To był już drugi dzień jej samotnej wędrówki – kolejne popołudnie, odkąd udało jej się uciec ze zdradliwej przyczepy. Chociaż zdążyła przemierzyć już spory dystans na dygocących od chłodu łapach, świat wokół wciąż wyglądał wciąż tak samo obco i zimno, bez choćby jednego znajomego zapachu. Pociągnęła nosem, zagryzając drżącą wargę. Nie mogła się znowu popłakać. Nigdy nie wiadomo, co kryło się w tych dziwnych krzakach kilka ogonów dalej. A zmęczona Madzia nie miała już przecież siły, by w razie czego zaorać temu czemuś pysk.
Mama…
Nie zmieniało to faktu, że płakać, krzyczeć, i rzucić w kąt śmietnika cały ten okropny świat, by wiecznie wtulać się już tylko w ukochane futro matki chciało jej się naprawdę bardzo.
Cichy szmer bezskutecznie starał się ukoić jej nerwy. To rzeka – już od jakiegoś czasu towarzyszka jej tułaczki, a jednocześnie jedyna nadzieja. Jej długa, kręta nić i monotonny głos upodobniały ją nieco do ruchliwej jezdni, a drzewa obrastające jej brzegi swoją strzelistością przypominały o piętrzących się przy drodze budynkach – słowem, dawały małej pewne poczucie bezpieczeństwa, które kazało jej podążać wzdłuż rzędów szuwarów.
"To tak naprawdę tylko duży strumień. Duże strumienie biorą się z małych strumieni, a małe strumienie wypływają spod rynny, albo z deszczu" – tak mówiła sobie (nie bez dumy z własnej spostrzegawczości), kierując się w górę rzeki. Rynny były przecież w domu, tak samo jak deszcz. Przynajmniej ona go jeszcze tutaj nie widziała.
Jakiś ptak zerwał się do lotu z głośnym trzepotem; Madzia wzdrygnęła się, po czym niechętnie wstała. Zimno gryzło jej obtarte poduszki łap, ale instynkt podpowiadał jej, że nie może pozostawać w miejscu zbyt długo. Nie, jeśli chciała kiedykolwiek znaleźć się w domu.
Powoli ruszając w drogę na zesztywniałych nogach, zauważyła, że drzewa porastające brzeg dookoła niej stają się coraz rzadsze.
* * *
Kwaśny, ostry zapach. Madzia zatrzymała się, krzywiąc nos. Zdawało jej się, że... nie, na pewno już go spotkała! A to znaczyło, że musiał pochodzić z miasta...Nie poczuła jednak radości. Zamiast tego odór napełnił ją niespodziewanym niepokojem – jak ciche ostrzeżenie.
Nie było mowy o zawracaniu, więc po prostu dalej parła naprzód, czujnie strzygąc uszami.
Teraz po zielonej osłonie pni nie pozostał już ślad. Rzeka minęła resztki lasu i biegła dalej środkiem trawiastych pól, wypełnionych kępami długich źdźbeł o ostrych krawędziach, które nieprzyjemnie muskały kotce sierść, a czasem i cięły skórę. Widoczność była ograniczona, dlatego przy nawigacji Madzia polegała głównie na słuchu i węchu – lecz gdy wysoka trawa urwała się nagle, zastąpiona połacią dziwnie zniszczonej roślinności, to wzrok pierwszy przekazał jej, że coś jest nie tak. Spomiędzy szczytów źdźbeł po drugiej stronie polany wyglądała para czarnych, zaokrąglonych nieco uszu.
To nie był kot. Tyle stwierdziła na początku, gdyż wiatr ciągnący w poprzek nie niósł zapachu obcego w jej stronę – wtedy jednak ten poruszył się, a widok jego rdzawego czoła odświeżył w głowie małej dawne wspomnienia. Lis...!
Poczuła, jak serce łomocze jej w piersi. Widziała już to zwierzę, o tak; kiedyś jeden z takich przyplątał się w pobliże ogródków. Mama ostrzegała, żeby nie podchodzić. Że może zrobić krzywdę, szczególnie im, kociakom. Kiedy wtedy podgryzał trawę, w słońcu błysnęły wielkie zęby. Nawet zapach pasował do tamtego dnia. Pamiętała.
Wtedy nie bała się go, mogąc obserwować jego poczynania do woli z wysokości ogrodzenia, pod czujnym okiem mamy; teraz jednak była sama, zmęczona, bez żadnej osłony. Na myśl o tym, że drapieżnik mógł ją zwietrzyć, zrobiło jej się niedobrze.
Cofnęła się o krok, potem trzy. Bicie serca czuła w gardle, które ścisnęło jej się tak, że ledwie oddychała. Zauważył? Chciała czym prędzej uciekać, ale nie ważyła się odwrócić. Wtem – szmer. Była pewna, coś szurało w trawie. Łamało źdźbła, szło... prosto w jej stronę. O nie. Nie, nie, proszę, czemu, nie...
Zupełnie spanikowana, rzuciła się w tył, by na oślep uciekać przed drapieżcą – i niewiele brakowało, a nie usłyszałaby jego naglącego szeptu:
– Hej! Szybko, chodź za mną!
A więc... kot. Ale lis wciąż gdzieś czyhał, przecież zaraz... Z trudem przełknęła, starając się uspokoić myśli, i cichutko ruszyła w stronę nieoczekiwanego wybawcy. Nerwowo była stałe na granicy wytrzymałości.
<Ktoś z Rebeliantów? ^^>
klep klep
OdpowiedzUsuń<3
Usuń