dawno
Wzruszył ramionami. Czemu miałby się nie zgodzić? Może zranienie Żmijowca było poważniejsze, niż mu się zdawało.
— Mogę iść. Potrzebujesz podpórki? — dopytał, a gdy zobaczył skinienie głowy kocura (kto wie, czy prawdziwe, czy tylko z przewidzenia), podszedł do niego i pozwolił mu się o siebie oprzeć. Po tym zaprowadził go do lecznicy, prędko oddając w łapy Różanej Woni.
***
tw - problemy z jedzeniem (fragment)
Wyprostowana postura świadcząca o odwadze i śmiałości nagle zmieniła się w posępny garb. Podkurczone łapy, skulona sylwetka, ogon wciśnięty między nogi – tak, by najszybciej przemknąć po obozie, schowany w cieniach szuwaru. Oczy nie lśniły już tak pewnie. Teraz stały się podkrążone, rozwarte, spoglądające w co nowe miejsca nerwowo. Sierść straciła dawny blask. Nigdy nie należał do pedantów, lecz teraz stan futra błagał o pomstę. Zmierzwione kosmyki powoli zamieniały się w zbite maty. Kurz i brud splątywał się z nimi w nieregularną, brzydziejącą z każdym wschodem słońca nić. Dobrze tylko, że pod warstwą tego grubego futra nie można było zobaczyć stanu ciała...
Błękitna Laguna swoim zdołał zabić wszystko, co niegdyś składało się na postać Szałwiowego Serca. Każdą porcję drzemiącej w nim siły. Każdą cząstkę duszy. Każde wyobrażenie, które teraz poległo i leżało potrzaskane wśród gruzów dawnej świetności.
Najgorszy koszmar, który wcześniej pojawiał się tylko w nadciągających z głębin czarnych myśli, naprawdę się ziścił.
Chował się w zakamarkach, w których nikt go nie był w stanie znaleźć. Uziemienie z zakazem stawiania łapy poza obóz wcale nie pomagały. Nie był w stanie uciec na dobre od współklanowców, ich wrogich ślepi i jeszcze gorszych słów. Jedyne co, to był w stanie zbudować między nimi dystans. Posłanie, już nie z króliczych futer, a zwykłego mchu, przeniósł na jedną z wysp okalających obóz. Nikt mu nie rozkazał tego zrobić, choć spodziewał się, że większość wojowników nie chciała mieć z nim już nic wspólnego, a co dopiero spać w jednym legowisku. On nie był w stanie znieść ich obecności. Nie chciał by go widzieli, by go słyszeli, by myśleli o nim, gdy był w takim stanie i gdy znali o nim tak okrutną prawdę.
Rzadko pojawiał się w sercu obozu. Głównie wtedy, gdy musiał napełnić czymś pusty żołądek. Obserwował stos z oddali, wybierał sobie zwierzynę, jak najszybciej podchodził, zabierał ją i wracał do swojej pustelni. Przez ten cały czas patrzył prosto w dół, by nie zauważyć żadnego rzuconego w jego stronę spojrzenia. Już samo to, że musiał się pojawić wśród współklanowców, napawało go wstydem. Jeszcze gorsze było to, że stał się pasożytem. Nawet jeśli nie była to jego wola, a rozkaz Mandarynkowej Gwiazdy – wyrządził nocniakom okropną krzywdę, a teraz musiał żyć z ich pracy. Żerować na łowcach, którzy całe dnie spędzali na żywieniu klanu tylko po to, by ich złapane w trudzie piszczki poszły na utrzymanie zdrajcy.
Dlatego przestał jeść. Brał coś dla siebie tylko, gdy głód stawał się nieznośny i niemożliwy do ignorowania. Zaczynał czuć wstyd nie tylko, jak jadł coś nadprogramowego, ale i gdy jadł w ogóle. Gdyby mógł, polowałby dla siebie, lecz na głośnej wyspie było to prawie niemożliwe. Zwierzyna nie zapędzała się w rejony, skąd unosił się nieustannie gwar drapieżników. Nie potrafił znaleźć sposobu na to, by dostać zwierzynę bez pasożytnictwa. A to starał się ograniczyć do absolutnego minimum. Zresztą, to nie tak, że potrzebował pełnej racji. Całe dnie spędzał tylko na drobnych pracach obozowych i cichej pokucie w samotności. Posiłki należały się tym, którzy mieli jakąś wartość; nie zdrajcom trzymanym wśród swoich z litości.
Nadszedł jeden z momentów, gdy musiał się wyłonić z ciemności. Nienawidził ich wszystkich. Gdyby mógł, ukryłby się w cieniach i pozwolił wszystkim o sobie zapomnieć. Tak by było najlepiej dla nich wszystkich.
Rozejrzał się, by być pewnym, że w obozie jest niewiele kotów. Było to piękne, słoneczne popołudnie, z którego korzystali zarówno tropiciele, mentorzy jak i po prostu szukające odpoczynku koty. Takie, które niegdyś by spędził wraz z nimi, a gdy tylko się skończyło, popędził na granicę z klifiakami... Nie, obiecał, że przestanie o tym myśleć... Im mniej współklanowców, tym mniej spojrzeń. Wypatrzył na stosie to, czego potrzebował – krótkiego, smukłego czopa. Wystarczającego. I tak nie miał z kim się podzielić większą zwierzyną. Cicho wypełzł z szuwarów, szybkim krokiem znalazł się tuż przy stercie ze zwierzyną... Idealnie w chwili, gdy Żmijowcowa Wić także do niej podszedł. Poczuł, jak w gardle pojawia mu się gula. Na osty i ciernie. Patrzyli tak przez chwilę na siebie w głuchej ciszy, jakby oboje niepewni, dlaczego znaleźli się tu w jednej chwili.
— Wi-witaj, Żmijowcowa Wici — bąknął tylko wraz z krokiem w tył. Nie wiedział, co dłużej jego były uczeń o nim sądził. Przedtem z pewnością stanowił dla niego autorytet. Był podziwiany. Doceniany za swe zasługi.
A teraz? Jaki obraz został w umyśle tego młodego kota, który (przynajmniej niegdyś) pałał do niego uczuciem?
<Żmijek?>