Chciałby móc powiedzieć, że nie wierzył w swoje szczęście. Że zostanie wybranym na zastępcę było dla niego największym zaszczytem i zaskoczeniem, którego w życiu doświadczył – lecz tak nie było.
Judaszowiec od dawna wiedział, że ten pamiętny dzień w końcu nadejdzie. Często wracał myślami do przepowiedni od Gwiezdnych, którą otrzymał za młodu. Wybrany do powstrzymania czyhającego nad klanami zła... Słowa ducha, który tamtego dnia przekazał mu tę wiadomość do końca życia dudniły w jego głowie, odbijały się w uszach, przypominały o jego przeznaczeniu. A Judasz tylko czekał, aż to się wypełni. Ani razu nie zwątpił w prawdziwość przekazanej mu wiadomości, zresztą, dlaczego miałby? Wiedział, że musiał im ufać. Nigdy przecież go nie zawiedli.
Teraz gdy patrzył na swoich pobratymców, czuł pewną dumę, jeszcze większą niż przedtem. Miał wrażenie, jakby narodził się na nowo – po tylu księżycach ze "zwykłego" wojownika, zapchlonego więźnia własnego obozu, nagle został przyszłym liderem. Ich wodzem. Zbawcą.
A to był dopiero początek.
Słońce prażyło w kocie grzbiety. Judaszowcowy Pocałunek korzystał z wolności, którą w końcu odzyskał po paru księżycach niewoli – wiele częściej wychodził na spacery, choć z powodu upalnej pogody unikał okresu szczytowania słońca. Rzadkie futro było jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Nie gotował się pod warstwą grubego puchu, ale mordercze promienie uderzały wprost w jego skórę, nieraz powodując szczypiące oparzenia. Dlatego kocur wolał wieczory. Momenty, gdy słonko jeszcze przyświecało delikatnie, przygotowując się do spoczynku, a jednocześnie traciło swoją moc, były dla niego najprzyjemniejsze. Szczególnie w taką porę zielonych liści jak ta – gdy przyjemne ciepło, liczna zwierzyna i kwitnące kwiaty były zastąpione przez skwar, ciężkie powietrze i nieustające deszcze.
Znalazł moment, w którym ciemne chmury w końcu zelżały, przestając grozić burzą. Ziemia wciąż była wilgotna i przesiąknięta wodą z kałuż, lecz trudno było prosić o lepsze warunki. Judasz właściwie nie miał konkretnego celu swojej przechadzki. Potrzebował rozprostować łapy. Po tak długim siedzeniu w obozie stracił nieco na swojej wojowniczej sprawności. Jako zastępca nie mógł być niedołężny, dlatego też robił wszystko, by wrócić do formy.
Kocur ominął rzekę i brzeg morza, w których wzbierała woda. Wolał nie zamaczać łap bardziej, niż to było konieczne; wystarczyło już, że z każdym postawionym krokiem na trawie jego futro miękło i pokrywało się cienką warstwą błota. Kierował się w stronę lasu na klifach i Złotych Kłosów. Tam mógłby nie tylko przejść się bez niepotrzebnych gapiów, ale i może wytropić jakąś nieostrożną mysz. Każda dodatkowa zdobycz była bezcenna.
Kiedy już znalazł się w wybranym miejscu, kocur przysiadł na chwilę. Powiewał lekki, kojący wietrzyk, a niebo pokrywało się licznymi barwnymi smugami. Słońce chyliło się ku zachodowi, dając nareszcie czas na wytchnienie. Wziął głęboki wdech... Nie było tu czuć morskiej bryzy. Do jego nozdrzy nie docierał także żaden świeży zapach zwierzyny, którą mógłby upolować. Wszystko zdawało się starte przez deszcz lub na tyle zwietrzałe, że nie było już czego szukać...
Albo...?
Uszy Judaszowcowego Pocałunku poruszyły się w stronę dobiegającego z niedaleka podejrzanego szelestu. Jego źródłem były Złote Kłosy. Szybko jednak spostrzegł, że dźwięki nie były typowe dla znanej mu zwierzyny – przypominały raczej niezdarne kroki w akompaniamencie niezrozumiałych, cichych pomruków. Czy jakiekolwiek zwierzę mogło poruszać się tak niezgrabnie? Tylko jakby było młode i naiwne lub ranne. Coś mu jednak nie pasowało. Cokolwiek czaiło się w zbożu, musiało zostać przez niego sprawdzone. Wstał z miejsca i podszedł bliżej, by przyczaić się na stworzenie (lub stworzenia), które przemierzało w tamtej chwili pole. Zastępca pozostawał czujny. Nie był w stanie odczytać zapachu przybyszów – równie dobrze mógł to być zagubiony zając, wrogi włóczęga i postrzelony lis.
Cokolwiek to było, zbliżało się. Woń zwierzęcia stawała się coraz wyraźniejsza, dając kocurowi do zrozumienia, że był to kot, a nawet dwa. Nie był w stanie wyczuć, jakiej były płci, co sugerowało ich młody wiek. Tak samo niesiony przez nie słaby zapach mleka. Kocięta? Przybrał zdziwiony wyraz pyska. Co robiły na terytorium Klanu Klifu i to jeszcze w gęstwinie Złotych Kłosów?
Gdy zobaczył wystające spomiędzy pszenicznych pędów drobne pyszczki, zalśniły jego ślepia, a umysł... niespodziewanie się oczyścił. Jakby wszystko nagle stało się jasne. Przyglądał się przez chwilę dwójce kociaków, niepewnie rozglądającą się po polanie, na którą wyszły. Pierwsza była mała kotka o mglistej sierści, drugi ognistorudy kocurek, a obu ich łączyły złociste, lśniące niczym gwiazdy oczy. Właśnie, niczym gwiazdy... Judaszowiec poczuł, że nie było to zwykłe spotkanie. Stojące przed nim kocięta nie były porzuconymi włóczęgami, snującymi się bez większego celu. Nie były zwykłymi maluchami, które odłączyły się od matki. Przeczucie, że go i tę parkę łączyło coś więcej, przenikało aż do kości. To nie było zwykłe wrażenie. To była prawda. Zawsze ufał sugestiom, które podsuwał mu umysł, nawet jeśli zdawały się mysiomózgie.
Te kocięta nie znalazły się tu przypadkiem. Zostały zesłane, zupełnie tak, jak przed wieloma księżycami on. Tym razem nie dla Klanu Klifu, a... Dla niego. Niego i nikogo innego.
— I... co teraz? — odezwał się nieco niepewnie kocurek, rozglądając wokół.
— Nie wiem, ale bolą mnie już łapy — przyznała jego siostra, po czym westchnęła. Oboje wyglądali na zmęczonych. Jak długo podróżowali przez Złote Kłosy? — Może gwiazdy wskażą nam drogę? Spójrz, tam prześwitują... Pamiętasz, co to za gwiazdozbiór?
— Eee... — zawahał się. Szukając odpowiedzi, rudzielec spojrzał nieco w bok, dostrzegając ukrywającego się w zaroślach Judaszowca. Ten w końcu ocknął się, jakby został uwolniony spod wpływów magicznego uroku. — Patrz! — miauknął do szarej, samemu jeżąc ze strachu futerko. Kotka poszła w jego ślady.
Judaszowcowy Pocałunek wstał, stawiając delikatne kroki i zbierając się na spokojny uśmiech. Pomimo swojego wyglądu, sugerującego raczej postać wrogiego włóczęgi aniżeli dobrego kota, starał się wyglądać jak najbardziej przyjaźnie. Odchrząknął i zwrócił się do kociąt łagodnym głosem:
— Nie musicie się bać, maleństwa — zapewnił je. — Nikt nie ma prawa nawet podnieść na was pazura. Jesteście bezpieczne.
Parka nie ruszyła się, lecz w ich szeroko otwartych ślepiach widział błysk nadziei. Podszedł jeszcze odrobinę bliżej. Judasz przyjrzał się im jeszcze dokładniej. Prócz pokrytych ziemią łapek i okazyjnych śmieci utkniętych w futrach, maluchy wyglądały na bardzo zadbane, aż za bardzo. Zupełnie jakby pochodziły... Od pieszczochów. To sprawiło, że na chwilę zamarł. W przeciągu jednej chwili wróciły do Judaszowcowego Pocałunku wspomnienia o jego ojcu, niemym pupilku dwunogów, którego wstydził się przez całe życie. Zawsze przeklinał swoje pochodzenie, które umniejszało jego majestatowi i roli, którą odgrywał w życiu swojego klanu. Jednak... Może Gwiezdni mieli w tym jakiś swój cel? Może tak samo było z tymi kociętami?
— Cokolwiek sprowadziło was w to miejsce, wiedzcie, że było to przeznaczenie — wymruczał w ich stronę po dłuższej pauzie. — Wyglądacie na wyczerpanych. Nie możecie zostać tu sami, gdy zapada zmrok — dodał zatroskany. — W Klanie Klifu będziecie bezpieczni.
Z każdym następnym jego słowem, nastroszona sierść kociaków opadała, a one same spoglądały na nieznajomego z rosnącym zaufaniem. Ruchem ogona zachęcił je, by podeszły bliżej. Choć Judasz nie pokazywał tego po sobie, był w duszy przeszczęśliwy.
***
Wcześniej rzadko kiedy myślał o zostaniu ojcem. W końcu o ile od dawna marzyła mu się zgraja kociąt, tak też nie miał żadnej partnerki. Ba, nawet nie interesował się specjalnie kocicami – ich towarzystwo nie wzbudzało w nim żadnych odczuć. Nigdy nie doświadczył tego, co Niedźwiedzi Miód, który po znalezieniu nowej wybranki serca, tracił dla niej głowę. Judasz pogodził się już z faktem, że miłość nie była dla niego. Nie robiło to i tak mu większej różnicy. Wystarczało mu głębokie uczucie, którym obdarzał Gwiezdnych i poświęcenie swojej pracy. Nie doskwierał mu brak drugiej połówki.
Rola rodzica spadła na niego, właściwie, znienacka. To nie znaczyło jednak, że kiedykolwiek Judaszowcowy Pocałunek poczuł jakiekolwiek zwątpienie. Te kocięta były podarkiem wprost ze Srebrnej Skóry, przez co znaczyły dla niego więcej niż jakikolwiek inny współklanowiec. Wiedział dobrze, że to była jego szansa na przedłużenie linii – nie tylko zapisania się w historii Klanu Klifu jako prorok i przywódca, ale i przyszłe przekazanie dalej swojego gwiezdnego dziedzictwa. W końcu nie mógł żyć wiecznie. Musiał przyjść w końcu moment, w którym wypełni swoją służbę i odejdzie po należyty odpoczynek. Do tego jeszcze wiele czasu, lecz on chciał być przygotowany. Ktoś będzie musiał przejąć po nim pałeczkę i nikt nie nadawał się do tego lepiej niż jego własny potomek.
Sam nie przeniósł się do żłobka. Był kocurem, zastępcą, a w kociarni i tak mieszkały już dwie kocice, które mogły zajmować się kociętami. Odwiedzał swoje maluchy jednak każdego dnia, często znosząc dla nich nowe zabawki czy świeżo upolowane piszczki, by zapewnić im najtreściwsze możliwe pożywienie. Jego kociaki na to zasługiwały! Posiadana przez nie wiedza na temat nocnego nieba tylko utwierdzała go w przekonaniu, że zostały zesłane prosto z gwiazd. Judaszowiec opowiadał im historyjki o Srebrnej Skórze i nauczał o ważnej roli ich wiary. Nawet nadał im odpowiednie imiona – Łuna od przejaśnień na futrze kotki i Blask po jego długiej, lśniącej sierści. Były idealne. Dokładnie takie, jak sobie zamarzył.
Judasz wszedł do obozu, trzymając w pysku niedużego dzięcioła. Ledwie umknął przed ulewą, która zaczynała już szaleć na dworze. Brr! Dobrze, że miał wyczucie... Posiłek, który zdołał upolować, nie był może najbardziej okazały, lecz nadawał się na przekąskę dla jego maluchów. Od razu skierował się w stronę kociarni, nawet nie spoglądając na resztę klanu, który w tamtej chwili był zbyt zajęty dzieleniem się językami, by zwrócić na niego uwagę.
— Jak się macie Półślepy Świstaku i Melodyjny... — powitał królowe, lecz zanim zdążył dokończyć zdanie, przerwał mu ryk przetaczającego się po ziemi kociaka z rozszarpywaną przez siebie kulką mchu. Matka kocurka spojrzała na niego z zakłopotaniem.
— Gąsieniczek! Mógłbyś trochę ciszej? — miauknęła do syna, po czym zwróciła nieśmiały wzrok ku stojącemu w przejściu zastępcy. — Przepraszam. Te kociaki...
— Rozumiem — mruknął jedynie w odpowiedzi i podszedł bliżej swoich własnych pociech. Nie był w tamtej chwili zainteresowany innymi lokatorami żłobka. — Jak wam mija dzień, Blasku, Łuno? — Postawił przed nimi zwierzynę i się uśmiechnął. — Przyniosłem dla was małe co nieco.
<Blask?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz