionami i poszedł dalej.
Na polanie rzeczywiście panowała ciemność, a na niebie ciemne granat zaczął się rozjaśniać, pozwalając, by pas szarości przesuwał się zaraz za znikającym księżycem. Drzewa dawały jeszcze schronienie dla cieni, przez co obóz nadal był spowity w mroku. Koty powoli schodziły się na patrol, który miał jako pierwszy opuścić obóz. Rozpoznał czarną sierść Mrocznej Wizji oraz zaspaną Borsuczą Puszczę. Z legowiska wojowników wyłonił się również czekoladowa sierść Pustułkowego Szponu.
Senna Łapa szybko znalazł się obok czarnej kocicy, która miała prowadzić patrol graniczny. Skłonił im wszystkim głową na przywitanie i kiedy tylko znaleźli się wszyscy zwarci i gotowi skierowali się do wyjścia. Minęli przysypiającego Piołunowy Dym, który był wytyczony na wartę. Senna Łapa wiedział, że Zaćmiona Łapa dostała kocura za mentora i nie była nim pocieszona. Dlatego na złość kocurowi nadepnął mu na łapę. Liliowy krzyknął z bólu, od razu się budząc. Posłał Sennej Łapie wściekłe spojrzenie, jednak się nie odezwał, gdyż tym samym wzrokiem odpowiedziała wojownikowi Mroczna Wizja. Opuścili obóz z dźwiękiem mamroczącego z niezadowolenia przebudzonym kocurem, na co wibrysy Sennej Łapy oraz Pustułkowego Szponu ruszały się z rozbawienia.
“Nie ma spania na warcie!” – pomyślał czarny. – “Pewnie dzisiaj Zaćmiona Łapa, będzie miała więcej spokoju i nie pójdzie z nim na trening.”
— Widzę, że udało ci się wstać na patrol —  zauważył jego przyjaciel, z którym akurat teraz szli w parze, zmuszając tym, by Wrotyczowa Szrama szła z Borsuczą Puszczą przed nimi.
— Tak, a czemu miałbym nie zdążyć? — zapytał, przekrzywiając głowę.
— Po legowisku wojowników Sowi Zmierzch trochę narzekał na ciebie i ostatnim patrolu. Krucze Pióro tylko potakiwał co jakiś czas, więc się zaciekawiłem i trochę podsłuchałem — mruknął z uśmieszkiem na pyszczku.
— Ugh… Odezwali się najlepsi wojownicy z klanu. — Przewrócił oczyma. – To nie oni ostatnio złapali na gorącym uczynku zdrajcę.
Czekoladowy wojownik zamruczał na zgodę i z wdzięcznością, że zauważył jego starania.
— Właśnie, jak ci się udało pokonać Topielcowy Lament? — dociekał.
— Jakoś… Po prostu byłem blisko i usłyszałem syki dochodzące z legowiska Nikłej Gwiazdy.— Wzruszył ramionami. Jakby zrzucał z siebie ciężar.
Kocur chyba nie chciał o tym rozmawiać, nie był pewien dlaczego, jednak wolał nie dopytywać.

***
Kilka dni temu

Senna Łapa siedział spokojnie na polanie i zajadał się kościstą myszą, rozmawiając przy tym ze swoimi siostrami. Gwiazdnica opowiadała o tym, jak właśnie Jaskółcze Ziele uczyła, ją polować i w czym ma trudności, a Zaćmiona Łapa przeklinała na Piołunowy Dym oraz jak to kocur nie umie organizować ich treningów. Kiedy on tylko opowiadał, jak idą treningi z Wrotyczową Szramą, tak siostry posyłały mu zazdrosne spojrzenia. On jako jedyny dostał kota, którego dobrze jako tako znali i traktowali, jak starszą kuzynkę. Nagle po obozie rozległy się przytłumione okrzyki i syki walki. Były bardzo przytłumione, a koty oderwały się od swoich czynności, wysuwając pazury i będąc gotowe do walki. Czy Klan Klifu dotarł do ich obozu? Gdzie koty walczyły? Sennej Łapie zjeżyła się sierść i zastygł, szukając zagrożenia. Miał walczyć? Teraz? Odszukiwał swoim umyśle wszystkich podstawowych technik, które próbowała go nauczyć Wrotyczowa Szrama. Dźwięki ucichły, a po chwili z legowiska Nikłej Gwiazdy wyszedł Pustułkowy Szpon, niosąc w pysku ciemne cielsko Topielcowego Lamentu, za nim wyłonił się łeb przywódcy. Lider wyglądał, jakby przed chwilą zobaczył ducha. Czarny uczeń wygładził swoje futro, jednak nie umiał opanować w środku swojego dziwnego uczucia. Lodowaty strach wypełnił jego żyły. Tak kończyli zdrajcy.
— Na gwiezdnych… — mruknął.
Jak spod ziemi wyrósł obok niego Kosaćcowa Grzywa i szturchnął go łokciem, jakby go upomniał. Posłał mu pytające spojrzenie, jednak niebieski van nie uraczył go odpowiedzią.
“To wspominanie o Klanie Gwiazdy jest złe?” — Wzdrygnął się, co jego siostry też zauważyły.

***
Teraźniejszość

Przeszli już duży kawałek ich terytorium, robiło powoli się coraz jaśniej, zdążyli już przejść wzdłuż granicy z Klanem Klifu, poprawiając tym oznaczenia zapachowe na granicach lasu i otwartej przestrzeni, gdzie teraz cały las należał do nich. Było spokojnie i żadne zapachy nie świadczyły na to, by granica była przekraczana. Na wysokości Potwornej Przełęczy dołączył do nich patrol łowiecki, który prowadziła Brukselkowa Zadra. Wojowniczka, widząc go, razem z Wrotyczową Szramą na patrolu, pewnie stwierdziła, że się dołączą. Koty w pyskach nie miały wiele zwierzyny, jednak wyróżniał się Poziomkowa Polana, który trzymał w pysku zająca. Rysi Trop opowiedziała, jak razem z wojownikiem oraz jej uczniem, Warczącą Łapą, zdołali złapać nietypową dla Klanu Wilka zwierzynę. Zając musiał przebiec przez granicę z Klanem Burzy i zgubić się w lesie.
“Dzięki Klanu Gwiazdy, za taką zwierzynę. Dużo kotów się naje tym łupem.” — podziękował gwiezdnym za jedzenie.
— Spróbuj go obwąchać Senna Łapo — zaproponowała mu Brukselkowa Zadra — Żebyś później wiedział, jak pachnie zając.
Starannie przejechał nosem po burawej sierści zwierzyny, zapamiętując jego zapach oraz nanosząc go na jego pyszczek. Jeszcze dzisiaj nic nie jadł, a był tak głodny, że chyba zjadłby tego zająca samemu i to w całości.
— Pachnie podobnie jak Klan Burzy — zauważył.
— Bo to ich zwierzyna — zauważył znudzony, starszy, biało-czarny uczeń.
“A ty powinieneś być już wojownikiem nieuku” — Posłał mu obojętne spojrzenie.
Z powiększonym patrolem wszyscy skierowali się dalej, obserwując granicę z Klanem Burzy, jednak byli bardziej rozkojarzeni. Mroczna Wizja rozmawiała z Warczącej Łapy, Brukselkowa Zadra z Wrotyczową Szramą oraz z Rysim Tropem, a do Pustułkowego Szponu podszedł Poziomkowa Polana, wykluczając tak z rozmowy Senna Łapę. Czarny kocur poirytowany szedł zaraz obok nich, czując jak sierść i krew zająca ociera się o niego.
Byli już znacznie dalej od miejsca, w którym się spotkali. Teraz znajdowali się w lesie, a granica z Klanem Burzy po ich lewej stronie, była zasłana drzewami. Oddalali się w stronę graniczącą ich z Owocowym Lasem drogę grzmotu.
“Błagam, wracajmy już, mam dość…” — pomyślał błagalnie.
Nie chciał tutaj już być i się nudzić. Jakby wiedział, że połowę patrolu miałby się wlec zaraz obok truchła zająca, to wcale nie wychodziłby z legowiska. Zwalniając i puszczając patrol przodem, znalazł się na tyłach, gdy nagle jego uwagę przykuło coś rudego między drzewami na granicy. Bez zastanowienia oddalił się od patrolu i zaszył się w cieniach, by zobaczyć potencjalnego intruza. Przykucnął przy ziemi między paprociami, pozwalając, by jego czarne futro wtopiło się w cieniach lasu.
“Oby to nie był lis” — Spiął wszystkie mięśnie i wysunął pazury, gdyby tylko rudy drapieżnik wysunął się zza jakiegoś drzewa.
Jego wzroku ukazał się rudy pręgowany klasycznie kot z bielą. Promienie słońca, które wschodziło zza równin, oświetlało jego futro, powodując, że na krańcach wyglądało, jakby kot zajmował się ogniem. Młody kot, gdyż był podobnie w jego wieku, bądź trochę młodszy obwąchiwał granice. Kiedy podszedł za blisko, przynajmniej zdaniem Sennej Łapy, czarny uczeń wyskoczył z cieni, prosto na spotkanie z nieznajomym.
— Cofnij się! Jesteś zbyt blisko granicy z Klanem Wilka! — powiedział donośnie.
Ich futra się zjeżyły, a niebieskie oczy rudego spotkały się z oczami Sennej Łapy. Czarny uczeń nie schował pazurów, na co napotkany kocur zwrócił uwagę i również wysunął swoje, jednak cofnął się o długość ogona.
“Tak lepiej” — pewny siebie, wygładził swoje futerko. Ostatnia wygrana bitwa z Klanem Klifu, była pewnie dobrym straszakiem na pozostałe Klany.
Rudy uważnie obejrzał go i zwęszył w powietrzu, po czym na jego pysk przeszedł grymas.
— Śmierdzisz zającem  – syknął tamten — Ukradłeś zwierzynę Klanu Burzy!
Senna Łapa zmrużył oczy i położył po sobie uszy. Nie podobało się mu, oszczerstwa kocura. Fakt, że pachniał tą zwierzyną, gdyż to koty, które dołączyły się do jego patrolu, taką złapały. Tylko rudzielec nie musiał o tym wcale wiedzieć.
— Ty tak śmierdzisz — zakpił z niego, zmieniając wyraz pyska na obojętny — Teraz wiesz, jak wasza granica capi. Współczuje, tym, którzy musieli was wąchać na zgromadzeniach.
Schował pazury, czując, że nie będą mu potrzebne w tej potyczce słownej. Rudzielec wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać ze zniewagi puszczonej w jego kierunku.
— Tylko nie obrażaj się, Łapo — powiedział, zgadując, że jest uczniem.
Wojownik nie wyglądałby na tak obruszonego na słowa zwykłego ucznia.

< Oskrzydlona Łapo? >
[1464 słów]

Od Wilczego Skowytu CD. Mewy

Wilczy Skowyt przyzwyczaił się do tego, że każdy dzień zaczynał w obozie. Wstawał, jadł, słuchał rozkazów, szedł na patrol lub polowanie. Wszystko według planu, bez miejsca na „a może dziś inaczej”. Ale od tamtej pory, odkąd spotkał Mewę, w jego głowie co chwila pojawiała się myśl: a gdyby po prostu… pójść tam znowu? Nie musiał mieć powodu. Wystarczyło, że wiedział, iż tam będzie ciszej. I że ona tam może być. Tego wieczoru znów wymknął się, już bez tej niepewności, jak wtedy, gdy był jeszcze Wilczą Łapą. Teraz jego kroki były pewne, miękkie, ciche. Niósł ze sobą drobną zdobycz — wróbla — nawet nie wiedząc, czy ona to przyjmie. Ale coś mu mówiło, że warto spróbować. Kiedy dotarł do stawu, Mewa siedziała na tym samym kamieniu, jakby w ogóle się nie ruszała od ostatniego spotkania. Spojrzała na niego krótko, ale jej uszy lekko drgnęły.
— Spóźniłeś się — stwierdziła sucho.
— Przyniosłem ci coś — mruknął, kładąc ptaka obok kamienia.
Zmrużyła oczy.
— Nie jestem w twoim Klanie. Nie musisz mnie karmić.
— Wiem. Ale pomyślałem, że może… po prostu masz ochotę.
Patrzyli na siebie chwilę w ciszy. W końcu Mewa przeciągnęła się i złapała zdobycz. Nie podziękowała. Ale nie odepchnęła jej też.
— A więc… Wilczy Skowyt — powiedziała nagle. — Brzmi groźniej niż Wilcza Łapa.
— Tak mnie nazwali wczoraj. Oficjalnie jestem wojownikiem.
— Gratulacje — mruknęła, jakby mówiła o pogodzie. — I co? Czujesz się teraz inaczej?
— Trochę. Ale… wciąż mam ochotę tu przychodzić.
— To się źle skończy — skwitowała, ale nie brzmiała, jakby chciała go wygonić.
Siedzieli chwilę w milczeniu, słuchając jak wieczór gęstnieje. Nad wodą przeleciał ptak, gdzieś w trawie plusnęła ryba. Mewa odwróciła głowę w jego stronę.
— Wojownik, który ucieka z obozu, żeby spotykać się z samotniczką. Ciekawe, co na to twoi wielcy starsi.
Wilczy Skowyt uśmiechnął się lekko.
— Nie muszą wiedzieć.
Ona prychnęła.
— Ty i twoje tajemnice.
— Ty też masz swoje — odpowiedział, a w jego głosie było coś, co sprawiło, że przez moment jej ogon lekko drgnął.
Noc zrobiła się chłodniejsza, a ich oddechy unosiły się w powietrzu jak mgła. Wilczy Skowyt czuł, że coś w tej ciszy jest inne niż wcześniej. Jakby las sam czekał na to, co się stanie. Ale żadne z nich się nie odezwało.
Mewa w końcu wstała.
— Chodź. Pokażę ci coś.
I bez czekania ruszyła w las.
Wilczy Skowyt podążał za Mewą bez słowa. Poruszała się szybko, ale cicho, jak cień przemykający między drzewami. Miał wrażenie, że zna każdy pień, każdy kamień — jakby las sam robił jej miejsce do przejścia. Szli długo. W końcu minęli znajome ścieżki i zanurzyli się w gęstwinę, gdzie świerki rosły tak blisko siebie, że ich gałęzie splatały się nad głowami, odcinając resztki blasku gwiazd. Pachniało igliwiem i wilgotną ziemią.
— Daleko jeszcze? — mruknął, gdy musiał się schylić, żeby przecisnąć się pod zwisającymi gałęziami.
— Prawie. — Jej głos był cichy, ale stanowczy.
Kiedy w końcu wyszli na małą polankę, odetchnął. W środku rosło jedno, ogromne drzewo — stare, z szerokim pniem i konarami, które rozpościerały się jak ramiona. Pod nim leżała warstwa miękkiego mchu, aż kusiło, żeby się na nim położyć. Pośrodku polany znajdowało się niewielkie zagłębienie w ziemi, wypełnione wodą. Tafla była tak gładka, że odbijała gwiazdy jak lustro.
— To… piękne — powiedział bez namysłu.
— Wiem. — Mewa przeszła przez mech i usiadła tuż nad wodą. — Tutaj nikt nie przychodzi. Nie ma patroli, nie ma hałasu. Tylko to.
Wilczy Skowyt usiadł obok niej. Pachniała lasem, ale też czymś cieplejszym, czymś, czego nie potrafił nazwać. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc, jak w odbiciu pojawia się coraz więcej gwiazd.
— Czemu mnie tu przyprowadziłaś? — zapytał cicho.
Mewa wzruszyła ramionami.
— Może chciałam zobaczyć, czy potrafisz siedzieć cicho dłużej niż chwilę.
— Potrafię.
— Udowodnij. — Spojrzała na niego kątem oka, a w jej spojrzeniu mignęło coś łagodniejszego niż zwykle.
Cisza między nimi zgęstniała, ale była ciepła. Gdzieś w trawie zaszeleścił żuk, gdzieś dalej pohukiwała sowa. Wilczy Skowyt czuł, że mógłby tu siedzieć godzinami, nic nie mówiąc.
Po chwili Mewa położyła się na boku, opierając łeb na łapie. — Gwiazdy wyglądają tu inaczej.
— Może dlatego, że tu jest lepiej niż w obozie.
— Albo dlatego, że nie patrzysz na nie sam.
Spojrzał na nią. Jej futro było ciemniejsze w blasku księżyca, ale oczy błyszczały, odbijając noc. Poczuł dziwne ciepło w środku — nie to, co po wygranej walce czy udanym polowaniu. Coś spokojniejszego.
Mewa uśmiechnęła się lekko, prawie niezauważalnie. — No dobra, wojowniku. Może jednak nie jesteś aż taki zły.
— Ty też nie. — Wilczy Skowyt zaśmiał się cicho. 
I tak zostali. Las wokół nich szeptał, a woda odbijała gwiazdy, które patrzyły na nich z góry, jakby wiedziały coś, czego oni jeszcze nie rozumieli. Wilczy Skowyt leżał na mchu, patrząc w górę. Powietrze było rześkie, pachniało żywicą i wodą. Gdzieś w oddali przemknął jeż, ale nawet on wydawał się poruszać ciszej niż zwykle. Mewa przesunęła się bliżej. Nie tak, żeby ich futra się dotykały, ale na tyle, że czuł jej ciepło. Udawał, że dalej wpatruje się w gwiazdy, ale tak naprawdę każde uderzenie jej serca — ledwo wyczuwalne przez ziemię — przyciągało jego uwagę.
— Wiesz… — zaczęła nagle. — Nigdy wcześniej nie przyprowadziłam tu żadnego kota.
— Czemu mnie? — spytał, zanim zdążył ugryźć się w język.
Przez moment myślał, że nie odpowie. Potem westchnęła.
— Bo… nie czuję, że muszę przed tobą udawać.
Te słowa utkwiły w nim mocniej niż się spodziewał. Zawsze musiał być kimś — uczniem, wojownikiem, członkiem Klanu. A tutaj, z nią, mógł po prostu być. Mewa obróciła głowę, patrząc na niego. Jej oczy były ciemne, odbijające światło jak dwie małe tafle wody.
— I może… jesteś mniej irytujący, kiedy milczysz.
Uśmiechnął się, ale nie spuścił wzroku.
— Ty też.
Nie wiadomo kto pierwszy się poruszył, ale nagle ich futra musnęły się lekko. Niby przypadek. Niby nic. A jednak w tej chwili poczuł, że cały las zamilkł, jakby chciał, by to trwało. Mewa nie odsunęła się. Wręcz przeciwnie — po chwili jej ogon dotknął jego łapy. Tylko tyle. Żadnych słów, żadnych obietnic. Ale w tym geście było więcej niż w niejednym przemówieniu starszyzny.
— Jutro też tu przyjdziesz? — zapytała szeptem.
— Tak — odpowiedział od razu, jakby to było oczywiste.
Przez dłuższą chwilę patrzyli w noc, aż w końcu Mewa zamknęła oczy, a jej oddech stał się spokojniejszy. Wilczy Skowyt został tak, czuwając. Nie po to, by ją pilnować. Po prostu… chciał jeszcze trochę zostać w tym świecie, gdzie wszystko było proste. Biała kotka cicho mruczała, obecność kocura dodawała jej otuchy. Na pewno był to najprzyjemniejszy wieczór obu dwóch kotów.

< hej... Mewo?>

Od Kamyczka do Iskrzącej Nadziei

Stęknął cicho i przypadł do ziemi, wzrokiem piorunując swojego wroga. Jego mięśnie były napięte, w każdej chwili gotowe do ataku, wszystkie zmysły kociak miał wytężone. Uszy położone po sobie, sierść lekko nastroszona, ogon wściekle bił powietrze, nosek zmarszczony, pyszczek delikatnie otwarty, pazurki wysunięte, a ząbki wyszczerzone. Żółte spojrzenie ani na chwilę nie opuszczało jego wroga, było ono czujne i skupione.
”Teraz! To twój moment, Kamyczku. Dasz radę!”, pomyślał bicolor i skoczył przed siebie, najdalej jak potrafił.
Niestety jednak nie wymierzył dobrze odległości, przecenił swoje siły i wylądował brzuchem do dołu z łapkami rozłożonymi na boki na miękkim posłaniu tuż obok Iskrzącej Nadziei.
— Nic ci nie jest? — spytała z troską jego mama i nachyliła się nad nim. Kociak podniósł się i otrzepał, kręcąc głową.
— Nie, posłanie jest miękkie — odparł, a potem westchnął. Był zły na siebie. Prawie pokonał swojego przeciwnika. Prawie. Podszedł bliżej dorosłej kotki i wtulił się w jej futro na szyi. — Twoja Końcówka-Ogona mi uciekła, teraz klan jest w niebezpieczeństwie — mruknął cicho.
— Daj spokój, Kamyczku — Iskrząca Nadzieja zaśmiała się cicho. — Nic złego się nie stało.
Kociak pokiwał głową w zamyśleniu. Mama na pewno miała rację, przecież jeszcze nigdy dotąd się nie myliła! Więc posłuchał jej i w mgnieniu oka zapomniał o całej sprawie. Ziewnął szeroko i z nudów zaczął turlać się w tę i z powrotem po legowisku. Nie wiedział, co może ze sobą zrobić. Do zabawy potrzebował towarzysza, i w sumie… Do każdej czynności, która nie była nudna, potrzebował towarzysza. Tak więc dobrze, że mama była obok, mógł ją teraz męczyć i nie dawać jej spokoju. Tylko, że nie chciał, aby ona była zmęczona i nieszczęśliwa. Więc ugryzł się w język i powstrzymał się od mówienia czegokolwiek. Następnie jednak na myśl przyszedł mu Miodowa Kora. Tatuś polował i walczył, przynajmniej tak im opowiadał. Więc czemu cała reszta jego bliskiej rodziny była tutaj w żłobku i mu nie pomagała? Nie dawało mu to spokoju, więc odczekał chwilę, aby dać mamie trochę przerwy od jego gadania, a następnie poturlał się do niej.
— Mogę się o coś spytać? — miauknął, trącając delikatnie noskiem futerko kotki, aby zwrócić na siebie jej uwagę. Gdy ta pokiwała głową zachęcająco, kontynuował: — Ja też chcę polować i walczyć tak jak Miodowa Kora. Myślisz, że będzie chciał mnie tego nauczyć? — po chwili przerwy dodał: — Czemu my nie robimy tego, co on, tylko całe dnie bawimy się i odpoczywamy tutaj w żłobku?
— Kamyczku, przecież kociaki nie polują i nie walczą tak jak wojownicy — odparła Iskrząca Nadzieja z uśmiechem, najwyraźniej rozbawiona słowami swojego syna.
— A, no, chyba że tak — odparł maluch i na chwilę odwrócił spojrzenie. Ta odpowiedź go jednak nie usatysfakcjonowała. Oczywiście wiedział, że tak jest, wiedział, że w jego klanie istnieją rangi, tylko nie do końca rozumiał czemu. Po co różne role i stopnie? Nie lepiej by było, gdyby każdy polował i walczył? Przecież to musi być świetne i bardzo ciekawe zajęcie! Rzucił swojej mamie szybkie, krótkie spojrzenie, próbując wyczytać coś z jej pyska. Wydawała się wesoła i chyba nie była zmęczona, więc raczej może znowu zasypać ją pytaniami. Cóż miał poradzić na to, że prawie nic nie wiedział o otaczającym go świecie?
— A dlaczemu? — spytał szybko, przekręcając główkę w jej stronę.
— Dlaczego, nie dlaczemu — poprawiła go Iskrząca Nadzieja, a następnie odpowiedziała na jego pytanie: — No bo widzisz, Kamyczku, kociaki są małe i nie mają tyle siły, co dorośli wojownicy, tak więc niebezpieczne jest, żeby wychodziły poza obóz. Poza tym o wiele trudniej by im było złapać zwierzynę, która czasami jest prawie tak wielka, jak one same.
Maluch pokiwał głową. Teraz już wszystko rozumiał, tylko ostatnie słowa mamy nie dawały mu spokoju. Zmarszczył nosek w zdziwieniu.
— Przecież wasze jedzonko jest strasznie małe — zaprotestował, przechylając lekko głowę na bok.
Karmicielka zaśmiała się.
— Teraz, w porze Nagich Drzew, także i zdobycze mają mało jedzenia, więc są bardziej wychudzone, tak samo, jak my. Gdy nadejdzie pora Nowych Liści i zwierzyna będzie większa, bardziej tłusta i my wszyscy też nabierzemy więcej siły.
Kamyczek pośpiesznie wykonał szybkie, proste obliczenia czasu w myśli i uśmiechnął się szeroko.
— A wiesz, co jeszcze się stanie w porze Nowych Liści? Zostanę uczniem! — zawołał entuzjastycznie, nie czekając na odpowiedź na pytanie zadane przed chwilą.
— Tak i wtedy już będziesz mógł polować i walczyć, bo twój mentor cię nauczy — odparła z uśmiechem Iskrząca Nadzieja, ale po chwili na jej pysku pojawiło się zdezorientowanie. — Chwila, ale to chyba stanie się trochę później… Policz jeszcze raz.
— Ach, racja. W każdym razie jeszcze dużo czasu — westchnął kociak, przekręcając się na plecy. — To może… pobawimy się? Trop i Tygrysek nauczyli mnie kilku ciekawych gier, mogę ci którąś pokazać. Na przykład moją ulubioną, czyli… — przerwał nie tylko, żeby zbudować napięcie, ale też, żeby zabrać braciom trochę mchu z posłania i szybko uformować kulkę, która wyszła dosyć niezgrabna. — Piłka z mchu!! — zawołał i podskoczył z podekscytowania. — Gramy?

<Mommy?>

15 sierpnia 2025

Od Mirabelki cd. Krogulca

Westchnęła ze zrezygnowaniem, ostatecznie stwierdzając, że dalsza rozmowa z nim na te tematy nie ma najmniejszego sensu. Skoro tak bardzo chciał się kisić w tym swoim zamkniętym umyśle, nie potrafiąc dostrzec rzeczywistości poza swoimi uprzedzeniami – niech tak będzie. Za bardzo szanowała siebie, żeby marnować całą swoją energię na umoralnianie tego starego zrzędy. Na to zresztą już najpewniej i tak było za późno…
— Tak, tak, uznajmy na tę chwilę, że masz rację — odpowiedziała z nutą jednoczesnej protekcjonalności i pobłażliwości w głosie. — Ale moje imię to Mirabelka, nie żadna Morela. Nieprawidłowe zwracanie się do mnie trochę ujmuje ci na wiarygodności, wiesz? Chociaż ja oczywiście rozumiem, że mogłeś się pomylić, każdemu się zdarza. Po prostu daję ci znać na przyszłość.
Krogulec prychnął, machając ogonem. 
— A co ja niby powiedziałem? To i tak to samo. Też owoc. Skoro już temat zamknięty i wszystko sobie wyjaśniliśmy, to co teraz zamierzasz?
Uśmiechnęła się pod nosem. Musiała przyznać, że bawiła się wyśmienicie, obserwując jak w ogóle nie wyłapał złośliwości w jej wypowiedzi.
— Możemy pogadać — wzruszyła ramionami — chyba, że masz jakieś inne propozycje, to zamieniam się w słuch. — Uniosła brew, gotowa poczekać na jego odpowiedź, dopóki nie przypomniało się jej jeszcze jedno pytanie. — Powiedz mi… dlaczego tak właściwie nazywałeś Agresta mamą? Nigdy nie słyszałam, by ktoś się do niego zwracał w formach żeńskich. Identyfikował się kiedyś jako kotka?
Tym razem to na twarzy jej dziwacznego brata zawidniał lekki uśmiech. 
— Tak jakoś mu to pasowało... — rzekł, jakby potwierdzał przypuszczenia kotki. — A tak naprawdę to jako kocię nie miałem matki, za to miałem ojca. Dziwnie mi było mówić do niego tato, gdy tate już miałem jednego. A on... cóż... był kimś bliskim memu sercu, gdy byłem mały. Jakoś tak utożsamiałem go z matką, bo był opiekuńczy i miał w sobie to matczyne ciepło. Zresztą nie protestował, więc tak się mu przyjęło — fuknął pod nosem, jakby już i tak dość powiedział.
Całkiem ciekawe. 
— Ach, rozumiem — odparła, nie za bardzo wiedząc jak kontynuować rozmowę. Rozejrzała się po otoczeniu, na szczęście zdołając wpaść na kolejny pomysł. — Podejrzewam, że mieszkanie z samymi bliskimi tobie osobami musi być miłe — stwierdziła, porównując życie Kroguleca z życiem w Owocowym Lesie. — Nierzadko jak słyszę o niektórych z naszej społeczności, to mam ochotę walnąć łbem o kamień. A tak na wolności, wyłącznie ze kotami, które kochasz… to brzmi nawet kusząco — westchnęła, zastanawiając się na głos. — Na pewno możesz spędzić z nimi więcej czasu, większość pracy i tak wykonujecie razem. Czasem żałuję, że przez skupienie się na obowiązkach klanowych, zaniedbałam relacje z częścią rodziny…
Prychnął. 
— Rzeczywiście to lepsze życie niż w Owocowym Lesie. Chociaż przez to, że Wrzos jest uzdrowicielem ciągle przynosi do domu bezdomnych, którzy nie chcą potem ruszyć dalej w świat i spijają nasz dorobek życia. Wiesz, jak ciężko jest przegonić te sierściuchy? Jeśli planujesz także oddzielić się od tych świrów, nie licz na miłe przywitanie. Jako samotnicy żyjemy samotnie, nie w grupie — uświadomił jej to, jak gdyby ta nagle miała zaproponować mu nagłą wprowadzke.
Zadrgała wąsami, widząc jego reakcję. 
— Nie martw się, jeszcze nie planuję się do ciebie wprowadzić — oświadczyła rozbawiona. — Mimo wszystko czuję przywiązanie do Owocowego Lasu, wiele zawdzięczam także osobom spoza rodziny, którym wystarczyło moje członkostwo w społeczności, żeby się o mnie troszczyć. Dostrzegam wady takiego życia, ale chyba niełatwo byłoby mi się z nim całkowicie pożegnać — stwierdziła, wzdychając. — Tęskniłam za nimi i poczuciem przynależności, kiedy uciekłam. No i do tego jeszcze dochodzi całe to rozproszenie mojej rodziny, zebranie ich wszystkich też na pewno by nie było łatwe...
Srebrny aż splunął na bok słysząc te ckliwą historyjkę.
Ble! Życie samotnicze, oprócz wielu korzyści, najwyraźniej nie było pozbawione swojej ceny. Ceny w postaci odarcia z resztek jakiejkolwiek kultury osobistej… 
— Nie słodź tym szumowiną, bo się zrzygam. — Skrzywił pysk. 
Kącik jej ust nieznacznie drgnął, kiedy enigmatycznie uniosła brew. Przynajmniej mogła się z niego pośmiać. 
— Skąd w tobie ten nagły dramatyzm? — dopytała ze spokojem. — Jeśli jednak wolisz, żebym to z wami spędzała więcej czasu, to nie ma problemu, wystarczy powiedzieć. Ja zawsze jestem otwarta na ciekawe propozycje.
— Co? — chyba go zatkało. — Nie! Czy jesteś mysim móżdżkiem?! Przecież powiedziałem, że nie chcę więcej przybłęd na głowie! Nic nas nie łączy! To, że mieliśmy tą samą matke nic nie znaczy! Nie będziemy teraz rodziną! Cenie sobie spokój i prywatność! Goście, a zwłaszcza przybłędy nie są mile widziane!
Im dłużej tutaj z nim siedziała, tym bardziej rozbawiona się czuła. Ach, brakowało jej tego uczucia beztroski. Nawet nie pamiętała kiedy ostatnio miała na tyle dobry humor, aby być w stanie się śmiać.
— Żartuję, żartuję, spokojnie! — parsknęła. — Jeszcze nie jestem na tym etapie, aby mieć ochotę cię torturować. Ale masz teraz obowiązek przyjmowania mnie jako honorowego gościa, inaczej kto wie… W każdym razie! Pamiętam ucztę, którą tutaj zorganizowaliście, kiedy odwiedziliśmy was z tatą. Codziennie tak jadacie? — Musiała przyznać, że ślinka powoli zaczynała jej cieknąć na język.
— Zależy. Jeśli te tłumoki rozdają nasze żarcie tym darozjadom, którzy udają chorych, by się za darmo nażreć to nie. — Wykrzywił swój nos.
Przekręciła głowę, myśląc przez chwilę.
— W sumie, jeśli to częsty problem, chętnie wam pomogę — zaoferowała, zaczynając po części rozumieć irytację kocura. Jeśli zmuszają go do zdobywania jedzenia, a potem bez zgody oddają je innym, to nie brzmiało to najlepiej. — Co powiesz na wspólne polowanie?
— Huh? Chcesz pracować? Za darmo? I nam pomóc? — Na jego pysku widać było autentyczne zdziwienie. Zaraz jednak zmierzył ją wzrokiem, jak gdyby oceniał czy nadawała się w ogóle do tej roboty; zmarszczył pysk, przygryzł język i przekrzywiając łeb powoli wyprostował się dumniej. — Dobrze. Przynajmniej odpłacisz się tak za tą wymuszoną gościnę.
Ha. Zagięła go!
— Dobra, to od czego zaczynamy? — Podniosła ogon z podekscytowaniem.
— Idź i poluj — rzekł krótko. 
— Nie ma tak, ty idziesz ze mną!
— Ja? Czemu ja? Ja jestem już stary. Stawy mnie bolą, a to ty zaoferowałaś pomoc — wytknął jej to.
Aha no ładnie. Niech nie myśli, że tak łatwo się jej pozbędzie, co to to nie! 
— No dla towarzystwa chociaż! — Tupnęła łapą dla podkreślenia swojego zdania, nim nie uśmiechnęła się chytrze. — Chociaż rozumiem, że możesz się czuć zawstydzony poziomem swoich umiejętności w tym wieku, ale naprawdę nie musisz się tym przejmować. Ja ci wszystko na spokojnie przypomnę i wytłumaczę.
— Co?! — Zjeżył sierść na karku, obrzucając ją piorunującym spojrzeniem. — Doskonale wiem jak się poluje, niczego nie musisz mi przypominać! Nie chcę polować, bo sama zaproponowałaś pomoc, ot co! Nie potrzebujesz mnie do tego, jak nieporadna życiowo osoba. Samotne polowanie jest bardziej efektywne, bo nikt ci nie przeszkadza! I jeśli jeszcze raz mnie tak obrazisz, Morelo, to zaraz wbije ci trochę rozumu do łba!
Przewróciła oczami. Trochę zajęło mu zorientowanie się, ale lepiej późno niż wcale. Ech, no niech już będzie temu dziadkowi. 
— Ale co tak się puszysz od razu, ja tylko oferowałam ci pomoc! — tłumaczyła. — I to Mirabelka, jeszcze raz — dodała z niezadowoleniem. — Zapoluję sama, ale jeśli chcemy wszyscy się najeść, to przydasz się w odnoszeniu tego wszystkiego. Będzie znacznie szybciej.
— Dobra. Niech będzie, sieroto jedna — prychnął i poszedł z nią.
Zachichotała cicho, kierując się w stronę lasu. 
Może i odniosła jedynie połowiczny sukces, ale to nadal był sukces! 

***

Polowanie na szczęście nie zajęło im długo i nim mogli się obejrzeć, znajdowali się już na specjalnie przygotowanej uczcie. 
— U was zawsze jadło się posiłki w taki specjalny sposób? — zapytała, bardziej Wrzosa i Owsa. — Nigdy wcześniej nie spotkałam się z czymś takim. Chociaż przyznaję, że czyni to samą czynność jedzenia bardziej przyjemną.
— Tak, zawsze. To nazywa się dzielenie się pokarmem z najbliższymi. Wzmacnia więzi — wyjaśnił Wrzos.
— Ma sens. My też jemy często wspólnie, ale to najczęściej w parach, ewentualnie trójkach. No i nie przygotowujemy tego wszystkiego tak elegancko, bardziej po prostu spożywamy tą samą zwierzynę. Nie przywiązujemy tak dużej uwagi do polepszenia smaku czy wyglądu posiłku, na codzień zresztą nie ma za na to bardzo czasu. Ale na bardziej specjalne okazje, czemu nie?
— Tak, to prawda, ale dla nas to normalne. Lubimy takie drobne rzeczy. Ukazują miłość.
— Krogulec też? — zerknęła na niego z lekkim uśmiechem.
— Oczywiście, nasz misiaczek także bierze w tym udział i to uwielbia!
— Wcale nie! — naburmuszył się kocur, krzywiąc pysk. — Nie wygaduj takich bzdur! Nie jej!
— Hej, czemu akurat ja mam być wykluczana! — udała oburzenie. — Ja nie gryzę za bycie szczerym na temat swojej łagodniejszej strony, inaczej Agrest byłby już dawno zmalterowany...
Nastąpiło kolejne prychnięcie. 
— Jakiej łagodnej strony? Ja takiej nie mam. Jestem silnym, niezależnym kocurem!
— Tak, tak, tak — Wrzos przewrócił oczami. — A kto prosił o pomoc, gdy... — Nie dokończył, bo jego pysk został zasłonięty przez łape arlekina
— Jesteście niesamowicie śmieszni — parsknęła, czując przypływ ciepła. Brakowało jej takiej rodzinnej atmosfery, jakkolwiek dziwna ona by nie była. Mimo tej radosnej chwili, do głowy kotki wpadła myśl, że właściwe to ona nie była tutaj wcale potrzebna. Miło się obserwowało to, co ich łączyło, ale gdyby nie stawiła się w tym miejscu – tak czy inaczej nic by się nie zmieniło. Obecność Mirabelki lub jej brak nie wnosiły niczego nowego. — Mam nadzieję, że nie przeszkadzam wam za bardzo — mruknęła cicho, nieco spuszczając głowę.
— Ależ skąd! Uwielbiamy gości! Krogulec nie przyzna się, ale bardzo cię polubił, tylko o tobie by nam mówił i mówił — zaśmiał się Owies.
Uniosła uszy do góry.
— Miło mi to słyszeć. — Uśmiechnęła się nieznacznie, zerkając na swojego brata-nie-brata.
Jak można było się spodziewać, Krogulcowi nie spodobał się ten komentarz i natychmiast wyglądał, jakby miał ochotę wybuchnąć, zabierając ze sobą każdego z nich.
Wszyscy zjednoczyli się w zduszonym chichocie.

***

Na konicu tamtego spotkania dostała jedno z suszonych ziół Wrzosa, tak na pamiątkę. Oczywiście zachowała je, eksponując tuż przy swoim posłaniu. Lubiła na nie spoglądać, kiedy czuła się samotna lub po prostu przygnębiona i przypominać sobie o trójce ekscentrycznych kocurów. Ostatnio niestety nie miała okazji ich odwiedzić, ze względu na coraz bardziej przytłaczającą liczbę obowiązków oraz dram Owocniakowych. 
Jednak zamierzała to dzisiaj zmienić! 
Radosnym krokiem wkroczyła na teren pary-do-trzy-miary i… od razu zauważyła, że coś jest nie tak. Było tu po prostu tak bardzo… cicho. 
Z dudniącym sercem w piersi pobiegła do legowiska kocurów. Niestety, tak jak przypuszczała, zastany widok od razu wywołał w niej chęć płaczu. Trójka samotników leżała wtulona w siebie, wydając się znajdować już w zupełnie innym miejscu. Odór śmierci tylko potwierdził to, co było widać gołym okiem. 
Podeszła do ciał i nosem dotknęła czół każdego z osobna.
Wszechmatka miała ich w opiece. 
„Będzie mi brakować waszego optymizmu poczucia humoru” – pomyślała, spoglądając na Wrzosa i Owsa. Następnie przerzuciła wzrok na brata-nie-tak-dawno-jeszcze-żwawego-wariata. – „No i oczywiście ciebie, Krogulcu. Cokolwiek o mnie nie myślałeś i jak bardzo nielogicznych poglądów czasem nie miałeś… będę tęsknić”. 

<Rip dla ciebie, mój przypadkowo najzabawniejszy bracie 😔> 

Od Szczawiowego Serca

Kocur właśnie wyszedł z legowiska wojowników. Dziękował Klanowi Gwiazdy, że miał ciepłe futerko, gdyż pogoda ostatnimi czasy ich nie rozpieszczała. Otrzepał się ze śniegu i podszedł do patrolu łowieckiego, do którego został wyznaczony. Kosaćcowa Grzywa uśmiechnął się w jego stronę.— Czyżbyś się z nami wybierał na polowanie? Czas najwyższy! — zaśmiał się, trącając czekoladowego w ramię. Szczawiowe Serce zaśmiał się niezręcznie w odpowiedzi.
— Im więcej łap tym lepiej, czyż nie… — stwierdził, po czym podążył za kotami, które zaczęły wychodzić. Zdecydowali się rozdzielić, więc skierował się głębiej w las. Polowanie było jedną z jego ulubionych czynności, no, może poza sprzątaniem w obozie. Uwielbiał wszystko organizować, układać… Dawało mu to jakiś spokój wewnętrzny. Zauważył mysz, która chodziła pod jednym z drzew. Przykucnął, zbliżając się do ofiary, a gdy był już wystarczająco blisko, wyskoczył, lądując prosto na myszy. Popatrzył na ofiarę, po czym spojrzał na niebo. Westchnął.
— Klanie Gwiazdy, dziękuję za tę ofiarę — spojrzał w dół — w tych czasach będzie potrzebna…
— Klan Gwiazdy? — Kocur prawie podskoczył, gdy z krzaka wyskoczył Kosaćcowa Grzywa. Momentalnie zdecydował się bronić.
— Co? Nie, ja, ja tylko… — Zaczął się plątać, nie potrafiąc spojrzeć mu w oczy. Ku jemu zdziwieniu jednak, kocur patrzył na niego z uśmiechem.
— Spokojnie, spokojnie. Przychodzę w pokoju. Również wierzę w Klan Gwiazdy… — ściszył głos, po czym się rozejrzał. Gdy już upewnił się, że nikogo nie ma, podszedł bliżej do kocura. — Wiesz, dość dobrze cię znam. Podejrzewałem, że nie jesteś w kulcie…
— Kulcie.?! — pisnął czekoladowy, na co Kosaciec zjeżył się i zakrył mu pyszczek łapą.
— Tak, może jeszcze to na mównicy powiedz! Słuchaj… Nikt nie może się dowiedzieć o tym, że wiesz. Nie możesz się przyznać nikomu. Ta rozmowa nie wychodzi nigdzie, rozumiesz? — na jego słowa Szczawik kiwnął głową. Srebrny puścił jego pyszczek i usiadł wygodnie i jak gdyby nigdy nic zaczął wylizywać futro na klatce piersiowej. Czekoladowy sam usiadł, a po chwili starszy kontynuował swoją wypowiedź. — A więc… W Klanie Wilka są koty, które wierzą w Mroczną Puszczę. To pewnie może i zdążyłeś zauważyć, jednak oprócz tego dla wybranych istnieje też kult. Kult, w którym mordują koty, składają ofiary i modlą się do Mrocznej Puszczy. Wokół niego rozchodzi się hierarchia naszego klanu.
— Brzmi okropnie… — Kocur się wzdrygnął. Kosaciec szeptał, aby nikt ich nie usłyszał. Szczawik nie chciał wiedzieć, co by się stało, gdyby ktoś się dowiedział o tym, że wiedzą.
— Bo jest okropne. Kult wyniszcza nasz klan. Chciałbym móc go powstrzymać… — Spojrzał na ziemię, przez chwilę rozmyślając. — Ale to nie takie łatwe.
— Rozumiem… — Szczawiowe Serce skinął.
— Cóż, wracajmy do reszty. Nie chcemy wyglądać podejrzanie. Tylko pamiętaj, nikomu ani słowa. — Na słowa starszego Szczawik skinął głową.
— Zrozumiano! — Po tych słowach podążył za srebrnym do reszty grupy łowieckiej. Wracając do obozu rozmyślał nad słowami starszego. Kult… W Klanie Wilka… Co, jeśli sam znał dobrze koty, które w nim są? Wzdrygnął się. Wolał o tym chyba nie myśleć…

Od Kruczego Pióra CD. Koniczynkowej Łapy

Krucze Pióro właśnie patrzył z pogardą na młodszego ucznia, który wyzywał go. Chyba nie znał życia. Może się mu wydawać, że może wszystko, jednak nie jest to prawdą. Syknął na młodszego.
— Co ty powiedziałeś..? — Dawał młodszemu szansę na zmianę zdania. Ten jednak zdecydował się na dalsze obelgi.
— Jesteś cholerą, cholerą! — Młodszy zalał się płaczem, na co Krucze Pióro się skrzywił. W końcu łaciaty wstał, patrząc na starszego ze złością. — Zabiłeś go! Zabiłeś!
— Słuchaj no, wronia karmo. — Podszedł do Koniczynowej Łapy, odsłaniając pazury. Ten lekko wzdrygnął się, cofając się do tyłu. Zatrzymał się na drzewie, patrząc na mentora ze strachem w oczach. — Zachowujesz się jak dzieciak. To zwykły owad, tyle. Przestań dramatyzować, bo jak tylko znajdę jakiegoś lisa, to dam mu cię zjeść. Poza tym masz mi okazywać szacunek, jasne? Nie chcę patrzeć, jak mój uczeń kuli się jak przestraszony kociak. Żłobek jest w obozie, chcesz, to możesz się tam wrócić. — Po tych słowach odwrócił się od trzęsącego się ucznia. Przeciął powietrze ogonem, odwracając głowę w jego stronę, sprawdzając, czy idzie za nim.
— Czemu jesteś taki niemiły… — szepnął młodszy. Starszy przewrócił oczami. Nie miał na to czasu.
— Ogarnij się i przestań dramatyzować. Chodź, wracamy do obozu. — Krucze Pióro wskazał w stronę obozu.
— Nie, nie chcę wracać! Nie z tobą! Jesteś okrutny!
— Nie wydurniaj się i chodź. — wysyczał przez zaciśnięte zęby. Koniczynowa Łapa odbiegł jednak w stronę Klanu Burzy. Krucze Pióro stanął jak słup. — Hej, wracaj tu!

[259 słów]

Od Gołębiej Łapy CD. Płomiennej Łapy (Płomiennego Serca)

Na szczęście przy pomocy Płomień dostała się do medyka i otrzymała odpowiedni zestaw ziół, by zawirowania w jej brzuchu się uspokoiły. Niepewnie zerkała na swoją drugą matkę. Od czasu wojny zdawała się jakaś inna. Taka nieswoja. A mimo to na jej pysiu wciąż widniał uśmiech. Czarna nie potrafiła uwolnić się od myśli, że coś jest nie tak. I z takim głębokim zamyśleniem wyszła od medyka. Nie zdążyła zaczerpnąć powietrza, a ruda pojawiła się koło niej zupełnie znikąd. Krzyknęła wewnętrznie, by nie wyjść na mysi-dudka przy młodszej.
— Już lepiej? — zapytała ze szczerą troską.
Gołębia Łapa nieco zakłopotana powędrowała wzrokiem ku swoim łapą. Nie chciała zmartwić Płomiennej Łapy. Tym bardziej, że jej "złe samopoczucie" było spowodowane taką głupotą. 
— Tak 
— Cieszę się.
Uczennica uśmiechnęła się i otarła przyjacielsko, chociaż niepewnie, o towarzyszkę. Czarna zaskoczona tą interakcją znieruchomiała na uderzenie serca. Niebieskie ślepka jednak wpatrywały się w nią z taką życzliwością, że sama nieświadomie uśmiechnęła się lekko.  
— Chciałabyś może się w coś pobawić? — padła propozycja. 
Czarna zmarszczyła brwi. Niezbyt umiała w te klocki. Zwykle to jej siostry wymyślały dzikie zabawy, których zasad nigdy nie potrafiła spamiętać, a ona brała w nich udział lub nie. Czuła jednak, że jeśli odmówi zakończy to tą świeżą i delikatną znajomość. A Płomienna Łapa zdawała się takim szczerym i dobrym kotem. 
— Jasne, tylko w co? Masz na coś ochotę? — próbowała wybrnąć z tego zawirowania społecznego w sprawny sposób. 
Ruda uśmiechnęła się. 
— Jestem otwarta na propozycje. — oznajmiła młodsza. 
Gołębia Łapa zaczęła prosić Przodków o wsparcie. I co ona miała teraz poczynić? Naciskanie by ruda wybrała wydawało się nie na miejscu. A nie chciała też wyjść na nudną... 
— To może... może pozbieramy skarby? — zapytała ostrożnie.
Na całe szczęście niebieskie ślepka odpowiedziały jej wesołym blaskiem. 
— Skarby? Jasne. Tylko szkoda, że nie możemy wyjść same na zewnątrz. 
Czarna pokręciła ogonem. Faktycznie. Zapomniała o tak ważnej rzeczy. Była takim mysim móżdżkiem. Powinna tak się nazywać. Nerwowo krążyła wzrokiem po obozowisku. Tak szybko zdążyła zaproponować coś niewykonalnego. Nie mogła po raz kolejny ośmieszyć się przed Płomienną Łapą. Jeszcze trochę i nie będzie chciała się z nią zadawać. Musiała wymyśleć coś dobrego... Coś emocjonujące...
— Możemy tu poszukać... — miauknęła cicho w końcu, nie będąc wstanie wpaść na żaden inny pomysł. — Moja siostra kiedyś mówiła, że znalazła w skalnej szczelinie dziwne przedmioty. Mój mentor stwierdził, że musiało to należeć do kota, który już nie żyje... — urwała zdając sobie sprawę co właśnie plecie. 
Proponowała nowej koleżance rabowanie pozostałości po zmarłych. Zaraz uzna ją za kryminalistę i Judaszowa Gwiazda wygna ją z Klanu Klifu! Wpadnie w łapy Miejsca, Gdzie Brak Gwiazd i zaprzeda im swoją duszę. A tego mama na pewno jej nie wybaczy.
— O, nawet nie wiedziałam, że nasze obozowisko skrywa takie tajemnice. — miauknęła ruda. 
Gołębia Łapa odetchnęła z ulgą. Obie kotki wesoło udały się ku skalnym ścianom. Badały łapkami zimne podłoże, rozglądały się wokół, a czasem nawet próbowały podskakując dojrzeć co było poza ich zasięgiem wzroku. 
— Mam coś!
Podbiegła szybko do rudej. Zatrzymała się zdyszana, zipiąc niezręcznie. Ruda zaśmiała się cicho. Zawstydzona czarna położyła uszy. 
— Co znalazłaś? — próbowała zmienić temat. 
Młodsza kotka wyciągnęła łapką małe zawiniątko ze szczeliny. Pod warstwą pyłu i ususzonych liści znajdowało się kilka ładnych gładkich kamyczków i coś co wyglądało jak kora drzewa. Gołębia Łapa lekko zawiodła się w duchu. Liczyła, że zmarli ukryli coś ciekawszego w kątach ich obozowiska niż coś co znajdowało się niemal na całym ich terenie. 
— Jak myślisz do kogo to mogło należeć? — zapytała Płomienna Łapa. 
Gołąbek zmarszczyła nos. Nie miała bladego pojęcia. Mogło należeć do każdego przypadkowego kota. Nic szczególnego w tym nie było. Kora była zbyt wyschnięta by poczuć na niej jakikolwiek zapach, a kamyki jak kamyki. Takie same jak każde inne. Próbowała mimo wszystko nie dać po sobie poznać rozczarowania tym znaleziskiem. 
— Może do kogoś kto kochał kamienie? — mruknęła niepewnie.

<Płomienna Łapo?>

[ilość słow 624]