w czasach uczniowskich
Przyglądał się siostrze z przymkniętymi w szparki oczami. Jej wygięty uśmieszek nie zwiastował niczego dobrego. Kto mógł w końcu wiedzieć, jaki pomysł przyszedł do jej głowy...
— Hm? — Podniósł jedną brew, nie spuszczając z niej podejrzliwego wzroku.
— Pomożesz mi w treningach — oznajmiła Bożodrzew, dziwiąc nawet go tą... Prośbą? Bardziej warunkiem czy szantażem, ale nadal, potrzebowała jego wsparcia. Na Klan Gwiazdy! Nie sądził, że przez jej gardło kiedykolwiek przejdą takie słowa. — Muszę w końcu nadgonić, by Dzwonkowy Bobek dał mi spokój. A w pojedynkę... Może być z tym problem.
— I zdecydowałaś się poprosić mnie o pomoc? To przeurocze — miauknął prześmiewczym tonem, uśmiechając się złośliwie. Dla Judaszowcowej Łapy było to jak piękna melodia.
— Już się tak nie ekscytuj — mruknęła i położyła po sobie uszy. — To tylko sprawiedliwy układ. Ty coś dostaniesz, ja coś dostanę...
— A właśnie, co z tego będę miał? — Kocur wstał i zaczął otaczać Bożodrzewną Łapę. — Bo na dozgonną wdzięczność i radosny uśmiech się nie skuszę.
Uczennica skrzywiła się na pysku.
— Wiesz, za dużego poparcia jako wysłannik Gwiezdnych to ty nie masz...
— To dlatego, że połowie klifiaków pająki wiją gniazda w mózgach — prychnął, przewracając oczami.
— ...ale mogę spróbować to zmienić — kontynuowała, jakby Judasz wcale jej nie przerwał. — Co dwie głowy to nie jedna, co nie? Tu coś komuś szepnę, tu cię poprę...
— To najmniej, co możesz zrobić. — Zmarszczył nos i zamilkł na moment, jakby się nad czymś zastanawiał. — Ale niech ci już będzie.
Usatysfakcjonowany uśmiech Bożodrzewnej Łapy mówił wszystko.
***
niedługo przed śmiercią Srokoszowej Gwiazdy
Leżał w swoim legowisku... Choć trudno było nazwać to, na czym spał, prawdziwym posłaniem. Były to raczej strzępy suchego mchu usypane w jedną, zbitą kupę. Judaszowcowa Zdrada jednak nie narzekał, nie użalał się nad swoim losem, choć ten wcale mu się nie podobał. Nie zamierzał swoją irytacją dawać Srokoszowej Gwieździe poczucia, że z nim wygrał. Wiedział, kiedy należało zacisnąć zęby i na to właśnie był teraz czas. Judasz zastanawiał się tylko: jak długo to jeszcze potrwa? Ile brudu jeszcze przewinie się przez jego łapy, zanim w końcu będzie naprawdę wolny?
Zwykle jaskinia, w której przebywał, była pilnowana przez cichego strażnika. Do jego uszu jednak nagle zaczęła dobiegać przyciszona rozmowa, z czego jeden głos zdawał się wyjątkowo znajomy. Gdy ucichła, zamiast niej pojawił się lekki, zbliżający się do niego tupot kocich łap. "To pewnie obiad" — pomyślał, nie podnosząc głowy. Już wcześniej przynoszono mu w ten sposób piszczki.
Tym razem jednak nikt nie powiadomił go o posiłku. Nie czuł nieprzyjemnego fetoru zleżałej nornicy, a zastępował go zapach... Bożodrzewnego Kaprysu.
Oczywiście.
— Przyszłaś się ze mnie wyśmiewać? — Judasz odwrócił się w jej stronę, krzywiąc pysk. Nie rozumiał, po co tu przylazła. Nikt przecież go tu nie odwiedzał. Srokoszowa Gwiazda zabraniał mu kontaktu z resztą klanu na czas swojej kary. Jeśli to miał być kolejny głupi żart z jej strony... Nie zdziwiłby się samym pomysłem, lecz fakt, że naprawdę się do tego posunęła, naprawdę mu imponował. Wielkością jej mysiej głupoty.
— Chciałabym – parsknęła i na chwilę zamilkła, badając go spojrzeniem. — Ja... Chciałam zapytać, jak się trzymasz? Czy wszystko w porządku? Czy... czy cię skrzywdzili?
Normalnie na jego język natychmiast nasunęłaby się ironiczna odzywka. "Nie, wszystko świetnie, uwielbiam sprzątać bobki i pucować podłogę." Fakt, że te słowa jednak padły z ust Bożodrzew, tej, która zawsze obrzucała go wyzwiskami, na uderzenie serca odebrał mu mowę. Jego wąsy zadrgały z rozbawienia.
— I tylko po to narażasz się Srokoszowi?
— Tak. Mama się o ciebie martwi.
— Wiem — odparł i choć trudno było to usłyszeć w jego głosie... Posmutniał. Codziennie spotykał się z nią wzrokiem. Patrzyła na niego posępnie, gorzko, szklącymi się oczami. Szybko odepchnął tę myśl. Liściasty Wir cierpiała, lecz musiała to wytrwać. — Niech ten drań już zdycha, psiakrew. Mam dość — burknął, a Bożodrzew znów zamilkła. Znów wpatrywała się w niego w bezruchu.
— Juda — wyszeptała po chwili. — Juda uciekaj stąd. Pomogę ci. Uciekaj. Rzuć to wszystko. Uciekaj — powiedziała nagle, a z każdym następnym jej słowem w jej głosie narastały emocje. Spojrzał na nią z zaskoczeniem w oczach. Nie spodziewał się tego usłyszeć. Choć dla kogoś innego ta propozycja mogła być kusząca, on nie mógł tego zrobić. Klan Klifu był durny... Lecz go potrzebował. Był jego nadzieją na lepsze jutro. Gdyby teraz odszedł, pogrążyłby pobratymców w panice. Nie był w stanie zawieść ich oraz, co gorsza, zawieść Gwiezdnych. Był tu z misją i musiał ją wypełnić.
— Nie mogę — odpowiedział. Widział szok na pysku swojej siostry, lecz niewzruszony mówił dalej: — Nie mogę zostawić Klanu Klifu w takim momencie. Bożodrzewny Kaprysie, otacza nas mrok i jestem jedynym kotem, który może przynieść nam światło. Klan Klifu potrzebuje przywódcy duchowego. Potrzebuje Klanu Gwiazdy — wyjaśnił bez ani jednego zająknięcia, choć nie był pewien, czy go zrozumie.
Po jej nastroszonym futrze mógł stwierdzić, że nie, nie zrozumiała.
— Przestań. Przestań gadać głupoty — mówiła wściekle przez napływające do jej oczu łzy. — Przestań próbować mnie przekonać. Po prostu raz w życiu mnie posłuchaj.
Nie zwracając większej uwagi na jej gniew, pokręcił jedynie głową.
— Nie bój się — starał się ją uspokoić, lecz jego ton wciąż był poważny i twardy. — Srokoszowa Gwiazda nie pożyje długo. Nawet jeśli nikt mu nie pomoże, niedługo sam padnie. Wtedy mi uwierzysz. Klan Klifu zostanie uratowany przez wysłannika Klanu Gwiazdy.
Bożodrzewny Kaprys nie wyglądała na przekonaną. Oboje czuli jednak w kościach, że powinni skończyć tę rozmowę. Jeśli wojowniczka zaraz sobie nie pójdzie, zostaną przyłapani, a Judaszowiec nie potrzebował kolejnego ucięcia racji żywnościowej i roboty. Nie mówiąc nic więcej, patrzył, jak biała kocica odchodzi.
Jak zwykle – uważała go za mysiego móżdżka. Tym razem jednak nie był za to na nią zły. W końcu nigdy nie czuła tego samego co on. Nie odwiedzał jej Klan Gwiazdy, nie miała ciążącego nad nią brzemienia, nie czuła tej samej powinności, co on. Musiała się martwić – była jego siostrą, głupią i upierdliwą, ale jednak siostrą.
"Niedługo zrozumie" — pomyślał, przybierając wygodniejszą pozycję. Musiała tylko poczekać na ziszczenie się jego słów, a wierzył, że nie będzie to trwało długo. Brązowy położył łeb na mchu i przymknął powieki, choć wiedział, że nie zaśnie zbyt prędko. Jedyne, co mogło im pomóc, to cierpliwość. Liczył, że wkrótce dojdzie to do jej móżdżka.
***
Judaszowcowy Pocałunek uwielbiał oglądać klan. Może to jedna z rzeczy, która została mu po okresie niewoli – bądź co bądź, przez parę księżyców prawie nie otwierał do innych pyska. Zostawała mu tylko cicha obserwacja i nasłuchiwanie.
Po awansie na zastępcę, swoje posłanie ulokował na najwyższej ze skalnych półek. Dzięki temu miał wgląd na całe obozowisko i wszystkie jego zakamarki. Nic nie mogło uciec jego wnikliwemu spojrzeniu i wiecznie nadstawionym uszom.
Siedział tak w całkowitej ciszy, wsłuchując się w głośny gwar i podążając wzrokiem za każdym szybszym ruchem. Wpatrywał się w wesołą rodzinę Melodyjnego Trelu, która wraz z partnerem dzieliła się językami ze swoimi kociakami, śmiejącą się w niebogłosy Bijącą Północ w grupce znajomych, cicho i spokojnie szemrzących starszych wojowników i samotnie siedzącą w kącie Gąsiorkową Łatę. Nie mógł jednak zobaczyć jednego, bardzo charakterystycznego kota. Białe futro Bożodrzewnego Kaprysu było zwykle bardzo łatwe do zauważenia, nawet w gęstym tłumie. Nie przypominał sobie, by wysyłał ją na ostatni patrol, a większość jej rodziny krzątała się gdzieś niedaleko. Czyżby w końcu ruszyła zadek i poszła na samotne polowanie?
Ciepły oddech na tyle jego głowy uświadomił mu, że niestety nie.
— Wiem, że tu siedzisz — rzucił w jej stronę, nie ruszając łbem. — Nie masz niż ciekawszego do roboty?
— Niespecjalnie — mruknęła, po czym wyłoniła się z cienia i usiała przy jego boku na krawędzi kamiennej półki. — A przynajmniej nic takiego mi się nie chce — przyznała, choć wcale nie musiała, by Judaszowiec o tym wiedział.
— Bo tobie się kiedykolwiek chce — parsknął. — Wiesz, klan chętnie skorzystałby z dodatkowej pary łap do pomocy. Ta pora opadających liści nas nie rozpieszcza.
Na jego barki spadła spora odpowiedzialność. Pogoda była wręcz okropna – nawet w tamtej chwili na zewnątrz dudnił deszcz, skutecznie odstraszając nie tylko koty, ale i możliwą do upolowania zwierzynę. Już nieraz widział, jak myśliwi powracali z pustymi pyskami; sterta zdobyczy natomiast malała na ich oczach. Zajmował się z tego powodu więc wysyłaniem większej ilości łowieckich patroli. Rozmawiał z mentorami, by na chwilę odsunęli treningi walki i innych umiejętności swoich podopiecznych na bok na rzecz polowania. Jeśli już teraz mieli problemy, obawiał się, jak będzie wyglądała pora nagich drzew. Wolał, by Klan Klifu był przygotowany na każdą ewentualną klęskę.
— Wyluzuj, Juda. Jak tylko przyjdą nowe liście, wszystko się unormuje. Nie przez takie rzeczy już przechodziliśmy, nie?
— Lepiej dmuchać na zimne — odpowiedział szorstko. — Kto wie, co się zdąży wydarzyć do pory nowych liści...
Bożodrzewny Kaprys przewróciła figlarnie oczami.
— Oj tam, oj tam. Mówisz tak, jakby połowa z nas miała umrzeć z głodu przez tę parę następnych księżyców — miauknęła rozbawiona. — Chociaż chętnie bym zjadła jakąś tłustą, świeżą piszczkę...
Nagle, bez słowa, Judasz zeskoczył na dół. Odwrócił łeb w stronę siostry i widząc jej zdziwiony wzrok, mruknął:
— To ją sobie złapmy. — Spojrzał na nią oczekująco. Wojowniczka jednak, zamiast do niego dołączyć, skrzywiła się na pysku.
— Chcesz wychodzić w taką ulewę?
— Nie przesadzaj. Z pajęczyny nie jesteś — burknął.
<Bożo?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz