“Przerażasz mnie.”
Próbował opanować swój drżący oddech na tyle, by móc coś powiedzieć. Nie był w stanie. Gardło było zamknięte, a brzuch skurczył się przy tym tak, że z każdą próbą wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa czuł się jak przy torsjach. Drżał. Drżały jego łapy i całe ciało. Nie wiedział, co czuje i dlaczego. Nieomal upadł; trzymał się na niestabilnie ustawionych nogach, trzymając opuszczony pysk i gwałtownie dysząc. Gdyby tylko teraz mogła spojrzeć w głąb jego potarganej duszy, zrozumieć to, czego on sam nie był w stanie i powiedzieć mu uspokajająco, że nic się nie stało. Te myśli nie były prawdziwe. Plusk musiał umrzeć i nie było nic, co on mógł z tym zrobić.
Ona jednak nie mogła tego wszystkiego wiedzieć.
— Przepraszam — bąknął w końcu, czując, jak każdy dźwięk targa jego piersią. — Przepraszam, przepraszam, przepraszam… — Zaczął powtarzać to jedno słowo jak mantrę. Wszystko dudniło w nim od środka – miał wrażenie, że jego wszystkie narządy nagle zmieniały miejsce, wykręcając się na lewą stronę. W końcu, mimo walki, naprawdę zaliczył upadek. Jego pysk przesiąkł nie tylko morską wodą, ale i własnymi łzami. Był tak wewnętrznie przeładowany, że musiał to jakoś wyrzucić, nawet jeśli nie chciał. Nawet jeśli przez to wyglądał delikatnie, niestabilnie i słabo. Nie miał na to wpływu. Nie umiał tego zatrzymać. — Tylko nie idź, zostań, proszę — wypłakał jeszcze.
Przez jakiś czas nie słyszał nic poza swoim łkaniem i szumem fal, które delikatnie obmywały jego ciało.
— Nigdzie sobie nie idę — westchnęła Źródlana Łuna. Po chwili poczuł, jak się do niego zbliża i jak jej łapy go muskają. Od razu poczuł w tych miejscach rozlanie kojącego ciepła. Chciałby teraz się w nią wtulić, a jednocześnie był zlękniony dopełnieniem swojej wizji. Nie zrobiłby jej nigdy krzywdy. Wiedział o tym. To coś innego, coś głęboko w nim szeptało inaczej.
Nagle poczuł na swoim karku czyjeś zęby. Zęby Łuny. Chciała go wynieść na brzeg jak kociaka. Nie oparł się temu, pomógł jej się unieść i spaść na już suchy piasek; ten zaraz przesiąkł wilgocią z jego futra. Uniósł w górę głowę na swoją partnerkę ze spojrzeniem, które możnaby zrozumieć jako błaganie o litość. Nagle wspiął się w górę. Zatopił w futrze na jej szyi nos, podarowując jej jedno przepraszające liźnięcie, po czym wsadził w to miejsce swoją głowę. Docisnął się do jej ciała. Nie widział wyrazu pyska kotki, lecz nie mogło być to zachowanie, którego się wtedy spodziewała.
— Kocham cię bardzo. — Z jego pyska wyciekło to kilka słów. — Nie idź. Ja też się boję… — bełkotał. Nie był sam pewien tego, co mówił. Co robił i dlaczego. — Kocham cię tak bardzo — powtórzył się, zatapiając łeb coraz głębiej w srebrną sierść Łuny.
***
Kolejny zmierzch. Kolejne słońce utonęło w odmętach wody, by zapadła ciemność i przyjemny chłód. By znów ją zobaczył w pełni swej okazałości. By powitała go z szerokim uśmiechem i by go odwzajemnił. By wywiązała się między nimi kolejna rozmowa o wszystkim i o niczym, by opowiedział mu o wszystkich głupotach z ostatnich kilku wschodów słońca i by ona opowiedziała mu o swoich. By oparła swój policzek o jego głowę, a jego przeszedł miły dreszcz. By położyli się na wygrzanej ziemi i opatuliła ich miękka trawa. Nigdy nie była tak przyjemna w dotyku. By spoglądał w jej stronę i bryza przynajmniej ten jeden raz nie piekła w oczy. By po tylu księżycach i tylu przejściach, wciąż błyskały w nich iskry.
By objęli się i rozmawiali dalej. By mógł wtulić się w jej futro i poczuć wibracje od jej mimowolnego mruczenia. By ciepło i ich sama obecność były właściwie wystarczające. Łuna nie musiałaby się do niego odzywać nawet słowem. Mogła tylko zasnąć w jego ramionach, jak zwykła robić, a on przeleżałby u jej boku całą noc jako wierny stróż. Podziwiałby spokój na jej pysku i każdy pojedynczy oddech. A gdyby jednak chciała się odezwać, jej głos stałby się pieśnią piękniejszą od tych, które przez całe życia układały drozdy i słowiki. Nie obchodziło go nawet, co mówiła – wysłuchałby wszystkiego, co tylko wyszło z jej ust.
By złożyła na jego pysku pocałunek.
By wszystkie inne myśli nagle odeszły i zostały zastąpione przez ich nawzajem, jak niebo, które nagle oczyszcza się z obłoków. By wyznania nie musiały mieścić się tylko w słowach, bo każde spojrzenie, każdy ruch i każdy uśmiech był tak jednoznaczny, jak tylko było to możliwe. Tylko przed nią był w stanie rozegnać od siebie ochronne warstwy, które nie pozwalały mu nigdy dojść do środka. Przynajmniej na tyle, na ile potrafił, nawet jeśli nie było to wiele. Tylko ona była w stanie poznać prawdy, których nigdy nie powiedziałby nikomu innemu.
Gdyby mógł, przeniknąłby przez nią, by zespoić się w jedność. By być razem nie tylko ciałem, ale i duszą. By zobaczyła wszystkie jego skryte w głębi lęki, zmartwienia, ambicje i marzenia, których nie potrafił nazwać lub przepchnąć przez gardło. By okazały się zgodne: dwa serca, dwie piersi i ich jeden równy rytm.
***
Wyruszył w drogę powrotną jeszcze zanim wzeszło słońce. Nad równiną wisiały ciężkie chmury, z daleka dochodziły odgłosy wojny, a powietrze niosło ze sobą woń nadchodzącej burzy.
***
Niebo ponownie stało się czyste. Ktoś rozegnał ciemność, zanim ta zdążyła opaść na ziemię. Błyskawice okazały się jedynie pustą groźbą. Może karą przodków, która nie zdołała ich dopaść. Może odwleczonym wyrokiem czekającym na swoją egzekucję.
O wysokim słońcu zapał prawie wszystkich wojowników szybko się kończył. Świeża zwierzyna na stosie, ukończone na dany dzień treningi oraz puste wygrzane miejsca w obozowisku skutecznie kusiły gromady. Obóz zamienił się w gąszcz kocich futer, poprzeplatanych ze sobą w antycznej tradycji dzielenia się językami. Gwar stał się normą w miejscu, do którego gdy przybył przed świtem, nie było ani jednej żywej duszy. Na wspomnienie spotkania znów pogrążył się w marzeniach. Teraz mógł sobie na to pozwolić. Nikt nie widział przecież obrazów, które umysł stawiał tuż przed nim. Siwa Czapla i Kijankowe Moczary byli zbyt zajęci ożywioną gadką między sobą, by przejąć się stanem przyjaciela. Ich najbardziej interesowały w tamtej chwili psoty uczniów czy wspominki własnych głupich historyjek z młodości. Mógłby się w nie zaangażować, lecz nie był w stanie odpędzić od siebie myśli o kimś, kto był teraz już zbyt daleko.
Wzrok kocura opadł w dal, na jedną pustą plamkę w splątaninie odpoczywających wojowników. Często wyobrażał sobie jeden i ten sam widok – ich razem w jednym objęciu, leżących pośród innych, udających kawałek tłumu. Banał. Coś tak prostego, że samo marzenie o nim wydawało się najzwyczajniej głupie. Być gdzieś bez ciągłego uczucia bycia obserwowanym. Bez wrażenia, że popełnia się błąd. Być razem. Zwyczajnie. Po prostu.
Z ust kocura uleciało bezgłośne westchnięcie.
Poczuł pewne przygnębienie. Dobrze wiedział przecież, że nie mógł tego osiągnąć. Nieważne jak bardzo tego chciał, nieważne co by zrobili, by to osiągnąć, Klan Nocy nigdy by ich nie zaakceptował. Nie było nawet po co się starać. Musieli zaakceptować swój los.
Zamrugał oczami, przenosząc spojrzenie w inne miejsce. Począł śledzić wzrokiem sylwetkę swojego brata, który szedł wzdłuż krawędzi obozu, mijając wszystkie dzielące się językami koty. Nie żeby było w tym coś nadzwyczajnego – Błękitna Laguna nie należał do kotów wyjątkowo towarzyskich. Nigdy nie byli ze sobą szczególnie blisko. Szałwiowemu Sercu było ciężko zobaczyć w nim coś więcej niż to idealne dziecko i najlepszego wojownika, który samym istnieniem przypominał mu o własnemu niedołęstwu. Zawsze miał w oku chłodny błysk, a każdy krok wyliczony równo co do długości jednego wąsa. Nie umiał nawiązać z nim więzi. Tolerowali się, lecz żyli obok siebie, nie razem.
Poczuł niepokój.
Błękitna Laguna zbliżał się do wyjścia. Szedł na polowanie, pomyślał sobie Szałwiowe Serce, próbując stłumić wewnątrz siebie ten niewyjaśniony lęk. Bo czego mógł się niby bać? Co mógł chcieć mu zrobić i za co?
Zamiast opuścić wyspę, zanurzając się w wodzie i odpływając na tyle daleko, by dać bratu spokój ducha, nagle skręcił. Nie dość, że skręcił, to przysiadł na chwilę przed rozległym sumakiem, służącym zarówno za legowisko przywódcy i mównicę. Skoczył i znalazł się na gałęzi. Szałwiowe Serce miał wrażenie, jakby był jedynym kotem, który widział zajście. Wszyscy wokół zdawali się być zbyt pochłonięci rozmową, by zwrócić na to uwagę. Chciał coś lepiej dojrzeć? Wojownicy często przysiadali na niższych partiach krzewu, by mieć widok na całe obozowisko. Laguna się jednak nie zatrzymywał, aż nie doszedł do najwyższych gałęzi. Dopiero wtedy skupił na sobie wzrok kilku równie zagubionych co Szałwiowe Serce współklanowców.
— Klanie Nocy! — zawołał, ściągając na siebie uwagę już prawie wszystkich zgromadzonych, którzy ucichli. Słyszał rozbawione, zdziwione szepty swoich dwóch kompanów, gdy jemu samemu strach ściskał pierś. Coś było nie tak. Bardzo, bardzo nie tak… — Zazwyczaj przywódcy wygłaszają z tego miejsca swoje przemowy, lecz jest to sprawa niecierpiąca zwłoki... Drodzy towarzysze. W przeciągu ostatnich księżyców straciliśmy wielu wojowników, których niegdyś uważaliśmy za lojalnych przyjaciół. Mogliśmy myśleć, że pozbyliśmy się już wszystkich zdrajców, lecz jeden z nich wciąż chowa się wśród nas. Bliżej, niż ktokolwiek mógł sądzić.
Szałwiowe Serce słuchał go, czując coraz większe niezrozumienie i strach. Co się musiało wydarzyć, by skłonić Lagunę do takiej nagłej reakcji? Kto jeszcze raczył mącić ich pokój? Ile lisich serc chowało się w cienistych kątach ich jedynej bezpiecznej przystani?
Jedno lodowate spojrzenie wymierzone prosto w jego stronę wystarczyło, by oblał kocura zimny dreszcz.
— Z wielu stron dochodziły mnie słuchy, że jeden z szanowanych wojowników łamie kodeks wojownika. Sam się o tym przekonałem. Zebrałem świadków i ich dowody, które pozwalają mi powiedzieć, że sam książę Szałwiowe Serce oddał się zdradzie! — wygłosił, sprawiając, że wszystko przed oczami wspomnianego się rozsypało.
Wstał odruchowo, tak, jakby te słowa były nacierającym wrogiem. Siwa Czapla i Kijankowe Moczary sami poderwali się i odsunęli gwałtownie, zupełnie zdębiali. Przyjął obronną posturę, kuląc się w sobie, cofając się o kilka kroków i strosząc sierść ze strachu, który zapełnił zamiast krwi jego żyły. Zataczał on kolejne okręgi, dając do zrozumienia co dalszym częściom jego ciała, że to był czas na przerażenie. Nogi zwiotczały, ciało osłabło od dreszczy, które przybrały na sile, przemieniając się w fale spazm. Zamieniły one jego skórę we wzburzone morze. Nie był w stanie oderwać wzroku od pyska Błękitnej Laguny. Nie wiedział, co zrobić. Nie wiedział, co się teraz stało. Zewsząd rozlegały się głosy wszystkich zszokowanych pytających o szczegóły. Było ich tak dużo, że zagłusiły jego myśli. Dziesiątki oczu wpatrywały się wprost w niego; nie musiał nawet spoglądać na tłum, by poczuć na całym ciele żar palących spojrzeń.
Zaniemówił. Otworzył pysk, lecz jedyne co był w stanie zrobić, to dyszeć jak wycieńczony pies.
— Dowiodłem, że wielokrotnie opuszczał obóz nie po to, by polować czy patrolować teren, a…
— Łazić na zakazane spotkania! Nie tylko w ciągu dnia! — Z tłumu wyskoczyła Porywisty Sztorm i zaraz stanęła przy sumaku, po czym wdrapała się na jedną z najniższych gałęzi. Błękitna Laguna z pewnością był niezadowolony z tego, że właśnie mu przerwano, lecz nie odzywał się. Najwyraźniej wojowniczka miała coś ważnego do powiedzenia. — Na własne oczy widziałam, jak wymykał się z obozu w środku czarnej nocy! Myślał, że jest nieuchwytny, lecz nawet jeśli oszukał strażnika, nie mógł oszukać mnie! Zobaczyłam dokładnie jak wychodzi z obozu w kierunku granicy z Klanem Klifu! Patrząc na to, z jaką pewnością siebie szedł, to nie mógł być jego pierwszy raz
— Co zrobił?! — Tłum kotów domagał się odpowiedzi. Patrzył raz w stronę Błękitnej Laguny, raz w stronę Szałwiowego Serca. Jakby nie potrafił uwierzyć. Gdyby to on był na ich miejscu, też by im nie wierzył.
— Romansował z wojowniczką Klanu Klifu!
Padło w końcu to jedno oskarżenie, które uderzyło prosto w serce.
Zatrząsł się, jak gdyby ktoś właśnie wymierzył w jego stronę cios. Wyjątkowo celny. Uderzył dokładnie tak, by zabolało najmocniej. Fala żalu, wściekłości, rozpaczy i obezwładniającej zgrozy. Najgorszy koszmar, który dawno temu odepchnął w niepamięć, nagle wrócił, by ziścić się i swoimi zębiskami pożreć wszystko to, na co pracował. To musiał być koniec. Nie chciał słyszeć nic więcej. Gdyby tylko mógł, wbiłby sobie pazury i zęby w szyję, zakrztusił się własną krwią i padł przed nimi wszystkimi martwy. Byle tylko to skończyć. Klanie Gwiazdy! Był w stanie usłyszeć, jak coś się kruszy. Nie był pewien, czy były to wszystkie jego marzenia, czy tylko równie zdradzone co przepełnione zdradą serce.
— Jak – jak ty śmiesz stawiać mi taki zarzut!? — zdołał wydukać, każdą sylabę wypluwając osobno, niezdolny do złożenia myśli, a co dopiero mowy. Całe morskie oczy były teraz zaczerwienione. Nos piekł go od środka od powstrzymywanego z uporem płaczu. Chciał walczyć. Chciał krzyczeć. Chciał bić, kopać i zataczać się po ziemi jak kocię.
…ale czy miało to jakikolwiek sens?
— To musiało rozpocząć się bardzo dawno temu. — Głos został zabrany przez kogoś, którego dobrze znał. Czując nasuwające mu się beztroskie wspomnienie, Szałwiowe Serce otrzymał kolejny cios. — Gdy jeszcze był moim uczniem, wysłałem go na samotne polowanie w stronę brzegu morza. Gdy długo nie wracał, poszedłem zobaczyć, co się z nim stało. Tam zastałem tę dwójkę: jego i jego klifiaczkę. Kto wie, czy już wtedy nie splugawili kodeksu.
— I ciągnęło się aż do teraz — wtrącił znów Błękitna Laguna. — Zaledwie kilka wschodów słońca temu, w noc zgromadzenia, ujrzałem ich razem. Wtulonych w siebie, szepczących słodkie słówka bez krzty wstydu.
Po obozie poniósł się odgłos obrzydzenia. Szałwiowe Serce nie mógł go słuchać. Niech ogłuchnie. Oślepnie. Niech mu Gwiezdni dadzą umrzeć, na osty i ciernie! Dadzą ostatnie błogosławieństwo w postaci słodkiej ucieczki od tego koszmaru.
Głosy się nasilały. Próbował je odpierać; próbował się tłumaczyć, wymyślać prędkie wymówki, lecz siła gniewu wszystkich była obezwładniająca. Nie mógł nawet przebić tych słów. Tonął w odmętach rozszalałego tłumu.
W końcu wątła nadzieja na uniknięcie tego całego okropieństwa rozmyła się. Nie miał szans. Wszystkie ścieżki, które przed nim biegły, zostały rozdarte. Mógł tylko wbijać swój błagalny wzrok w Błękitną Lagunę, z rozpaczą tłumiącą nienawistne poczucie zdrady. Tak, jakby jego litość mogła cokolwiek zdziałać. Jakby mógł cofnąć swoje słowa. Nie mógł.
Zamiast próbować odpychać od siebie masę, poddał się jej.
Odrzucenie przemieniło się w ciszę.
Cisza w przyznanie do winy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz