ostatnią Porą Nagich Drzew
I tak ruszył swą drogą przez gąszcz dzikich malin,
Pióropusze paproci (Nieustannie w dali
Ryczały Potwory i swąd też niósł się czasem,
Wespół z igieł zapachem skradając się lasem).
Ścieżką sobie jedynie prawowicie znaną
Unosił swe życie to miedzą, to polaną,
To gęstwą leszczynową, to piaszczystym brzegiem,
To rozciągłością trawy razem z pierwszym śniegiem,
Wreszcie z nurtem potoku, którego bieg stary
Wyprowadził niebawem na obce obszary
Wędrowca strudzonego a niepokornego,
Plącząc tak samo dobrze nogi, jak myśl jego.
Zadrżały pod łap krokiem żwirowe drobnice;
W cieniach form niewidzianych skryte tajemnice
Muskają raz za razem grzbiet zjeżonych włosów
I wyją w uszach z wiatrem chórem dziwnych głosów.
Znajomo wykręcone sosen podwaliny
Co i rusz zastępują gładkie, płaskie kliny
Na sztorc wyrastające niczym zębów rzędy,
Gotowe większej bestii powstrzymać zapędy
Niż co wzdłuż nich przemyka. Od zachodu słońca
Bije promień ognisty, który blask gorąca
Rozlewa hojnym gestem po pstrych bryłach wokół,
Razi wzrok, tak że ruda łza się zbiera w oku,
A ono mar nie widzi – czy jawy też może,
Choć do snu tak podobnej, co w trawie się płoży –
– Aż do nadejścia zmroku, który światło zmoże.
Natenczas niknie łuna, nikną blaski rdzawe
Wypełza kształt nieznany mdławo na murawę
Co krył się dotąd w świetle, ostry i kolący;
Majaczy cieniem ledwie się pośród cienia tlącym.
Widoki niewyraźne umysł niepokoją
I serce szybciej bije, harde przeciw znojom
Podróży długiej, żmudnej, lecz czuciem targane;
Raz żałością ściśnięte, raz gniewem zżerane
Nosiło w sobie długo tak swoje zgryzoty,
Że za ujrzeniem ledwie złowrogiej dziwoty
Zanosiło się teraz z nerwów kołataniem;
Świat wokół świętym milknął zaś oczekiwaniem
Bo mimo pomrukiwań, mimo głuchych brzęków
Dawało się rozpoznać w nieśmiałości dźwięków
Napięcie to i bojaźń, lecz i radość skrytą
Co towarzyszą w przyjściu uwielbionym bytom
U ich wypatrujących ziemskich pomazańców;
Czułby je niegdyś, patrząc, jak z drzew koron krańców
Jutrzenka spływa blaskiem na wonną przecinkę,
Dorastania kryjówki i gniazdo dziecinne
Wyciągając z ciemności na widok dla wielu
W tajemnym, nieznajomym tropicielom celu,
I nic nie zostawało, lecz tylko zawierzyć
Tak rodzinę i dom swój, jak najbłahsze z przeżyć,
Oddechów, ku przygodzie łap kroki stawiane,
Czy nadzieją powrotu bezpiecznego pchane,
Tej sile nieuchwytnej, wśród lasów przemożnej,
Wyzierającej zewsząd, a w mowie ostrożnej,
I mimo to tak prędko, jak się obudziły
W sercu lęki na widok poranka, tak miły
Spokój szybko ich miejsce statecznie zajmuje,
Bo choć kot los swój własny w cudzej pieczy czuje,
To że to straż bezpieczna, że wzrok baczny czuwa
Nad przypadkami jego – bezgranicznie ufa!
Ale chwile spędzone w słodkiej tej pewności
Dla Mrówkolwa są ledwie westchnieniem przeszłości
Nad kolejami jego, jakby tym podmuchem
Wtłoczyć chciała nadzieję i poruszyć duchem
Od księżyców stwardniałym w nieszczęścia kalusie.
Lecz wysiłek jej próżny! Bo tak jak nie wróci
Gładką ścieżką do domu podróżnik zgubiony,
Tak uczucia dawnego przez czas przytępiony
Pazur w proch nie pokruszy kamienia boleści,
W który serce oblekłe ta pierś w sobie mieści.
Nie jemu w słońca wschodach zaznać ukojenia
Nie w szczycie, nie w zachodzie; i w nocy wytchnienia
Znaleźć myśl nie potrafi wizją wyczerpana,
Bo do rojeń przywykłe ślepia kole z rana
Światło twarde i chłodne, które swą jasnością
Chociaż drogę rozwidnia, to karze żałością
Ściskającą we wnętrzu, bo nie ukazuje
Już tych ścieżek i znaków tajnych nie ujmuje
W znany zaprawionemu szyk skrzących kolorów.
Widno, a wszystko znika w odcieniu wieczoru,
I kiedy mrok zapada, Mrówkolew zostaje
W tej nicości sam jeden ze wspomnień liszajem,
Który świat wkoło toczy i na skórze cienia
Wykwita czasem sceną dawnego cierpienia,
Tak, że głazem ściśnięte – żalem i goryczą
Serce drży jako wróbel czyniony zdobyczą
Przez drapieżcę, co zamiast kres jej szybko przynieść,
Każe na śmierć się samej zagonić ptaszynie…
Ucisk ten nieprzyjemny w piersi czując stale,
Rusza naprzód, a w głowie myśli i krwi fale
Szumią dźwiękiem jednakim i głos zalewają
Którym stwory wokoło ciszę naruszają.
W gorączce znowu sunie w fantastycznym lesie,
I nie żwir to już wkrótce, co te nogi niesie
A skuta lodem skała, którą śnieg zalega,
I po którym to śniegu co prędzej wybiega
Naprzód, dalej i dalej, żeby ciała ruchem
Jak krwi szumem zagłuszyć, co się dzieje z duchem.
Coraz śmielej przez zasp dziwne kształty przeskoczy,
Coraz trwożniej mu wkoło spoglądają oczy,
Próbując ciemność przebić, która już nie mruczy,
A gamą dźwięków wszelkich wrze, woła i buczy,
I na niego z jej głębi co rusz wyzierają
Ślepia barw najróżniejszych i szydzą, i łają
Wzrokiem nieziemskim pośród ogólnego zgiełku,
Oddzielone zaledwie przykrym splotem pieńków,
Czy zębisk znów, czy jakąś ledwą kępą ciętą
Czy innym kształtem jeszcze, który drogą krętą
Pośle go, aby wił się, i w którym być może
Gdyby stanął na chwilę, znałby znaki potworze,
Lecz Mrówkolew nie staje, w biegu ciągle dyszy,
Więc choć patrzy, nie widzi, choć słucha, nie słyszy,
Nie czuje nic nad swego serca uderzanie
W pułapki strachu ściany, dalej popędzane
Tańców, blasków i krzyków mową nieugiętą;
Szaleństwo wokół niego gna szaleństwo wewnątrz,
Kotłują się tak razem, aż nie przejdą w jedno
W którym znalazłby chwilę odpoczynku pewną...
Lecz naraz wyrwę robi w tym straceńczym szale,
Dobiega go znienacka – dzikie ujadanie,
Przy jego łapie łapa, na grzbiecie dech wściekły,
Za kroków trzy, dwa, ciało zęby będą siekły,
I budzi się z amoku odruch zaniedbany,
Instynkt z wszystkich najpierwszy – chęcią życia zwany,
I dalej sięga noga, bije rozpaczliwie,
Jak nigdy wcześniej pędzi na wprost po zmarzlinie,
Zimno piecze; od zimna straszliwsze sapanie
Goni mimo ciemności, goni coraz dalej
A droga, choć jest długa, choć się ciągnie wstęgą
To coś na środku stoi, coś na nią wyległo,
I cielsk wielkich kordonem odgrodziło przejście.
Rozgląda się w popłochu za jakimś podejściem –
– Kły jak z tyłu, tak wokół, mroku uśmiech srogi,
Patrzy na przód, wzrok tęży, poznaje – Dwunogi,
W uchu ogar skowycze, nie ma innej drogi,
Między grzbiety ich mierzy i wyciąga nogi...
Najpierw syk, potem trzaski, wreszcie snopy iskier
Do bieli rozżarzonych lecą z dzikim błyskiem,
Wkoło wrzask się podnosi, tyle gardeł ryczy,
A jednak wobec huku każdy ryk jest niczym,
Co stugrzmotowym głosem wkoło się przetacza,
Myślałbyś, że już umilkł – on koło zatacza,
I jeszcze raz, i znowu powietrze przepełnia,
A wraz z powietrzem jakby i jego wypełniał...
Gdy Mrówkolew się budzi, gdy się orientuje,
To nie biegnie, nie skacze, a frunie, szybuje,
Zanim sam miałby krzyknąć, to z całego nieba
Sypie się deszcz światełek, rozbłysków ulewa
Muska go, bije z werwą, na wskroś go przeszywa,
Ale krzywdy nie czyni – jakby poigrywać
Chciały tylko z nim iskry, skacząc ruchem chybkim
Jak mieniące się słońcem, psotne, małe rybki;
Płyną razem z nim niebem jak ognia ławica,
Co rusz któraś się zerwie i jak błyskawica
Uderzy i nim wstrząśnie — lżej robi na duszy,
Łuski parzą, tną płetwy — a ciało się kruszy;
Ginie w nocy płomieniach codzienna powłoka,
A gdy w końcu spostrzega, to już nie ma oka,
Ni ucha — a nie w mroku leci i nie w ciszy:
Choć nie patrzy, to widzi, choć nie słucha, słyszy;
Bo na świat cały właśnie zostało otwarte
Najczulsze z wszystkich — serce, z pęt żalu wydarte!
Już ogień go nie rusza, już dalej nie trawi,
I tylko pętle plotąc, w locie z nim się bawi,
Przybiera kształty rybie, wracają igraszki,
Ponad nim całą chmarą kolorowe ptaszki
Wzlatują, by zaśpiewać trzaskami płomienia
Hymn zachwytu nad pięknem wszelkiego stworzenia,
Kiedy to z każdej strony i w każdej ilości
Wychodzi ono jasno z przepastnej ciemności,
By dać Mrówkolwu pokaz, w pełni ich poloru,
Każdej drobnej barwy, koloru i wzoru,
Które pamiętał jeszcze z czasów swych kocięcych,
A które w nim wyblakły w długiej erze nędzy.
Tu biedronka najczystszym mrokiem nakrapiana;
Tam iskrą miast ziarnami szyszka nasypana;
Dymią się igły sosny, kiedy po nich stąpa;
Łąka, w Porze Drzew Nagich zwykle w kwiaty skąpa,
Kiedy na nią wybiega, kwitnie z pełną mocą:
Wystrzela koniczyna i maki chichocą,
Przechylając ku sobie ogniki okrągłe;
Obok powój z dziurawcem, wirujące ciągle
Obracane zawrotną prędkością płomieni,
Których ślad je rysuje pośród wiecznych cieni.
Spomiędzy drzew na skraju naraz się wyłania
Lis ostrożny, sarenek rodzina i łania,
Jak wszystkie z nich świetlista, z koźlątkiem promiennym,
Dalej koń ogień krzesa kopyt gestem gniewnym,
Lecz w niczym się tak serce nie mogło zatracić,
Jak w powidokach ledwie drogich mu postaci:
Tu z Owsem Wrzos, tam babka, wszyscy rozświetleni
Na chwilę krótką jedną; gdy przepada, mieni
Wspomnienie się już tylko, jak jeszcze na ziemi.
Po raz pierwszy niepokój serce śmiałe czuje,
Od kiedy się tu wzniosło; z troską poszukuje
Znaku od opiekuna swych treningów wszelkich,
Strażnika surowego, pieczy dni maleńkich,
I odnajduje wreszcie — hen, tam, między pniami,
Kształt z lekka migocze — pędzi już susami
Żeby dopaść go, zanim w momencie następnym
Wygaśnie jak węgielek na wietrze podstępnym,
I gdy dociera prawie, kiedy łapie niemal,
Ma serce pojąć sercem — to jego już nie ma:
Nabita pazurami łapa w mroku błyska,
Otwierają się ślepia, gniew dziki z nich tryska,
A jedno przekreślone blizny wiecznym zębem.
Jako dnia pamiętnego, tak i teraz pędem
Wpada Mrówkolew w szpony Krogulca strasznego,
Które zabiły niegdyś ducha młodzieńczego,
I strach znów go przyciska! Ale dziś zasady
Różnią się wiele od tych z czasów starej zwady,
Bo ciało niepotrzebne, płomieniem strawione,
Nie musi stać pazurom bolesnym oporem.
Choć Krogulec niby to uścisk swój zamyka,
To jednak myśl ku czemu innemu umyka,
A wraz z tą myślą Mrówkolew ulatuje cały
Daleko, gdzie go sięgnąć nie mogą opały,
Wspomnieniem się unosi poprzez skrzące drzewa
Wysoko, tam gdzie żaden z ptaków już nie śpiewa...
W końcu nikną wstęgi fantazyjnych świateł,
Zostają w tyle blaski i ognie skrzydlate
I sam się znajduje wśród najgłębszej nocy
Mrówkolew, w mroku, chłodu i cichości mocy.
Przed nim tylko gwiazd niemych nieskończone morze
Ciągnie się na wskroś nieba łagodnym przestworzem,
A on w ich migotanie wpatrzony w skupieniu
Szuka czegoś jeszcze w tym prastarym cieniu
Który w tle się układa... I znajduje wreszcie:
Jedna z gwiazd, zamiast pewnie tkwić na firmamencie,
Przyspiesza poprzez niego jako dziwny omen,
Drogi ślad oznaczając świetlistym ogonem.
Rusza Mrówkolew za nią poprzez mroźną przestrzeń,
Nic nie powstrzyma jego i nic go nie wesprze
W podróży poprzez pustkę, oprócz gwiazd milczenia,
Które, w miarę zbliżania, z wolna się przemienia
W aprobujące szmery, współczujące brzdęki,
Aż do tonów pluszczących cichutkiej piosenki,
Gdy po biegu wytrwałym na koniec dociera
Tam, gdzie kometa jego przez mrok się przedziera;
Ogona się uchwyca, kiedy przelatuje,
Pędem nagłym targany, z wysiłkiem toruje
Drogę sobie przez blask jej okiem niezmierzony,
I staje wreszcie z trudem na głowie szalonej,
Która z takim zaparciem poprzez wszechświat leci;
Gwiazdy wokół się łączą jakby w wielkiej sieci
I wołają już głosem jak krzyk przeraźliwym
Śpiewającym, brzęczącym, niskim, przenikliwym,
W barw niezmierzoną gamę ciemność się rozpada;
Kometa, kurs zmieniwszy, ku ziemi opada,
Tam, skąd Mrówkolew przybiegł, poprzez nicość pruje,
Znów ogień ich otacza i wkoło buzuje,
A on z niej patrzy tylko, śledzi serca wzrokiem,
Jak zasłonięta dotąd, udręczona mrokiem
Ziemia na łeb, na szyję pędzi w jego stronę,
A oko Ziemi najczyściej, najmilej – zielone...
Bucha płomień, furkocze, widok mu przyćmiewa,
Spalające gorąco cały świat zalewa,
I jak nań spadła wcześniej ogników ulewa,
Tak teraz spada
On sam...
***
Kiedy się budzi, jest już jasno. Z daleka dobiegają go przytłumione dźwięki, których nie rozpoznaje, podobnie jak miejsca, w którym się znalazł. Sierść na jego piersi i przednich łapach jest przypalona, a skóra piecze. Ból częściowo koi zalegający śnieg.
Podnosi się, a z oczu spływają mu niepohamowane strugi łez.
Jedna z nich spada na odsłonięte źdźbło trawy i kiedy przechyla głowę, lśni kolejno wszystkimi kolorami tęczy.
[1883 słowa – trening wojownika]
Jejku Nie spodziewałam się, że pierwsze co ujrzę, gdy zdecyduję się nagle zajrzeć co tam na blogu to rymowany trzynastozgłoskowiec.. WOW
OdpowiedzUsuńTen blog potrafi zaskakwiać
OdpowiedzUsuń