Dni mijały, a Betelgeza czuła, jak ojciec więdnie i starzeje się na jej oczach. I choć życie w takich warunkach było ciężkie, nie próżnowała przez te wszystkie dni.
Była przy Białozorze często. Znosiła jego humory, słuchała, co miał do powiedzenia, była przy nim, gdy potrzebował dobrej rady. Nawet mimo nieufnego spojrzenia Myszołowa.
Popchnięty na skraj przywódca gangu zaczął być podatny na wpływy. Brakowało mu kogoś, komu mógł zaufać. Nie pionka, któremu można wydawać rozkazy, a pełnoprawnego sojusznika, który ma swoje własne zdanie i nie boi się nim podzielić.
Tak było i tego dnia. Udała się do pokoju należącego kiedyś do Białozora i Modrowronki. Teraz sypiał tam już tylko niebieski kocur. A sypiał dużo częściej niż zwykle. Śmierć przyjaciółki, być może ukochanej, odbiła się na nim mocniej, niż nawet ona sama by przypuszczała. Matka dała jej okazję. Poświęciła własne życie, by Betelgeza mogła dopiąć jej plany do skutku.
— Wyprostowani omijają nasze miejsce szerokim łukiem. Na walki przychodzą tłumy samotników. Nikt nie podważył mojego przywództwa. Wszystko układa się wspaniale, a ja wciąż nie czuję satysfakcji. Nawet zemsta nie smakuje już tak dobrze — usłyszała słowa Białozora, gdy weszła do środka. Milczała, pozwalając mu powiedzieć, co chciał. — Lubię patrzeć, jak Jafar cierpi. Zasłużył na to za to, ile szkód wyrządził. Ale potem, gdy wracam do siebie, znów czuję tylko niepokój i niezadowolenie.
Zwrócił głowę w jej stronę.
— A ostatecznym dowodem na to, że źle się ze mną dzieje, jest to, że mówię to wszystko tobie — odsłonił zęby, kładąc po sobie uszy w grymasie złości. Zaraz jego pysk skierował się znów w stronę jednego z w połowie zbitych okien. — Ale przez tyle księżyców nie zrobiłaś nic przeciwko mnie. Czemu? To nie ma żadnego sensu.
Właśnie. Nie zrobiła nic. I dzięki temu, jeśli jakiekolwiek zarzuty ciążyły na jej grzbiecie, zostały już dawno zdjęte. Teraz był odpowiedni moment, by zacząć działać. Nie mogła dłużej patrzeć na swojego ojca. Wycierpiał wystarczająco. Nie odzyska już dawnego życia, ale przynajmniej starość będzie miał godną.
— Życie jest pełne niespodzianek — odpowiedziała tylko, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. — A ja nie mam zbyt dużego wyboru. Alternatywą jest powrót do życia na ulicy i jedzenia szczurów z kanałów. Nie jest to najprzyjemniejsza wizja.
— Kiedy niemal całe życie masz kogoś, komu możesz zaufać, odzwyczajasz się od samotności. — Choć byli we dwoje, brzmiał bardziej, jakby mówił do samego siebie. — A wtedy przypominasz sobie, że zaufanie w mieście jest jak cenny kawałek mięsa, na który nie możesz sobie pozwolić. Dawno nie czułem się tak słaby.
— Rządzenie całym wielkim gangiem z trzema łapami nie jest oznaką słabości.
— Trzymają się mnie nie dlatego, że uważają mnie za silnego przywódcę, ale dlatego, że daję im to, czego chcą. W dniu, gdy Modrowronka zginęła, mój gniew wywoływał strach i posłuszeństwo. Dziś wzbudza co najmniej litość. Nie szanują mnie.
Betelgeza powiedziałaby, że było zupełnie na odwrót. W mieście koty starsze i niepełnosprawne były szanowane - to był wyczyn utrzymać się tak długo przy życiu. Trzeba było wykazać się siłą i sprytem. Wielu zabiłoby za możliwość dowiedzenia się, jak takiemu kotu udało się przetrwać na srogich ulicach. Widziała wiele kotów, jednych popierających Białozora, innych patrzących na niego nieprzychylnie, ale każdy z nich darzył go szacunkiem. Jeśli wszak przez tyle księżyców udało mu się utrzymać cały gang w ryzach i nikt nie ma na co narzekać, to znaczyło, że był dobrym przywódcą.
Ale nie wyprowadzała go z błędu. Białozór widocznie widział w każdym wroga i od każdego spodziewał się próby zgarnięcia od niego władzy. W mieście nie było zasad, więc sprawa była dostatecznie jasna. Jeśli znajdzie się ktoś wystarczająco silny, by go pokonać i zapewnić sobie zaufanie lub strach członków gangu, to jest już przegrany. Jeśli chciał wierzyć, że koty już go nie szanują, że mówią za jego plecami i knują już, jak pozbawić go władzy, niech wierzy. Pomoże jej osiągnąć cel.
Nauczyła się od ulicznego życia jednego - jeśli chcesz pozbawić kogoś języka, powiedz mu, że wydłubiesz mu oczy. Białozór będzie tak skupiony na możliwym zagrożeniu ze strony innych kotów, że zapomni o zagrożeniu z jej strony. To już się działo. Popadając w paranoję, próbował zaradzić możliwym próbom odebrania mu władzy, wyładowując swój gniew na członkach gangu, przypominając im, że nie bez powodu tak długo utrzymał się na swojej pozycji. A ona będzie mogła pracować w spokoju, wiedząc, że jeden problem odciągnie uwagę kocura od drugiego.
— Więc skup się na tym, żeby pokazać im, dlaczego powinni cię szanować — zwieńczyła rozmowę tym jednym zdaniem i obróciwszy się, wyszła z pomieszczenia przez wyłamane dawno temu drzwi, które niegdyś służyły Wyprostowanym.
Czuła na sobie jego spojrzenie, którym ją odprowadzał. Wiedziała, że szanował jej zdolności. Nie odganiał jej, gdy przychodziła. Pozwalał sobie pomagać, ale nie sądziła, by jej ufał. Nie sądziła, by ufał komukolwiek. Zaufanie w mieście zwykle było głupotą. I cechą głupich.
Usłyszała dreptanie małych nóżek i piski o wysokiej częstotliwości. Grasowały tu myszy, ciche i zwinne. Ukrywały się po kątach, wgryzały w ściany, czasem podkradały jedzenie. Jej mali przyjaciele dbali o to, by Wyprostowani unikali tego miejsca jak ognia. Te bezfutre stworzenia bały się gryzoni bardziej niż bały się wielkich, obślinionych psów.
Zeszła na dół. Odwróciła wzrok, gdy ujrzała poranione, starcze ciało własnego ojca. Pokryte krwią i siwizną, osłabione. Dziwiło tym, że wciąż potrafiło utrzymać Jafara przy życiu. Minęło tak wiele czasu. Obiecała sobie, że zadziała tak szybko, jak tylko będzie miała szansę. W rzeczywistości to zadanie okazało się trudniejsze. Białozór nie był głupi, nawet doprowadzony do skraju. Mógł nie zwracać uwagi na możliwość zdrady z jej strony, ale nie mogła mieć pewności, czy inne koty poparłyby ją, gdyby przeciwko niemu wystąpiła. Nie, gdy miał tak dużo sojuszników i plecy wśród najsilniejszych samotników w mieście. Ale dłużej nie mogła czekać. Czekała całe życie.
Zabrała kawałek jakiejś szynki z małej kupki jedzenia, które zostawiali tu samotnicy, gdy przychodzili oglądać walki. Przeżuwając ją, była tak skupiona na własnych myślach, że nie zwróciła nawet uwagi, jak smakowała.
Melasa, który jak zwykle pusząc się dumnie przechadzał się po pomieszczeniu, zachęcając samotników do zobaczenia walk i kręcąc się między różnymi grupami towarzyskimi, zwrócił na nią uwagę. Musiała wyglądać wyjątkowo posępnie, gdy skupiona na tym jałowym kawałku mięsa nie uraczyła go nawet jednym krótkim spojrzeniem.
— Stary Edek długo się trzymał — powiedział nagle, nie zwracając uwagi na pytające spojrzenie, jakim go zaszczyciła. — Podobno tak posiwiał na starość, że by go własna matka nie rozpoznała. Doszły do nas wieści z jego gangu. Dziad zginął.
Rozszerzyła oczy. Oczywiście była świadoma, że kiedyś musiało się to stać, a Entelodon był niezwykle wiekowy. Ale mimo to, kocur obrósł w taką legendę, że łatwo było zapomnieć, że też krwawił, gdy się go uderzyło.
— Hm — mruknęła pod nosem. — Mógł być panem miasta, ale w gruncie rzeczy był garstką kości i mięsa. Jak my.
— Staruch musiał w końcu oddać swoją pałeczkę — powiedział nieprzejęty specjalnie samotnik. Czym miałby się przejmować, gdy Betonowy Świat wpadnie w łapy jego chłopaka?
Betelgeza wiedziała, że wiele może się zmienić. Miasto miało to do siebie, że było chaotyczne. Władzę miał ten, kto był w stanie ją utrzymać. Nikt od dawna nie ośmielił się postawić Entelodonowi. Teraz wszystko zależało od Chwały. To mogła być jej szansa.
Podniosła się z miejsca, strzepnąwszy ogonem.
* * *
Nie wiedziała, kiedy zgłupiała na tyle, by wrócić w miejsce, o którym chciała zapomnieć. A jednak, skacząc z dachu na dach, zatrzymała się, gdy dotarła do pochyłego okna dachowego umieszczonego na jednym z domów. Zimny wiatr mierzwił jej futro. O tej porze było ślisko i przemieszczanie się dachami mogło być ryzykowne. Złapała się na tym, że jej to nie obchodziło.
Może potrzebowała częściowej adrenaliny i smaku ryzyka, by odciąć się od problemów. Może po prostu w głębi serca liczyła, że potknie się i ześlizgnie w dół. Wtedy nie musiałaby się już mierzyć z tymi problemami.
Ale to byłoby tchórzostwo. Nie mogła pozostawić na pastwę losu ojca. Nie mogła poddać się w ten sposób.
Z ulgą stwierdziła, że okno było uchylone na tyle, by mogła się przez nie przecisnąć. Zaraz znalazła się na przestronnym strychu.
Niewiele się tu zmieniło. Słabe światło wpadało strużką z okna do pokoju, podświetlając drobinki unoszących się w powietrzu pyłków kurzu. Drewnianą podłogę przysłaniał teraz czerwony dywan. Nie zastała tu nikogo.
Przyjrzała się swojemu odbiciu w szybie okna. Nie zwróciła uwagi, kiedy jej futro z gładkiego i czystego stało się szorstkie i matowe. A to miało miejsce wiele księżyców temu, odkąd straciła dom i wylądowała w tej spelunie. Część jej była wdzięczna za to, że życie przywiodło ją właśnie tutaj. Gdyby całe życie spędziła w bezpiecznym domu, byłaby jak ojciec. Pedantyczna, z zawyżonymi oczekiwaniami, których ulice nie mogłyby spełnić. Zginęłaby szybko.
Usłyszała charakterystyczne pobrzękiwanie dzwoneczka. Nastroszyła futro i automatycznie skryła się w cieniu, choć sama nawet nie wiedziała, po co to robiła. To był odruch niezależny od niej. Znała przecież tego, kto się zbliżał. A może po prostu wolała zachować ostrożność na wypadek, gdyby wprowadził się tu jakiś inny, mniej przyjazny kot.
Nie zaskoczyła się jednak. Szedł ku niej czarno-biały staruszek, kiwając się na boki. Widząc jej wzrok, zatrzymał się.
— Betelgezo — szepnął, najwyraźniej zaskoczony jej obecnością. — Nie spodziewałem się ciebie zobaczyć.
Przez chwilę milczała, spoglądając na dwie kawki, które przefrunęły za oknem.
— Ja nie spodziewałam się, że tu przyjdę.
— Mówiłem, że to miejsce zawsze będzie dla was otwarte. Chociaż nie sądziłem, że posłuchasz — przyznał. — Ale kim jestem, by odmówić ci gościny? Mów, co cię sprowadza, dziecko.
Zwróciła łeb w jego stronę.
— Pytania — odparła głucho.
Plaga uśmiechnął się ciepło. Usiadł wygodnie i skinął głową, by zrobiła to samo, ale kotka odmówiła.
— Postaram się zaspokoić twoją ciekawość.
— Dlaczego nam pomagasz? — spytała. — Ze zwykłego sentymentu? Nie ma w nas nic, co było w mojej matce za twojego dzieciństwa. Nie znałam jej takiej, jaką ty ją znałeś.
— Cóż, ja znałem ją prawdziwą. Zanim miasto ją przeżuło i wypluło — powiedział i wyraźnie zesmutniał. — A odpowiedź na twoje pytanie jest proste. Kocham was. Jesteście moją rodziną. Nie chcę widzieć mojej rodziny cierpiącej, tak samo jak nie chciałbym widzieć w ten sposób mojej siostry. Ani moich własnych dzieci.
Strzepnęła ogonem i zmrużyła oczy. Zauważyła, że mimowolnie wysuwają jej się pazury.
— Miłość jest głupia i ślepa — warknęła. — Przynosi tylko cierpienie i destrukcję.
— A zabijanie i życie w gangu ich nie przynosi? — odparł kocur delikatnie.
— To pozwala mi przeżyć — powiedziała. — Z miłości nie ma żadnych korzyści.
Kocur wstał. Błękitne oczy obmierzyły ją łagodnym spojrzeniem.
— W miłości nie chodzi o korzyści — zauważył. — Ale nie winię cię za to, co o niej myślisz. Masz wzrok kogoś, kto wiele stracił.
Odwróciła rozzłoszczony wzrok. Głównie po to, by ukryć zbierającą się w nich wilgoć.
— Dobrą... przyjaciółkę — wypowiedziała te słowa żałośnie drżącym głosem. W rzeczywistości Ruta była kimś więcej niż tylko przyjaciółką. I po spojrzeniu Plagi domyślala się, że on też to wiedział. Jego wzrok złagodniał jeszcze bardziej.
— Miłość ma to do siebie, że jest niebezpieczna — przyznał kocur. — Dlatego tylko odważni pozwalają sobie mimo to kochać. Wiedząc, że linia między życiem, a śmiercią jest cienka. Wiedząc, że mogą stracić tych, których darzą uczuciem. Ale życie bez miłości jest jak skóra bez mięsa. Bez smaku.
Zwróciła na niego słaby wzrok.
— Gdybym dawno temu nie odłączył się od gangu, byłbym innym kotem — powiedział. Zadrżał mu głos. Najwidoczniej przeszłość wciąż go ścigała. — Pozbawionym uczuć. Wyrachowanym. Zamiast z tobą rozmawiać, próbowałbym cię zabić. Przyznam, że boję się takiego życia. To mój największy lęk. Nie mogę być bardziej wdzięczny, że poznałem swoich Wyprostowanych. Miasto to zatruta rzeka, dziecko. Wejdziesz w nią i choćbyś wyschła, trucizna nie opuści twojego ciała. Będzie cię pożerać powoli i stopniowo, a ty nawet tego nie zauważysz.
To była prawda. Gdzieś w podświadomości sama to wiedziała. Życie na ulicach ją zniszczyło. Odarło z dziecięcej naiwności, z jakichkolwiek resztek honoru. Tutaj nie było miejsca na honor. Jedynie na nieustanną walkę i gonienie za sławą i potęgą zbudowaną z kruchych filarów.
A jednak była uzależniona od takiego życia. Nie chciała go zmieniać.
— Pierwsze spotkanie z okrucieństwem miasta przyszło do mnie szybko. Gdy ukochana matka sprzedała mnie i twoją matkę do gangów — opowiedział. — Gdybym spędził w gangu więcej czasu, spotkałbym jeszcze więcej okrucieństwa, aż sam bym je przejął, by móc przetrwać. Czyż nie panuje wśród was przekonanie, że lepiej być oprawcą, niż ofiarą? Twoja matka przeżyła wszystko to, przed czym uchroniło mnie życie pieszczocha. Zdrady, głód, uliczne walki, śmierci i deprawacje.
Podniósł się i odwrócił w kierunku klatki schodowej. Zanim zniknął, wypowiedział ostatnie słowa.
— Czasem warto jest się zatrzymać i spojrzeć w oczy drugiemu kotu, dziecko — powiedział staruszek i podniósł się powoli. — Mój czas się kończy, ale ty masz przed sobą jeszcze wiele księżyców. Nie zmarnuj ich na podążanie za błędnym kołem, w które wpadli nasi rodzice. Nie buduj sobie tarczy z okrucieństwa przeciwko okrucieństwu.
Pustym wzrokiem odprowadziła kocura, a gdy cień jego znikającej sylwetki zniknął ze ściany, stała tak jeszcze przez chwilę. Dopiero później zmusiła się, by odejść.
* * *
Kolejny dzień spędziła niemal całkowicie w zamknięciu, ani myśląc o tym, żeby wyjść na zewnątrz. Było zimno, mokro, pełno śniegu. Słońce ledwo wzeszło, a już ciągnęło za sobą ciemniejące powoli sklepienie. Dni mijały jak uderzenia serca.
Ani Izydy, ani Bluszczu nie było w ich pokoju. Nie wiedziała, gdzie są ani co robili i nie zamierzała się dowiadywać.
Usłyszawszy kroki, rozpoznała po ich lekkości, że nie należały one do Białozora. Spodziewała się zobaczyć siostrę czy brata, ale w drzwiach ujrzała tylko jakąś nieznajomą kotkę. Większość jej ciała pokrywała biel, w niektórych miejscach upstrzona tylko niebieskimi i kremowymi łatami. Wyglądała na niepewną.
— Po co przychodzisz? — spytała ostro Betelgeza. Potrzebowała samotności i nawet tego nie mogła dziś dostać.
— Liczyłam, że znajdę tu Bluszcz — odpowiedziała. Podniosła łapę, a Betelgeza zbliżyła się do niej i podążyła wzrokiem za szylkretową samotniczką. Po wewnętrznej stronie swojej lewej łapy miała boleśnie wyglądającą ranę, z której wciąż ciekła świeża krew.
Krople jedna po drugiej spadały na chłodną posadzkę.
— Znam się co nie co na medycynie — przyznała w końcu Geza. — Opatrzę ci ją.
— Za darmo? — mruknęła zaskoczona kotka.
— Naszła mnie ochota na dobroczynność — rzuciła z ironią córka Bastet. — Ale zaraz może mi przejść.
Szylkretowa kotka milczała, wędrując wzrokiem za Betelgezą, która z posegregowanych dokładnie ziół wybrała szerokie liście nagietka, a następnie zdjęła ze ściany trochę pajęczyny. Gdy zbliżyła się do kotki i już miała nałożyć na nią liść, ta lekko skrzywiła się z bólu.
Betelgeza spróbowała ponownie. Tym razem udało jej się owinąć liście wokół zranienia, a następnie utwierdzić je pajęczyną, tak, by zniwelować krwawienie. Była pewna, że brat czy siostra zrobiliby to lepiej, ale ważne było to, że opatrunek działał. Przynajmniej na teraz.
— Jak ci na imię?
— Runa.
Betelgeza spojrzała w oczy kotce. Nosiła na sobie bliznę Białozora. Należała do jego gangu, a jednak Gezie zdawało się, że nigdy jej nie widziała.
— Chyba nie jesteś tu od dawna.
— Nie — przyznała kotka.
— Co cię tu sprowadziło? — spytała Geza. — Głód, śmierć bliskich, ktoś cię sprzedał?
— Dołączyłam tu z własnej woli — odwróciła wzrok. Widziała w nim błysk irytacji.
— Więc jesteś głupia — skwitowała vanka i odsunęła się, gdy uznała, że opatrunek był już wystarczająco dobrze utwierdzony na łapie towarzyszki. — Koty wiążą się w gangi, by przetrwać. Nie z nudów.
— Możesz mi wierzyć, że w życiu mi się nie nudzi — wycedziła kotka przez zęby, widocznie z bólu. — Może ciebie sprzedała matka, ale nie mnie.
Geza na moment wysunęła pazury, ale zaraz odetchnęła głęboko i schowała je w łapach. Do Runy najwyraźniej doszło, że powiedziała zbyt dużo, bo na moment wybałuszyła oczy i odwróciła wzrok.
— Mogłabym cię zabić za takie słowa.
— A zrobisz to?
— Nie — odparła Betelgeza. Odwróciła się do niej plecami. — Idź już.
Kotka wstała tak szybko, jak gdyby już od początku rozmowy myślała o wyjściu. Odwróciła się jednak, zanim odeszła.
— Dzięki. Za opatrunek.
— Nie dziękuj, tylko idź i się do czegoś przydaj — mruknęła Geza pod nosem.
* * *
Gdy weszła do środka starego, opuszczonego budynku, wewnątrz przelewała się masa kotów. Mieszały się tysiące różnych zapachów, tych mniej i bardziej przyjemnych. Po pewnym czasie stawały się do zniesienia. Wystarczyło tylko, żeby jej nos się do nich przyzwyczaił.
Odszukała spojrzeniem swoją siostrę i brata. Byli jedynymi z jej rodzeństwa, które udało jej się odnaleźć w tym tłumie. Wiedziała jednak, że Bluszcz też musiał kręcić się gdzieś w okolicy. Z nim także musiała zamienić słowo.
— Myszołów nie żyje — miauknęła Izyda, wędrując wzrokiem za siostrą, której spojrzenie zdradzało szargające nią nerwy. — Nie będzie ci dłużej przeszkadzał.
Ta informacja zaskoczyła Betelgezę. Prawie wydałaby z siebie zadowolone miauknięcie. Myszołów był jedną z największych przeszkód. Wiecznie czuwająca maszynka do zabijania - kotka czasem zastanawiała się, czy on kiedykolwiek odpoczywał. Czy potrafił odpoczywać.
Teraz nie musiała się martwić o to, że mógłby skierować na nią uwagę Białozora.
— Co mu się przytrafiło?
— Nie wiem — Izyda wzruszyła ramionami. — Dużo rzeczy mogło mu się stać. To miasto. Może dopadł go ktoś, z kim się nie lubił. Albo jakiś pies czy wściekły Wyprostowany. Wiesz, jacy oni są. We mnie ich paskudne kocięta rzucały kamieniami.
Z całą pewnością. Jeśli w okrucieństwie ktoś mógł dorównać kotom, to byli to Wyprostowani. Kurz nazywała ich "Ludźmi". Na samo wspomnienie pięknej samotniczki gardło zawiązało się Betelgezie w ciasny supełek.
— Mam nadzieję, że to nie była przyjemna śmierć.
Z początku Izyda popatrzyła się na nią z ukosa. To były mocne słowa. Ale po dłuższej chwili westchnęła.
— Nie byłabym tak bezpośrednia, ale po części też mam taką nadzieję. Zasłużył sobie.
— Przeklęty szczur.
Liliowa kocica parsknęła pod nosem, najwyraźniej po to, by rozładować emocje; później tylko skryła brodę w łapach i owinęła się ciaśniej ogonem.
— Białozór stał się leniwy i odrętwiały jak koty, które odwiedziły Obcinacza. Cały dzień tylko marudzi i wydziera się na wszystkich wokół, ale nie pilnuje nawet własnych interesów. Przed chwilą jego koty musiały za niego wysłać do Chwały posłańca. Pewnie minęliście się, gdy wchodziłaś.
Uszy Betelgezy jakby się podniosły.
— Posłańca?
— Wiesz, żeby dostarczył mu część jego zapłaty. Za współpracę.
Cała energia natychmiast do niej wróciła. W powietrzu wyczuła cień szansy. W żyłach poczuła kolejny przypływ adrenaliny. Jeśli koty widziały, jak niedbale niebieski samotnik przykładał się do własnych obowiązków, to z łatwością mogły uwierzyć w to, że zaniedbał również dostarczenie Chwale jego części udziału ze współpracy między ich dwoma gangami. Normalnie to wzbudziłoby podejrzenia; stary Białozór bardzo dobrze pilnował swoich zadań. Nigdy nie dopuściłby do potencjalnego rozpadu gangu - a to była jedna z najbardziej prawdopodobnych konsekwencji niewywiązania się z umowy zawartej dawno temu z Entelodonem. Ale tego Białozora już nie było.
Mogła wykorzystać jego obecną reputację, by sprowokować Chwałę do zaatakowania jego gangu. W dawnych realiach i dawnych okolicznościach brak zapłaty natychmiast wzbudziłby podejrzenia. Czarny kocur, obecny pan miasta, nie należał do głupich. Wywnioskowałby, że musiało dojść do sabotażu. Ale teraz? Gdy Białozór, wyraźnie zmęczony i pozbawiony dawnego wigoru, coraz częściej zdawał się lekceważyć własne zobowiązania?
— Widzę w twoich oczach błysk, którego nie widziałam od księżyców — miauknęła Izyda, wyrywając ją z zamyśleń. Uśmiech rozbłysnął na pysku Betelgezy. Oczy zwilgotniały po raz pierwszy od wielu księżyców. — Co się dzieje?
— Niedługo zrobię coś bardzo głupiego.
Liliowa kotka jęknęła.
— Jak bardzo głupiego?
— Na tyle, że jeśli ktokolwiek odkryje, co zrobiłam, to wszyscy umrzemy.
— Wypadałoby więc, żebyś powiedziała nam, o co chodzi — miauknął dotąd tkwiący w milczeniu Klamerka. Czasami, wpatrując się w te ciemne oczy, zastanawiała się, jakie myśli przez nie przebiegały. Brat był... dziwny, i dziwny to mało powiedziane. Ekscentryczny i niekonwencjonalny w swoim sposobie bycia. Cichy, snuł się jak cień, a gdy mówił, nawet głośno, brzmiał jak szept - subtelny i z czymś w sobie, co można było nazwać odrobinę niepokojącym.
— Nie. Bo zwątpicie w prawdopodobieństwo udanej. Nie będę was straszyć. Poza tym nie chcę siedzieć i słuchać wykładów Izydy na temat tego, jak bardzo nie powinnam tego robić.
— Cóż, nie pomagasz nam uwierzyć w twój plan — zauważyła liliowa. — Ale nie będę cię powstrzymywać. Wystarczy się rozejrzeć po tej szczurzej wylęgarni. Nie ma tu nic, za czym mogłabym płakać.
Betelgeza posłała jej wdzięczne spojrzenie.
— Nie mówcie nic tylko Bluszczowi. Nie wiem, czy zdołałby dochować tajemnicy. Wolałabym nie sprowadzać zbędnego niebezpieczeństwa ani na nas, ani na niego.
— Masz moje słowo — przytaknęła Izyda. Betelgeza miała już odchodzić, gdy kotka, jakby wahając się, po dłuższej przerwie znów się wypowiedziała. — Wiesz, że z tyloma kotami mamy nikłe szanse. Myślałam, że już się z tym pogodziłaś. Nie wiem, co planujesz, ale tej walki nie możemy wygrać. Możemy odejść od Białozora, zniknąć z uwagi miasta i zaszyć się w którymś z małych gangów. Ale wtedy każdy dzień byłby walką o przetrwanie. Tutaj możemy żyć godnie. Nawet, jeśli nieszczęśliwie.
Betelgeza długo o tym myślała. Po części, choć nie chciała przyjąć tego do świadomości, już dawno pogodziła się z tym, że nie wygra. Że nie uwolni już ojca. Że musiała wybrać między względnie bezpiecznym życiem jako znana w mieście Betelgeza, albo życiem w ukryciu w którymś z mniejszych gangów, walcząc o podstawowe potrzeby, martwiąc się o to, co jutro zje. Tutaj nie musiała bać się głodu. Mimo to on czasem zdawał się być czymś dużo łatwiejszym do zniesienia niż życie pod rozkazem kogoś, kto z dnia na dzień zniszczył wszystko. Oczywiście, mogła odejść. Ale cena była równie duża. Przywykła do względnie bezpiecznego życia. Nigdy nie doświadczyła spania w mokrym kartonie, na mroźnych ulicach czy w ciemnych, obskurnych, śmierdzących kanałach, razem ze szczurami przenoszącymi choroby i zarazy tak straszne, że opowieści o nich krążyły po ulicach miasta i zmuszały spanikowanych i przerażonych samotników do szukania ucieczki i schronienia w gangach.
— Być może. Ale jeśli mam umrzeć, to tylko w walce.
I odeszła. Natychmiast opuściła budynek, pozostawiając za sobą najpewniej tylko ślad zapachowy. Wskoczyła na kontener na śmieci, a z niego na balustradę balkonu. Gdy upewniła się, że przestrzeń między dachem, a jej położeniem, jest wystarczająco wąska, by dała radę doskoczyć na drugą stronę, odbiła się łapami od gładkiej, zimnej poręczy i wylądowała na skraju pochyłej powierzchni budynku. Nie obracając się za siebie, przeskakiwała z dachu na dach, robiąc tylko krótkie przerwy na złapanie oddechu i zregenerowanie sił w łapach. Jeśli posłaniec wyruszył niedawno, zdąży go wyprzedzić poruszając się poprzez dachy. Wiedziała, jaką drogą szedł i gdzie szedł. Zawsze chodzili tak samo i zawsze w jednym celu - kiedyś do Entelodona, teraz do Chwały.
Sunęła dach za dachem, nieraz w pędzie omal nie zsuwając się z tych bardziej pochyłych powierzchni. Nie zważała na dźwięk, jaki wydawały ciężkie blachy, ani na osuwający się pod jej łapami grunt. Jedyne, co się teraz liczyło, to cel.
I wtedy w oczy rzuciła jej się kocia sylwetka. Na oku samotnikowi błyszczała blizna przypominająca ptasie skrzydło. To właśnie on niósł w pysku zawiniątko, najpewniej z tym, co należało się Chwale - ziołami i pożywieniem.
Przyspieszyła kroku. Dotarłszy na samą krawędź dachówki, spojrzała jeszcze raz na przestrzeń pod jej łapami, by namierzyć wzrokiem samotnika. Potem skoczyła raz i kolejny, aż go wyprzedziła. Dopiero wówczas odszukała wzrokiem bezpiecznego zejścia. Zeskoczyła na jakąś stertę kartonów i innych śmieci, przeklinając w duchu, gdy poczuła lekki ból w łapach. To nie było najwygodniejsze lądowanie, ale najważniejsze było to, że udało jej się wylądować na czterech łapach - i w całym kawałku.
Ruszyła wzdłuż ciasnej uliczki i skręciła na rozwidleniu. Gdy tylko głowa Betelgezy wysunęła się z zakrętu, przecinając drogę samotnikowi, zanim ten zdążył przejść dalej, kot znieruchomiał. Najwyraźniej przeczuwał, że miało stać się zaraz coś złego; zresztą sama Betelgeza nie przykładała się do tego, by ukryć swoje zamiary. Była zbyt zdesperowana i pełna emocji, by bawić się w ich ukrywanie. Spojrzenie miała zimne jak lód - oczy jak drapieżcy, który przygotowuje się do skoku na ofiarę.
Kot upuścił wszystko to, co trzymał, i cofnął się lekko o krok. Zaraz jednak wykierował w nią oskarżycielskie spojrzenie.
— Z oczu błyska ci żądzą krwi.
— Chcę krwi, ale nie twojej — odparła. — Niestety jednak będę musiała cię zabić, by osiągnąć swój cel.
Tak już było. Znalazł się w niewłaściwym miejscu i w niewłaściwym czasie. Nieszczęśnik akurat tego dnia został posłany do Chwały. Betelgeza nie miała czasu na zastanawianie się nad moralnością swoich decyzji. Była skupiona na celu, a cel kazał jej go zabić. Jeśliby go oszczędziła, mogłaby za to zapłacić własnym życiem, życiem bliskich i sprowadzeniem całego planu na sromotną klęskę. Nie mogła mu zaufać, że pozostałby cicho. Musiał więc umrzeć - ponura rzeczywistość. Nikt z nich jej nie chciał, nikt jej nie wybrał. Ale urodzili się w mieście i nie dostali przywileju wyboru. Musieli się dostosować, jeśli chcieli przeżyć.
— Zdrajczyni — syknął. — On i tak się dowie. I zabije całą waszą czwórkę!
— Nie jestem zdrajczynią — odparła samotniczka. — Bo nigdy nie byłam po waszej stronie.
Zanim zdążył wypowiedzieć choćby jedno słowo, odbiła się łapami od ziemi i oba koty splotły się w uścisku. Betelgeza napięła mięśnie i przycisnęła go do powierzchni twardej uliczki. Kocur szarpał się i miotał, wymachując jej wściekle przed oczami pazurami. Raz, próbując zatopić kły w jego szyi, nachyliła się zbyt blisko i mocno nimi oberwała. Na swoim czole poczuła chłodną krew, która spłynęła po jej policzku i splamiła ziemię. Na chwilę znieruchomiała, wbijając w niego ostre spojrzenie. On zaś, cały czas patrzył na nią wyzywająco, choć pewien, że nie miał żadnych szans.
Spoglądał w oczy śmierci.
Przycisnęła jego głowę łapami, a gdy ta gwałtownie uderzyła o bruk z głośnym trzaskiem, otworzyła pysk i szereg lśniących zębów wtopił się w szyję kocura, najpierw przebijając warstwę futra i skóry, a potem tchawicę. Splunęła na bok, by pozbyć się metalicznego posmaku krwi. Gdy ponownie spojrzała w stronę kocura, był już trupem; oczy znieruchomiały w wyrazie złości. Nim ciało zupełnie zwiotczało, samotnik zdążył jeszcze wstrzymać gwałtownie oddech. Już go nie wypuścił.
Na te znieruchomiałe oczy i pomniejszone źrenice zareagowała tylko ledwo widocznym drżeniem mięśni. Była przyzwyczajona do widoku śmierci, a jednak za każdym razem wydawał się być jak zwisający u szyi kamień. Ciężar, nawet jeśli niezauważalny.
Złapała martwego samotnika za kark i odciągnęła go na bok, w ciemną uliczkę, pomiędzy śmieci i kartony, gdzie znajdą go tylko głodne szczury. Wzdrygnęła się na samą myśl.
Życie samotnika nieposiadającego gangu lub żyjącego w niewielkim, mało znaczącym przerażało ją głównie z tego powodu - umrzeć można było na tysiąc nieprzyjemnych i okropnych sposobów, o których jej się nawet nie śniło. Słyszała historie, jak koty, które niegdyś ledwo wiązały koniec z końcem, zostawały żywcem pożerane przez te paskudne gryzonie. Nie weszłaby do kanałów nawet, gdyby miała umrzeć.
Gdy pozbyła się ciała, wróciła w miejsce, skąd je zabrała i ukryła także zawiniątko, które niósł wcześniej samotnik, a które miało trafić w łapy Chwały. Upewniając się, że nikt nie znajdzie żadnych dowodów, a przynajmniej nie znajdzie ich dostatecznie szybko, wskoczyła z powrotem na dach i przycupnęła na chwilę na jego skraju, by odpocząć i - przy okazji - poobserwować, czy nie miała na karku żadnych świadków.
Nie widziała nikogo, ale ostrożność i doświadczenie nauczyły ją, że czasem niepożądane oczy kryły się w najjaśniejszym z miejsc, a najczarniejsze kąty świeciły pustkami. Mimo to nie mogła spędzić całego dnia na szukaniu potencjalnych wrogów po uliczkach. Musiała wracać i zmyć z siebie krew.
Zmęczenie znacząco spowolniło jej powrót. Ledwo mogła oddychać, gdy wróciła do Kołowrotu - a postanowiła wrócić przez zbite dawno temu okno jednego z górnych pokojów, tak jakby nigdy nie wychodziła z budynku.
Nie zwróciła uwagi na żadne spojrzenia, które skierowały się w jej stronę, gdy zeszła po schodach do głównej sali, w której masa kotów wyczekiwała kolejnych atrakcji, a gwarne rozmowy tłumiły zgiełk zewnętrznego świata. Najchętniej położyłaby się spać i dała ulżyć zbolałym mięśniom, ale postarała się nie wzbudzać podejrzeń i nie pokazywać po sobie niczego, co mogłoby naprowadzić kogokolwiek na to, co zrobiła.
Zamiast tego zmusiła się do pewnego siebie, siarczystego uśmiechu i pełnego wigoru spojrzenia, którym omiotła wszystkich wokół.
— Humor dopisuje? — mruknął Melasa, spoglądając na nią z ukosa. Jego gładkie, czarne futro upstrzone było rudymi przejaśnieniami i siwymi włoskami. Starzał się.
Na tego parszywego kreta też kiedyś przyjdzie czas. Nie żywiła do niego sympatii. Miał długi język, a historia pokazała, że niewiele było trzeba, by go przekupić. Dawno byłby martwy, gdyby nie wpadł w oko Chwale.
— Można tak powiedzieć.
— Oby udzielił się i naszemu staremu kompanowi. Od księżyców w tyłku ma kija i wiecznie chodzi naburmuszony. Jakiejkolwiek bym mu nie wymyślił rozrywki, ten tylko siedzi i morduje wszystkich spojrzeniem. Nawet ja mam go dość.
Machnął łapą, jakby uznał dalszą rozmowę na ten temat za zbędną. Melasa mógł narzekać na Białozora, ale Betelgeza wiedziała, że byli prawie nierozłączni. Jak stare małżeństwo - tylko oni mogli na siebie psioczyć, nie ryzykując jednocześnie własnym życiem. Czasami zastanawiała się, jak jeszcze ze sobą wytrzymywali i ile czasu musiałoby minąć, nim któreś z nich wykończy drugie.
* * *
Słońce oświetlało swoim słabym, skąpym blaskiem pomieszczenia; a przynajmniej te z nich, do których jego siarczyste wiązki mogły wparować przez okna i szczeliny. Drobinki kurzu i pyłu z rozpadających się, starych już i zaniedbanych ścian unosiły się w powietrzu, dobrze widoczne i podświetlone przez światło. Kołowrót był tłumny jak nigdy dotąd. Koty formowały się niemal w jedną zbitą masę burych i czarnych futer, które przepychały się przez siebie, wchodziły i wychodziły, pozostawiając za sobą jedynie zwietrzałe, nieprzyjemne zapachy brudnej ulicy.
I był też Białozór. Jak zwykle, w złym nastroju, ze zmęczonymi i wściekłymi oczami, każdego jednego kota obmierzał ostrym spojrzeniem, jak gdyby spodziewał się, że każdemu z nich krążyła z tyłu głowy myśl o wyzwaniu go na pojedynek. Nie wiedział, że prawdziwe zagrożenie było gdzieś indziej. Albo być może to właśnie samotników uznał za większy problem. Mylnie.
— Pochmurny jesteś dziś jak niebo zakopcone przez Wyprostowanych — stwierdził Melasa, śledząc oczyma Białozora, który skończył posiłek. Jego matowe spojrzenie mówiło, że energia do życia i dawny zapał zostały nieodwracalnie wyczerpane.
Jego oczy w istocie były równie zimne i pozbawione czucia, co lejący na zewnątrz deszcz. Ulewa za ulewą. Nawet pora zielonych liści ich nie oszczędzała. Jedyną korzyścią płynącą dla samotników z okropieństw pogody była wyraźna niechęć Wyprostowanych do wychodzenia ze swoich jam w parny czy mokry dzień. Zostawali za drzwiami swoich brzydkich domów, a ulice stawały się mniej tłoczne i niewiele bezpieczniejsze.
— Nie płacę ci za marnowanie mojego czasu — burknął duży, niebieski kocur.
To chyba najspokojniejsza odpowiedź, na jaką Melasa mógł liczyć. Czarny kocur przewrócił oczami.
— Żebyś ty mi w ogóle płacił.
Odszedł jednak, nie wypowiadając żadnego zbędnego słowa. Darował sobie rozprawianie i ćwierkanie nad uchem Białozora, a zamiast tego dołączył do jednej z grupek samotników, gdzie mógł rozprostować długi jęzor. Jemu jak nikomu innemu przydałaby się lekcja. Przydałoby mu się nauczyć, że czasem pysk należy zamknąć.
— Chcemy rozmawiać z Białozorem.
Wszystkie koty zamilkły jak jeden mąż. Gwarne rozmowy nie tyle co przycichły, co nagle ustały - szybko jak trzaśnięcie pioruna. Tysiące oczu skierowało się w kierunku grupki kotów, która stała w wejściu, przysłaniając i tak słabe światło dnia. Na ich barkach malowały się, częściowo zarośnięte futrem blizny układające się w literę "E". Wszyscy znali ten znak.
Betelgeza, leżąc ze skrzyżowanymi łapami, obserwowała rozwój zdarzeń spod chłodnego spojrzenia. Otaksowała wzrokiem samotników, którzy niedbałymi, wrogimi łypnięciami odganiali wszystkie wścibskie koty. Przepchnęli się przez tłum do niebieskiego vana i wraz z nim zaszyli się na boku; na uboczu, gdzie ciekawskie uszy nie miały wstępu.
Betelgeza, wytężając uśpione zmysły, nie rozpoznała konkretnych słów w tej osobliwej mieszaninie głosów. Wszystkie zlewały się w jedną, płynną całość, której nie sposób było od siebie oddzielić. Dopiero podniesiony głos Białozora pozwolił jej pojąć, o czym rozmawiali.
— Oszuści! Złodzieje! — zgromił ich siarczystym, chrapliwym, starczym głosem. Oskarżycielskie spojrzenie jedynego pomarańczowego ślepka przejrzało ich na wylot niby garstkę małego pyłku. Najwyraźniej z wiekiem stał się mniej ostrożny.
Lub też uznał, że jego dotychczasowa ostrożność zaczęła być postrzegana jako słabość i wykorzystywana, by wyciągnąć z niego więcej, niż się na to zgodził. W mieście te granice zacierały się niezwykle łatwo. Nadmierna ugodowość mogła skończyć się tylko sromotnym upadkiem.
— Przyszliśmy po zapłatę, której nie otrzymaliśmy i po nic więcej. To śmiałe oskarżać swojego pana, Chwałę, o oszustwo, gdy samemu nie dotrzymało się umowy.
— Żyję zbyt długo, by dać się nabrać na taką oczywistą sztuczkę. W mieście tak się oszukiwało podrostków, którzy na ulicy spędzili ledwie dzień. Teraz udajecie, że nie dostaliście zapłaty, a następnego ranka przyjdziecie, żeby wyrwać jedzenie z naszych brzuchów — mówiąc to cierpko, odwrócił się i machnął potężnym ogonem, wznosząc za sobą tumany kurzu i pyłu.
Samotników pozostawił jedynie z nieodgadnionymi spojrzeniami. Nie dociekali jednak, jakby każde kolejne uderzenie serca spędzone na próbie przemówienia Białozorowi do rozsądku uznawali za ujmę na ich honorze i niewybaczalną stratę czasu. Odeszli, łypiąc wrogo na otaczających ich samotników, tak, jak też i weszli. I nie pozostawili po sobie nic. Tylko niejasne wspomnienie.
I uśmiech na pysku Betelgezy.
* * *
Jej plan, choć ryzykowny i z pewnością nie najmądrzejszy, powiódł się. Istniała niemała szansa, że Białozór mógłby zauważyć zniknięcie wysłanego wcześniej posłańca. Ale zgodnie z jej oczekiwaniami, świadomość braku jego powrotu musiała przemknąć mu przed oczami. Był stary, zszargany przez nerwy, a w gangu znajdowały się dziesiątki samotników, spośród których znacznej większości imion nawet nie znał. W mieście kocie życie było jak liść mięty z ogródka Wyprostowanych; użyło się go i natychmiast się o nim zapominało.
Betelgeza znalazła Izydę w jednym z pomieszczeń opuszczonego budynku. Teraz było w nim wyjątkowo mokro, co tylko sprzyjało rozwojowi pleśni i rozkładowi wszystkiego, co się w nim znajdowało. Nieszczelne okna i szczeliny w ścianach czy dachu, którymi żaden Wyprostowany od dawna się nie zajmował, przepuszczały pokłady letnich deszczów, stopniowo czyniąc z Kołowrotu jeszcze większą ruinę. Nawet szczury pogardziły tym miejscem; w ostatnim czasie było ich zdecydowanie mniej.
— Izydo — zwróciła się do siostry. — Potrzebuję twojej pomocy.
Śliczne, zmęczone życiem oczęta przez dłuższy czas nie zwróciły się w stronę Betelgezy, a jedynie z pewnym przygnębieniem taksowały ponure, szare ściany. Wreszcie zerknęły na nią, a na dotąd beznamiętnym licu natychmiast zajaśniało zainteresowanie.
— Udaj się do Dumy — miauknęła. — Przekaż mu, że chcę się z nim spotkać w jakimś... przystępnym miejscu. Cichym i spokojnym, gdzie nikt nam nie przeszkodzi. Może w porcie. Niech będzie tam o świcie.
Izyda z początku wydawała się zaskoczona.
— Duma? — mruknęła głosem pełnym powątpiewania. — Milczał przez wiele księżyców. Czemu teraz miałby ci pomóc?
— Wcześniej wiązałoby się to dla niego z wystąpieniem przeciwko swojemu ojcu lub bratu. Nie wiem, czy jego głos w tej sprawie miałby w ogóle jakąkolwiek szansę przebicia. Ale jeśli nawet - taka decyzja wprowadziłaby zamęt. I chaos. Podzielenie tak dużego gangu na obozy znacznie by go osłabiło. Być może zachwiało stabilność ich pozycji w mieście. Teraz, dzięki mnie, ma pretekst.
Taka argumentacja musiała przekonać liliową kotkę, która wreszcie porzuciła sceptyczne spojrzenie. Westchnęła głęboko, zerknąwszy na widok zza szyb okna i przejeżdżające daleko przez ulicę Potwory, których głośny ryk słyszalny był nawet stąd.
— Oby twój osąd był jak najbardziej zbliżony do prawdy. W przeciwnym wypadku lepiej już szykować miejsce na grób.
— Nie wybieram się do grobu.
— Ale on może wybrać się do ciebie, jeśli będziesz nieuważna, ty brudna kupo futra.
— Nie jestem brudna.
Na chwilę na pyskach obu kotek pojawiły się nieśmiałe, wysuwające się jakby z cienia uśmiechy. Musiała minąć dłuższa chwila nieprzerywanej ciszy, aby spojrzenia znów spoważniały.
— Mogłabym czekać, aż Duma odezwie się do mnie pierwszy, ale nie mamy na to czasu — westchnęła w końcu Betelgeza. — Musimy działać szybko.
— Przekażę mu wiadomość — miauknęła, a gdy tylko padło ostatnie słowo, zawiesiła głos. — Czemu nie możesz pójść sama?
— Już ostatnio się stąd wymykałam. Nie chcę wzbudzać podejrzeń. Będzie bezpieczniej, jeśli tym razem zrobi to ktoś inny. Wiesz, na wypadek, gdyby ktoś cię zobaczył.
Izyda skinęła głową.
— Rozumiem.
* * *
Kilkukrotnie odwracała się i obracała, wzrokiem młócąc ze szczytów dachów w dół: przez puste, ciasne alejki, brukowe uliczki i porozrzucane przy drzwiach kartony; jakby spodziewając się ujrzeć jakiś przemykający za nią cień. Cień gotów, by rzucić się na nią w najbardziej niespodziewanej chwili, lub też - co dużo straszniejsze - zaatakować w bardziej subtelny sposób.
Jednak nie widziała nikogo. O ile oczy jej nie zwodziły, była sama.
Z ostrożności i uważności wybierała rzadziej uczęszczaną trasę, gdzie kotów kłębiło się zwykle mniej. Skakała z dachu na dach, ciągle z towarzyszącym jej dreszczem niepokoju na skórze. Cały czas spodziewała się ujrzeć z dali biało-bure futro, chłodne oczy jak pioruny, z którymi spotkanie mogło skończyć się jedynie próbą pogodzenia się z porażką.
Ale Myszołów już dawno był w grobie. Zginął żałośnie - tak, jak żył. Nie mogła już zetknąć się z jego spojrzeniem ani spotkać go, kroczącego za nią jak cień, podążającego za nią wszędzie tam, gdzie myślała, że była sama. Jak rozległe były ulice miasta, tak nie było żadnego kota, który dorównywałby jej umiejętnościom i umiejętnościom jej matki. Nikt nie poruszał się po dachach tak dobrze jak ona. Nikt już nie mógł jej zagrozić.
A jednak lęk był równie nieustępliwy, co kiedyś Myszołów. Jak klątwa, którą kocur niegdyś rzucił i która teraz była jej nieodłączną, choć niechcianą towarzyszką.
Gdy budynki zaczynały się rozrzedzać, a puste szare ulice zostały zastąpione przez szerokie brukowane alejki zapełnione tłumami Wyprostowanych i wypełniane przez nieustanny hałas i zgiełk wielu licznych odgłosów: szczekania psów, rozmów dwunogich stworzeń czy krzyku pikujących w oddali mew - wtedy wiedziała, że dotarła do Portu.
Portu, który był jednocześnie domem wielu gangów, jak i miejscem, które koty omijały szerokim łukiem. To przez port przetaczało się najwięcej Wyprostowanych, a więc miejsce to było niebezpieczne.
A jednak, jak to zwykle bywało z niebezpieczeństwami, port był dużo bogatszy w potencjalne zdobycze. Było tutaj więcej sklepów, z których samotnicy mogli kraść jedzenie i resztę zaopatrzenia. Trochę ryzyka pozwalało na lepsze życie. Tylko, jeśli ktoś miał na tyle odwagi, by kręcić się tam, gdzie Wyprostowani stawiali swoje ciężkie i głośne kroki.
Widziała z daleka doki oświetlane przez słabe, przykryte sinymi chmurami słońce. Pochmurne niebo zwiastowało deszcz.
Zeskoczyła z krawędzi dachu na wąski parapet, a z niego na balustradę otaczającą schody. Stamtąd wylądowała na twardej brukowej ziemi.
A na ziemi nie czuła się bezpiecznie. Czuła się odsłonięta i podatna na atak. Była tu dużo słabsza i mniej skuteczna, niż byłaby na szczycie któregoś z budynków.
Postarała się przełknąć obawy i skręciła w jedną z ciemniejszych i węższych uliczek zasłanianych przez wysokie jak dęby budynki handlowe. To tu miała spotkać się z Dumą, zgodnie z informacjami, jakie otrzymała od Izydy. I zgodnie ze swoją własną propozycją.
Gdy tylko zobaczyła ogniste oczy świecące w ogarniającym mroku uliczki, spięła mięśnie i odetchnęła głęboko. Miała nadzieję - bo tylko na nią mogła liczyć - że uczucie, jakie Duma niegdyś darzył jej ojca nie wygasło przez cały ten czas. Tylko to uczucie sprawiało, że miała jakiekolwiek - choć skąpe - powody, by mu ufać.
— Zjawiłeś się — zaczęła, wodząc wzrokiem po niepozornej alejce.
— Mam nadzieję, że nie na darmo— odparł. Głos mu rzęził szorstko jak kawce czy gawronom.
Ponure przypomnienie, że nawet ci, którzy obrośli w legendę, mogli zginąć od kłów i pazura.
Dopadła go starość. Choć w mieście to i tak budziło szeroki podziw. W tak niebezpiecznym miejscu dożycie sędziwego wieku świadczyło nie tylko o niezwykłym doświadczeniu i umiejętnościach, ale także o witalności i sile fizycznej.
— Będę bezpośrednia. Potrzebuję twojej pomocy w uwolnieniu mojego ojca. Białozór musi umrzeć.
— Ten ostatni numer to twoja sprawka, prawda? — spytał, wydając z siebie jedynie ciche, mętne parsknięcie.
— Jak doszedłeś do takich wniosków?
— Nie doszedłem. Na szczury w kanałach, przyrzekłbym, że nawet przez myśl ani razu nie przeszłoby mi, że to mogłaś być ty. Twój sekret jest bezpieczny, nie martw się. Zrozumiałem, gdy przyszła do mnie twoja siostra z prośbą o spotkanie.
Betelgeza pokiwała głową. W takim razie Chwała nie miał żadnych podstaw, by przypuszczać, że miała cokolwiek wspólnego z tą sprawą.
— Trzymanie mojej strony oznacza zwrócenie się przeciwko bratu. Rozumiem, że...
— Nie nazwałbym tego walką przeciwko mojemu kochanemu braciszkowi. Nie działamy na jego szkodę. Ale wiem, że nie zgodziłby się na to, co zamierzamy zrobić.
— Więc będziemy kłamać.
— Więc będziemy kłamać.
Westchnęła.
— Do rzeczy.
— Chwała nie jest zadowolony z tego, jak się sprawy mają. Bo jak to tak, rubaszny jednooki samotnik z trzema łapami i kijem w zadzie odmawia mu zapłaty? Mu - panu miasta? — ciągnął, manipulując tonem głosu jak ptaki swoim dźwięcznym świergotem. — Nie do pomyślenia. Odebrał to, słusznie, jako zlekceważenie. Brak szacunku. Świadome i celowe oszustwo. Próbę oszukania kogoś znacznie silniejszego od siebie samego.
— I co w związku z tym?
— Chce spotkać się z Białozorem w cztery oczy. Obgadać sprawy sojuszu i inne ważne kwestie. Upewnić się, że to nie żaden przekręt i że on faktycznie odmówił mu zapłaty jego udziału. Pewnie chciałby podyktować mu nowe warunki i przypomnieć, że to tylko dzięki niemu jednooki starzec jeszcze dycha i utrzymuje się w mieście. W skrócie, nie podoba mu się sytuacja. Już teraz nabrał dystansu. Można to wykorzystać.
— Mogłabym pójść na spotkanie zamiast Białozora. Udawać, że wysłał mnie jako pośredniczkę.
— I nakłamać mu prosto w oczy?
Miała wrażenie, jakby te płonące oczy miały zaraz spalić ją na popiół, ale w starczym spojrzeniu Dumy zabłysły figlarne iskierki. Jakby wciąż był tym młodym, charyzmatycznym samotnikiem z zabójczym poczuciem humoru.
— Zgoda.
Odetchnęła z ulgą.
— Chwała miał wysłać posłańca. Jutro o szczytowaniu słońca. Poinformowałby Białozora o spotkaniu. Dopilnuję, by tam nie dotarł.
— Zabijesz go? Własnego kota? — dopytywała się.
— Mógłbym. Mam takich kotów setki — odparł. — Ale nie. Odprawię go. Wyślę gdzie indziej, aby wrócił tak, jak przewidywał to Chwała.
I opowiedział jej o szczegółach zaplanowanego spotkania - gdzie miało się odbyć, o jakiej porze i jakie tematy miały zostać na nim poruszone. Wszystko to, co miał usłyszeć Białozór, a co ostatecznie dotarło wyłącznie do niej.
* * *
Przysiadła na chłodnym, wikgotnym dachu. Zardzewiałe blachy zmoknęły od deszczu, a powierzchnia stała się bardziej śliska i niebezpieczna. Wystarczył jeden nieuważny krok, by roztrzaskać się o twardy bruk.
Zerknęła w dół, gdzie kroczyła przez ulicę jakaś nieznana jej kotka wraz z niewielką grupą dwóch kocurów. Najpewniej niosąc ważną wiadomość, która jednak miała nigdy nie dojść do swojego adresata.
Usiadła, owijając jasny ogon wokół łap i poprawiając swoją pozycję. Wyostrzyła wzrok.
Zza rogu wyłoniło się błękitne futro. Nieznajoma jej kotka natychmiast znieruchomiała, nie spodziewając się najwyraźniej jego obecności. W ślad za nią poszła cała reszta oddziału.
— Panie? Co tu robisz?... Myśleliśmy... — zaczęła, ale samotnik uciszył ją tylko machnięciem ogona.
— Nastąpiła lekka... Zmiana planów. Jesteście potrzebni w porcie. Wysłaliśmy tam za mało kotów, by patrolowały teren.
— Ale Chwała...
— Sprzeciwiasz się mojemu słowu?
Zawiesiła głos, a potem całkiem zaniemówiła. W końcu pokręciła głową.
— Nie, panie.
— Dobrze — skwitował niebieski samotnik. — Ruszajcie już.
A gdy tylko koty, nieco zmieszane i posyłające sobie nawzajem zdezorientowane spojrzenia, odwróciły się i odeszły w inną stronę, pomarańczowe oczy skierowały się w górę, gdzie za kominem z czerwonej cegły kryła się Betelgeza. Wysunęła delikatnie pysk zza osłony i oczy jej błysnęły.
* * *
Stawiała krok za krokiem, ostrożnie, przez dobrze jej znaną drogę, którą jednak rzadko chadzała. To tutaj mieszkał Chwała i cała reszta pozostałej przy życiu rodziny Entelodona. To tutaj Białozór miał spotkać się z Chwałą. Na jego terenie, na jego warunkach.
Los zażyczył sobie inaczej. Albo to ona zdołała ten los nagiąć pod swoje własne zachcianki.
Czuła na sobie wiele spojrzeń, znacznie więcej, niż mogła dostrzec. Budynki obwarowane były kotami Chwały. Jedno słowo z jego pyska wystarczyłoby, by ją zabić. Tu i teraz, bez żadnych skrupułów.
— Spodziewaliśmy się Białozora — miauknęła jakaś samotniczka, mierząc Betelgezę wzrokiem od stóp do głów, jakby zobaczyła najdziwniejszy w swoim życiu wybryk natury.
— Przychodzę tu w jego imieniu. Przysłał mnie — odparła.
Kotka spojrzała na innego samotnika, z którym pełniła wartę. Oboje wyglądali na równie zmieszanych.
— Jesteś sama?
Betelgeza rozejrzała się teatralnie wokół siebie.
— Jak widać.
— Oby tak było. Chwała czeka w środku — miauknęła samotniczka, wskazując na jakiś budynek.
Nie wiedziała, czy był niezamieszkany, ale nie wyglądał na siedlisko Wyprostowanych. Weszła do środka i poprowadzona przez innego samotnika zeszła krętymi schodami do ciemnej piwnicy. Zaczęła słyszeć dudniące dźwięki deszczu i pojedyncze odległe grzmoty - musiała zacząć się burza.
Chwała, siedząc godnie, wyprostował się bardziej i wytężył wzrok, jak gdyby przestał ufać swoim oczom. Machnięciem ogona odprawił samotnika, który pochyliwszy tylko głowę z szacunkiem, oddalił się i zniknął.
— Przychodzę tu w imieniu Białozora. Mam nadzieję, że to nie problem.
Chwała przez dłuższy czas w milczeniu mierzył ją pomarańczowymi oczami, a powietrze stało się nagle duszne i niepokojące. Przez chwilę Betelgeza zastanawiała się, czy wyjdzie stąd żywa.
Wtedy czarny samotnik, łudząco podobny do swojego zmarłego już ojca, wstał i zaczął przechadzać się po objętym ciemnością pomieszczeniu. Cień cierpkiego, szorstkiego uśmiechu przebiegł mu na moment po pysku. Gdy zaczął mówić, głos miał spokojny, prawie łagodny, ale wisiała w nim nuta grozy.
— Więc Białozór najpierw odmawia mi uczciwej i należnej mi zapłaty, a teraz nie raczy nawet osobiście się ze mną spotkać, zamiast tego wysyłając posłańców, by mówili w jego imieniu. Och, oczywiście, to żaden problem — uśmiech mu zrzedł. — Prosiłem tylko o jedno. Byłem bardzo uprzejmy.
— Wybacz mi, panie — odparła cicho, kryjąc kiełkujący w duszy uśmiech.
Chwała wydawał się nie słyszeć jej słów lub po prostu je ignorować.
— Pokazał, jaki ma do mnie szacunek i jak bardzo interesuje go nasza współpraca — dopiero teraz zwrócił wzrok na Betelgezę, jakby przypomniał sobie o jej obecności. — Nie będę rozmawiać o jego własnych interesach przez pośrednika. Szanuję swój czas. Jeśli nie pofatygował się sam, najwyraźniej nie zależy mu dostatecznie na naszym sojuszu.
— Ostatnio nie zależy mu na niczym — wtrąciła. — Członkowie jego własnego gangu muszą wypełniać obowiązki za swojego przywódcę.
Chwała mruknął głęboko pod nosem.
— Być może przypomnę mu, ile mi zawdzięcza — wyznał cierpko. — Przekaż swojemu przywódcy, że daję mu ostatnią szansę na negocjacje i rozmowy. Jeśli nie stawi się tu jutro o tej porze, porozmawiamy inaczej.
Odwrócił się i zamachnął czarnym ogonem, a Betelgeza uznała to za znak, że rozmowa dobiegła końca. Wstała i ruszyła po schodach w górę, gdzie czekał już na nią samotnik, by odprowadzić ją na zewnątrz.
* * *
Połać wszechogarniającej ciemności położyła już wiele kotów do spania. Przynajmniej tych, które nie harcowały po nocach w mieście, by zapolować na myszy, które to właśnie po zmroku wychodziły ze swoich norek i kanałów.
Ona leżała ze skrzyżowanymi łapami na stercie poszarpanych, starych poduszek. Jak widać, Wyprostowani nawet poduszki potrafią porzucić. Nie było nic, czego te dwunogie potwory nie mogły osiągnąć.
Nie mogła zmrużyć oczu. Lub być może nie chciała, zbyt pochłonięta zachowywaniem czujności. Stąpała teraz po niezwykle pochyłym i śliskim dachu, którego zardzewiała powierzchnia mogła się w każdej chwili osunąć. Po cienkim lodzie, który mógł się załamać pod jednym nieuważnym krokiem.
Wtedy usłyszała jakiś dźwięk. Wiele kotów pewnie by go nie usłyszało lub zwyczajnie zignorowało. Ale ona natychmiast nabrała ostrożności. Podniosła głowę i omal nie wypuściłaby z płuc gwałtownego tchu. W oknie pojawiła się kocia sylwetka.
Pierwsze, co przyszło jej na myśl, to to, że ktoś zapłacił za jej śmierć. Z jakiego innego powodu ktoś miałby zakradać się w nocy do miejsca, w którym spała?
Jednak szybko odetchnęła z ulgą, gdy kocur pochylił lekko głowę i oznajmił, że przybywa od Dumy.
— Mój pan kazał ci przekazać — zaczął cicho, rozglądając się jeszcze ukradkiem, jakby próbując upewnić się, że nikt niepowołany nie usłyszy tych słów. Rzucił spojrzeniem na śpiące głęboko rodzeństwo Betelgezy. — Chwała zaatakuje Kołowrót jutro o zmroku. Bądź przygotowana.
Skinęła głową.
— Żegnaj.
Kocur posłał jej jedynie pożegnalne spojrzenie i odwracając się, w mgnieniu oka zniknął w ciemnościach. Nie był dość cichy; Geza świetnie słyszała jego kroki. Miała jednak nadzieję, że nie były dostatecznie głośne, by kogokolwiek zbudzić.
* * *
Dotąd jasne niebo wreszcie zaczęły ciemnieć. Pierwsze gwiazdy, świecące słabym blaskiem, pojawiły się na sklepieniu, przysłonięte przez sieć wielkich, wysokich budynków. Z miasta niewiele dało się zobaczyć. Każdy piękny widok na niebo był niedostępny, zagrodzony przez zabudowania. Jedynie na dachach dało się doświadczyć ich namiastki.
Betelgeza, leżąc w pierwszym lepszym, bardziej przytulnym kącie, i kończąc własny posiłek, obserwowała, jak przez drzwi - a raczej to, co z nich zostało - wchodzą kolejni samotnicy. Część z nich, oznaczona literką "E", dziś wprowadzi tu, o ile wierzyć zapewnieniom Dumy, zamęt, chaos i krwawą walkę, o jakich dawno miasto nie słyszało.
Podłoga, na której stare, brudne dywany znajdowały swój spoczynek, obdrapane i dziurawe ściany, połamane szyby - wszystko to jeszcze do wieczora skryje się w szkarłatnej krwi.
Rozejrzała się po tłumie. Kołowrót był tłoczny jak nie był od wielu księżyców. I to nie był przypadek.
— Chyba starość ci się wdarła w kości, Białozorze — zaczepił samotnika Melasa. — Jeszcze tylko brakuje, żebyś zaczął narzekać na głuchotę!
Betelgeza była ciekawa, czy Chwała powiedział Melasie o swoich planach. Byli w końcu partnerami i nie usłyszała żadnych plotek, jakoby to miało się zmienić.
Wtedy do rzeczywistości przywróciło ją warknięcie Białozora. Niebieski samotnik nie był w nastroju na żarty.
— Zrób mi przysługę, Melaso, i przymknij swój mały pysk. Nie potrzebuję dziś słyszeć twojego szczebiotania.
— Na twoim miejscu byłabym ostrożniejsza ze słowami — miauknęła jakaś kotka. Blizna z inicjałem Entelodona zdobiła jej prawy bark.
Białozór natychmiast zwrócił się w jej stronę. Groźnie wyglądające, pomarańczowe oko, zmierzyło ją z tak płonącym gniewem, że nerwowe spojrzenia samotników wokół sugerowały, że tłum spodziewał się wywiązania się z tej małej konfrontacji walki.
— A kim ty jesteś, by mi grozić?
Podszedł krok do przodu - a był to krok dość chwiejny, zważywszy na uraz kocura, choć gwałtowny.
— Zabijcie ją.
Samotnicy z blizną przypominającą ptasie skrzydło na oku wyraźnie się zawahali. Każdy z nich doskonale widział znak kotki. I każdy najpewniej zastanawiał się, co sprawiło, że stary przywódca gangu zwariował na tyle, by atakować członka gangu Chwały. To było nie tylko głupie i ryzykowne, ale też zwyczajnie nielogicznie, biorąc pod uwagę sojusz, który ich wiązał. Nie pasowało do ostrożnego, subtelnego Białozora, który nie popełniłby tak fundamentalnego błędu.
A jednak. Najwyraźniej w istocie zwariował.
Betelgeza ledwo zdążyła się podnieść, a jego koty gwałtownie ruszyły do przodu, by zaatakować kotkę, która wcześniej ośmieliła się go urazić. Ledwo jednak zdążyły zrobić krok, a samotnicy, którzy budowali dotąd spokojny, niezainteresowany niczym tłum - najzwyklejszych klientów - rzucili się do gardeł kotom Białozora. Padły pierwsze ciała.
Betelgeza nie zdążyła zareagować, gdy coś pociągnęło ją do tyłu. Samotnik wgryzł się w jej futro, próbując dostać się do szyi. Poczuła cieknącą z grzbietu krew i ostry, przeszywający ból.
— Jestem z wami — zdążyła tylko wysyczeć półgłosem do samotnika, który odskoczył od niej jak oparzony. Przez chwilę wydawał się nieufny, ale nie miał czasu na myślenie - zaraz został zaatakowany przez któregoś z kotów Białozora.
Walka ledwo się zaczęła, a już było widać zwycięzcę. Betelgeza odnosiła wrażenie, że wiele Białowron zmieniło strony, przyłączając się do samotników Chwały. Szala niezwykle szybko przechyliła się na stronę pana miasta. Autorytet i reputacja Białozora spadły tak bardzo, że niewielu samotników widziało sens trzymania jego strony. W mieście nie było lojalności. Każdy mądry wiedział, że zawsze należało trzymać z wygrywającymi.
Zaatakowała pierwszego lepszego samotnika, który napatoczył jej się pod łapy. Gdy usiłował chwycić ją za szyję, gwałtownie odsunęła głowę, odbiła się łapami od ziemi i wylądowała tuż za nim, skacząc na niego od tyłu. Zanim zdążyła złapać go za kark, obrócił się i pazury wbiły się w okolice jej klatki piersiowej. Syknęła z bólu. Uderzyła kota w głowę swoim własnym czołem, a gdy został na chwilę ogłuszony, zacisnęła zęby na jego szyi i pociągnęła, rozrywając gardło na strzepy. Krew zbrukała cały jej pysk. Czuła jej zapach wszędzie wokół siebie. Czerwone plamy splamiły nieliczne pozostałe po Wyprostowanych meble. Ilość walających się w pomieszczeniu trupów zwiększała się z każdym kolejnym uderzeniem serca. Dźwięki okrzyków, szarpiących się kłów i pazurów dudniły jej w uszach echem.
Nigdzie nie było widać ani Chwały, ani Dumy, ani nawet najmłodszego z synów. Po cóż mieliby sobie plamić łapy, gdy mieli tysiące, które zrobiłyby to za nich?
Usłyszała dziwny stukot i przepełniony bólem jęk. Znajomy głos, który natychmiast zdobył jej czujność i uwagę. W wirze walki ledwo zdążyła zobaczyć, jak Białozór, chroniony przez nielicznych swoich sprzymierzeńców, ciągnie po ziemi lichego, czarnego kota, tak osłabionego, że ciężko było rozpoznać w nim Jafara.
Znieruchomiała.
— Stój! — usłyszała krzyk Izydy, która zauważyła to samo. Nikt jednak nie słuchał; walka była tak samo szaleńcza i krwawa, jak do tej pory. Jej głos zginął pośród setek innych, podobnych głosów.
Betelgeza zamknęła oczy, odmawiając patrzenia na tak żałosną, tak okropną śmierć jej własnego taty. Ale nie usłyszała krzyku.
— Dość — wybrzmiał ciężki głos.
Gdy znów otworzyła oczy, zobaczyła stojącego na progu wejścia Dumę. Wszyscy samotnicy ucichli jak jeden mąż. Nikt już nie walczył. Wszyscy stali, a oczy wpatrzone były w niebieskiego kocura. Drugiego z synów Entelodona, którego spojrzenie można było przyrównać nawet nie do ogniska, a do całego pożaru. Dawno nie widziała u kogoś tak wielkiego gniewu.
Białozór podniósł głowę. Umorusany w gęstej krwi, biały pysk zawisnął nad gardłem Jafara. Nawet w mieście, nawet tu, gdzie nie istniały żadne normy i kodeksy, gdzie każdy chwyt był dozwolony, dobijanie kogoś, kto nie mógł się bronić, budziło tylko szok i pożałowanie. Przynajmniej w oczach Betelgezy.
— Puść go. Niczego nikomu nie udowodnisz, zabijając kota, który już teraz wygląda jak trup.
Korzystając z tego, że wzrok vana skupił się na Dumie, spróbowała zakraść się do Białozora. Wiedziała, że Duma doskonale to widział, choć na nią nie patrzył; nie mógł ryzykować, że Białozór podąży za nią spojrzeniem i zdąży zareagować.
Cicho i bezszelestnie, jak mysz, wykonała krok do przodu. Tak, jak uczyła ją matka. Ale zaraz poczuła na sobie spojrzenie przywódcy Białowron.
— Jeśli któreś z was się zbliży, zginie.
Betelgeza rozejrzała się po tłumie skąpanych we krwi kotów. Każde z nich czekało na rozwój wydarzeń. Każde miało inne motywy, by trzymać po którejś ze stron. Część z nich, być może, miało swoje rodziny, czekające na ich powrót. Dostrzegła Izydę, która stała obok rudej kotki, z którą przed chwilą jeszcze walczyła. Teraz obie wpatrywały się jedynie w Dumę i Białozora, jakby w przeciągu uderzenia serca zapomniały o konflikcie. Bo nie należał do nich; w walkach nigdy nie było nic personalnego. Wszyscy starali się tylko przeżyć. Trzymać z tymi, którzy mogli zapewnić im bezpieczeństwo.
Potem przeniosła wzrok na Bluszcza. Dotąd nie widziała go nigdzie w tłumie. Ale teraz widziała doskonale. Stał tuż obok Białozora. Tam, gdzie otaczające go koło kotów znacząco się zawężało. Gdyby tylko nachylił się...
Ale nie był w stanie. Dobrze to wiedziała. Nie skrzywdziłby nawet muchy.
Widziała nawet stąd, jak drżały mu łapy, jak szkliły się oczy. Niewyjaśnione emocje barwiły mu pysk. Nie był ranny, ale białe futro splamiło się krwią. Czy próbował leczyć rannych?
— Jeśli go zabijesz, umrzesz wraz z nim i całą resztą. Nie zostanie z tego miejsca nic — ciągnął Duma. — To mogę ci obiecać.
— Dawno już przestało mi na tym wszystkim zależeć — zaśmiał się kocur. Charknął, zadławił się i kaszlnął kilkukrotnie. Głos miał już słaby i zdarty.
Wierna mu dwójka samotników, która stała przy jego boku, utrudniała zadanie. Sam stary, trójłapy kocur nie byłby ciężki do powalenia. Ale dopóki był chroniony, dopóty każdy atak mógł wiązać się z dużym ryzykiem.
I wtedy Białozór otworzył pysk. Kły zawisły nad gardłem Białozora. Betelgeza wydała z siebie niekontrolowany krzyk. Rzuciła się do przodu, ale nie miała szans zdążyć, nim szczęka wyda z siebie trzaśnięcie, a ojciec zginie na zawsze.
Wtedy zobaczyła biało-niebieskie futro Bluszcza migające jej przed wizją jej własnych oczu. Kocur, który dotąd stał sparaliżowany i niemal niezdolny do ruchu, z refleksem żmii i szybkością ptaka dopadł do Białozora i rzucił się mu na szyję. Źrenica w pomarańczowym oku przywódcy zdążyła tylko zmniejszyć się gwałtownie w wyrazie szoku i zaskoczenia, gdy zęby jej brata zacisnęły się na jego gardle. Krew rozprysła z rany i splamiła całą twarz rozdygotanego Bluszcza, który natychmiast podbiegł do Jafara.
Duma przepchnął się przez tłum oszołomionych samotników i dołączył do Bluszczu niemal od razu po tym, jak tylko ciało Białozora gruchnęło na ziemię. To samo zrobiły Betelgeza i Izyda. Niedługo dołączył do nich Klamerka.
— Jafar? — mruknął niebieski kocur.
I zaraz sapnął.
Z szyi Jafara sączyła się krew. Żył, choć oddech miał płytki i ciężki, a kałuża krwi z każdą kolejną chwilą tylko się powiększała. Czarny kocur spojrzał łagodnie na swoje córki i synów.
— Jestem... — wyrzęził, a zaraz zajął się gwałtownym kaszlem. — Jestem z was dumny — wyharczał, przymykając oczy z bólu, jakby każde kolejne słowo wymagało od niego ogromnych pokładów wysiłku. — Teraz... teraz możecie być wolni...
— Tato... — szepnął Bluszcz.
Wzrok Jafara podniósł się na Dumę. Otworzył pysk, jakby chciał coś powiedzieć swojemu miłemu, ale żadne słowo nie wydobyło się już z jego pyska. Nie zdążył powiedzieć Dumie ani słowa. Powieki mu opadły, a gdy znów się otworzyły, oczy były już matowe i zamglone. Zgasł w nich blask życia, zgasły emocje, pozostało tylko nieobecne, wpatrzone w dal spojrzenie.
Nie odwróciła wzroku od taty. Przytknęła czoło do jego szyi i oparła się tam, gdzie zadano mu śmiertelną ranę. Nie baczyła na krew, którą ponownie się splamiła. Ani na otaczających ich cały czas samotników. Była tylko ona i to ciało, w którym nie było już życia.
Niektórzy wierzyli w to, że po śmierci coś jest. Ale ona, tak jak większość samotników, nie wierzyła w nic. Wiedziała, że to był ostatni raz, kiedy go widzi. Wiedziała, że gdy tylko jego ciało spocznie pod ziemią, nie zobaczy go już nigdy. I nigdy już nie usłyszy jego głosu. Tak jak matka, odszedł, pozostawiając im na barkach wszystkie ziemskie sprawy i problemy.
— Teraz odpocznie — westchnęła cicho.
Duma przycisnął głowę do głowy ukochanego. Jego oczy, zwykle płonące żywym żarem, teraz były łagodne. Nie powiedział nic. Nie uronił żadnej łzy, ale Betelgeza dobrze wiedziała, że śmierć Jafara załamała go prawie tak, jak jego własne dzieci.
Nie zwróciła na niego spojrzenia, gdy wstał od ciała. Miała ochotę wydusić z siebie choć jedno pokrzepiające słówko, ale sama była zbyt skupiona na ojcu. Zbyt pogrążona w żałobie i zbyt oślepiona smutkiem, by choć na chwilę zwrócić swoją uwagę na coś poza leżącym przed nią ciałem. Przyłożyła głowę do jego brzucha, jakby w duchu łudząc się, że wyczuje puls lub poruszenie. Nic takiego jednak nie nadeszło. Ciało było nieruchome i sztywne jak skała.
Wtedy usłyszała przeraźliwy krzyk i głuchy trzask. Podniosła gwałtownie głowę, jakby wyrwana z transu.
Duma stał nad ciałem jednego z dwóch samotników, którzy ochraniali Białozora, gdy ten zabił ojca. Z pyska ciekła mu krew, która skapywała powoli z jego brody, przez klatkę piersiową na gładką podłogę. Wpatrywał się w drugiego z samotników, który cofnął się o krok. Drugi z synów Entelodona podszedł do niego bliżej, chwycił go za głowę i ukręcił mu kark jak byle królikowi.
Odwróciła wzrok.
Cisza stała się przerażająco głośna. Duma odwrócił się i nie mówiąc nic, miał już wyjść. Betelgeza wstała na łapy.
— Co z sojuszem? — spytała. Głos mimowolnie jej drżał.
Kocur nawet na nią nie spojrzał.
— Pytasz się mnie? Jesteś przecież córką Jafara. To jest wasz spadek — miauknął. — Chwała będzie z wami współpracować.
Wyszedł. Za sobą zostawił jedynie krwawe odciski łap.
Za nim odmaszerowali członkowie gangu Entelodona.
Betelgeza odwróciła się w kierunku ciała jej ojca. Rodzeństwo nie opuściło go na krok. Dopiero po dłuższej chwili Izyda i Klamerka odsunęli się od Jafara. Odciągnęli Bluszcza, który z trudem przełknął ślinę. Łapy wciąż miał rozdygotane i drżące. Wpatrywał się w kałużę krwi przed sobą.
Podniosła wzrok i omiotła oczami wszystkie zebrane koty, które podlegały kiedyś woli Białozora. Wielu zostało zabitych. Spojrzała na pomieszczenie skąpane w krwi. Podłoga, ściany, nieliczne pozostałe meble. Stara kanapa. Odór krwi unosił się w powietrzu. Stawał się duszący i nieznośny. Widziała trupy i ciała. Gang stracił mnóstwo kotów.
— Wynieście ciała — podniosła głos. Postarała się opanować jego drżenie, by brzmiał pewnie i zdecydowanie.
Czekała. Patrzyła na samotników, oczekując ich reakcji.
Wreszcie, parę kotów zaczęło stosować się do jej żądania. Wszechogarniającą ciszę powoli zaczęły znów opanowywać rozmowy - najpierw pojedyncze, a potem coraz to bogatsze w kolejne głosy. Kilku samotników zabrało jedno z ciał i zniknęło za progiem.
Betelgeza powstrzymała odetchnięcie ulgi, gdy inni samotnicy poszli w ich ślad. Zaakceptowali ich jako następców Białozora.
— Wszystko w porządku? — Wzrok Betelgezy skierował się na Izydę, gdy tylko usłyszała jej głos. Liliowa pochyliła się nad Bluszczem.
— Zabiłem kota.
Betelgeza przewróciła oczami.
— Ten kot zabił więcej niewinnych osób, niż ty kiedykolwiek widziałeś na oczy — miauknęła. — Bluszcz, do tysiąca szczurów i potworów, zabiłeś Białozora. Uratowałeś nas.
Spojrzał mętnie na ciało.
— Nie wszystkich.
— Zrobiłeś, co mogłeś — przekonywała go. Widziała, jak wpatrywał się w swoje zakrwawione łapy. — Nie obwiniaj się za tą śmierć. Ten zapchlony kawał mięsa zasłużył sobie na taki los.
Jego ciało powinno być ucztą dla wron i kawek.
Nie miała żadnej litości dla takiego potwora.
Być może w nielicznych momentach, gdy z nim rozmawiała, faktycznie pokazywał swoją lepszą, skrytą stronę. Czasem nawet miała wrażenie, że widział w nich swoją rodzinę. Ale to nie zmazywało jego win. Koniec końców, aż po sam swój kres pozostał tym samym parszywym szczurem, hipokrytą i sadystą. Nie zasługiwał na to, by być podmiotem czyichkolwiek wyrzutów sumienia.
Obserwowała, jak i jego ciało zostało wyniesione przez grupę samotników. Nie tęskniła za jego widokiem.
Znów spojrzała na ojca. Na tatę. Może nigdy nie był idealny. Może wiele razy ich zawiódł. Nie był dobrym kotem. Wiedziała to. Nie mogła obwiniać tych, którzy go nienawidzili. Którzy pragnęli jego śmierci czy przychodzili na walki, by popatrzeć, jak cierpi. Jej ojciec był lichwiarzem, jak wielu samotników w mieście. Oszukiwał, wpędzał w długi, niszczył rodziny. Wielu doprowadził pewnie do szaleństwa. Gdyby nie urodziła się jego córką, wiedziała, że też by go nienawidziła.
Ale nie potrafiła go nienawidzić.
— Niedaleko Kołowrotu jest opuszczony ogród — miauknęła. — Tam go pochowamy. Należy mu się godny spoczynek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz