Z rana wręcz wygonili go ze żłobka, zapewniając, że to całe mianowanie nie będzie trwało długo. Zapierał się swoimi chuderlawymi łapkami, łapiąc się wszystkiego, co tylko napatoczyło się na jego drodze. Miauczał, marudził, płakał, a krótko mówiąc - starał się wyrazić sprzeciw na każdy możliwy sposób. Nie był gotowy na zmierzenie się z nowym trybem życia, który w jego opinii, wydawał się paskudny.
Co prawda w kociarni też przestało być wesoło. Dzieciak Borsuczego Warkotu zaczął go zaczepiać, wypominając mu non stop tragiczny czyn jego matki. Na samą myśl Rudzikowi do gardła podeszła ogromna gula. Oczy się mu załzawiły, kiedy po wyjściu na zewnątrz uderzył go zimny powiew. Poczuł pieczenie w okolicach całego pyska, a do jego nozdrzy doszedł nieprzyjemny odór. Zakrztusił się na moment, chyląc mordkę ku ziemi i starając się opanować znerwicowane wnętrze.
Bał się nawet podnieść głowę, by odszukać rodzeństwa i rodziców. Chłód dookoła był dla nim znakiem, że jest tu sam. Tylko dlaczego go zostawili, teraz kiedy najbardziej ich potrzebował?
Wykonał niepewny krok w przód, wciąż wzrok mając wbity w przednie kończyny. Był tak skupiony na utrzymaniu równowagi, że nawet nie spostrzegł niewielkiego kamyczka przed sobą. Zacisnął mocno powieki, lecąc do przodu. Wyłożył się jak długi na drodze, mocno uderzając pyskiem o ziemię. Przez moment wydawało mu się, że z języka cieknie mu krew, a do podniebienia przyczepiła mu się jakaś dziwna roślinka, wywołująca swędzenie. W głębi gardła poczuł palący od środka ogień. Natychmiastowo rozszerzył ślepia z paniki, spostrzegając dookoła siebie wiele, drobnych i ostrych skałek. Oddech mu przyspieszył, źrenice gwałtownie się zwężały, a sam znieruchomiał. To tak, jakby coś przykleiło jego poduszeczki do podłoża i zmroziło całe ciało. Tylko ogon delikatnie kołysał się na boki, w rytm bicia serca.
Stał tak długo, słysząc w uszach ciche niezadowolenie nieznanego mu głosu. Minęła jeszcze krótka chwila, nim zdołał odważyć się podnieść głowę i spojrzeć przed siebie.
Widział lidera klanu. Jesionowa Gwiazda stał daleko, wpatrując się w niego z pustką w oczach.
Dopiero wtedy rudy zdał sobie sprawę z ogromnej odległości, jaka ich dzieliła. Między nimi była przepaść. Cały klan stał przy czekoladowym kocurze, a ich spojrzenia były wbite w jeden punkt.
W Rudzika.
Młodzieniec zadrżał, przełykając głośniej ślinę. Panująca wokół niego cisza w zaledwie ułamek sekundy przeobraziła się w salwę śmiechów, dobiegającą ze strony Nocniaków. Szydzili z niego otwarcie, krytykując każdą jego cechę. Począwszy od brzydkiej sierści, mizernej posturze, a kończąc na braku pewności siebie i byciu wykłym nieudacznikiem.
Skulił się pod naporem obelg, piszcząc cicho, by to wszystko się skończyło. Strach, cierpienie, panika.
Nie chciał tego, potrzebował spokoju i izolacji od całego klanu, który jako społeczeństwo powodował w nim największy lęk. Zaczął płakać. Jego łzy wpadały do przepaści, a po paru chwilach wypełniły ją aż po brzegi. Nagle całe jego otoczenie okazało się ogromną rzeką.
Znajdował się na cienkiej, lodowej krze. Nie widział już nikogo. Ani wojowników, ani lądu. Tylko on i woda.
Uniósł łeb ku górze. Pierwsza błyskawica przecięła niebo, uderzając w taflę i wzburzając wodę. Druga od razu trafiła w Rudzika, a w tym samym czasie z głębin wód wysunęła się ogromna ryba, połykając go w całości.
***
Tylko pisnął. Wydał z siebie ten cichy i żałosny dźwięk, zrywając się na równe łapy. Serce biło mu jak oszalałe, a oczy, zaszklone od łez, były szeroko otwarte i wpatrzone w pusty punkt przed nim. Od razu poczuł, jak czyjś ogon owija się wokół jego drobnego ciała.
- Co się dzieje, Rudziku?
Usłyszał głos ojca. Przełknął ślinę i próbował się uspokoić. Był wdzięczny wobec Jabłkowej Bryzy, że nie dopytuje go zawzięcie, tylko czeka, aż ten nie będzie chociaż przez chwilę taki znerwicowany.
- M-miałem... m-miałem z-zły s-sen - wydukał, wciąż z lekka roztrzęsiony. - A-ale już d-dobrze.
- Na pewno? - Padło kolejne pytanie. Im więcej rudy ich słyszał, tym gorszy się czuł. Inni martwili się o niego i to niepotrzebnie, bo przecież jedyne co robił, to zatruwał ich życie. Chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie jedynie pokiwał twierdząco głową, byleby uniknąć dalszej rozmowy.
Położył się blisko siostry, wiedząc, że w jej towarzystwie jest bezpieczny. Nie zamierzał nawet myśleć o tym, co trapiło go przez całą noc. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego obawy związane z mianowaniem skumulowały się, przez co teraz obstawiał te najgorsze scenariusze.
Mimo wszystko wizja tego, co widział, przerażała go. Z jednej strony była zbyt nierealna, a z drugiej odbierał to jako potwierdzenie jego przypuszczeń.
On po prostu nie nadaję się do tego miejsca. Nie pasuje tu ani nigdzie indziej. Nie będzie w stanie kiedykolwiek powiedzieć: „Och, coś mi wyszło! Jestem potrzebny właśnie tutaj", bo nigdy się tak nie stanie.
Widząc, że Echo się budzi, westchnął cicho i wstał. Tyle się mówi o ich mianowaniu, tylko po co? Jeśli tutaj nie jest dobrze, to na zewnątrz tym bardziej nie będzie. W jego toku rozumowania było to oczywiste, więc dlaczego nikt inny nie zwrócił na to uwagi i nie zareagował?
W głowie kłębiło mu się wiele pytań, ale kiedy nastał czas ceremonii, pogubił się w swych rozmyśleniach. To wszystko działo się tak gwałtownie, a go nawet nikt wcześniej nie poinformował, jak dokładnie będzie to wyglądało. Nie wiedział, co go czeka. Choć chciał skończyć jako dobry wojownik, jak jego ojciec, tak szczerze w to wątpił. Był na to za słaby.
- M-musimy t-tam i-iść? - pytał zaciekle każdego, choć za każdym razem słyszał tą samą odpowiedź.
Zapewniali go, że będzie dobrze, iż to nic strasznego, a Rudzik świetnie sprawdzi się jako przyszły wojownik. Ta wiara innych w jego umiejętności sprawiała, że robiło mu się niedobrze. Był bliski zwymiotowania, rozryczenia się i zejścia z tego świata.
Wyszedł na zewnątrz i od razu skrył się za Rzeczką. Bacznie obserwował koty i kierował w ich stronę uszy, byleby wyłapać każde słowo. O dziwo nie mówili o tym, jak złym uczniem będzie, a tylko napominali coś o zbrodniach Orzech.
Rudy już wiedział, że matka pozbawiła kogoś życia. Momentami nie potrafił w to uwierzyć, gdyż szylkretka od zawsze była dla niego troskliwa i kochana, więc podejrzewanie ją o takie zbrodnie było straszne. A nawet jeśli to zrobiła, to nie zamierza jej oceniać, dopóki nie pozna powodu.
Z obrzydzeniem wpatrywał się w biały puch pod łapami. Nie dosyć, że zewsząd atakował go chłodny wiatr, tak jeszcze kończyny mu zamarzały szybciej, niż reszta ciała. Doszedł wraz z resztą rodzeństwa do lidera, który był gotów przeprowadzić ceremonię.
Najgorsze było to, że Rudzik miał iść na pierwszy ogień
Z początku zaparł się w miejscu, a im dłużej zdawał sobie sprawę, że każdy na niego patrzy, a on tylko robi z siebie pośmiewisko, to tym bardziej nie chciał się ruszać. W końcu zadziałał w nim pewien impuls i odważył się podejść bliżej czekoladowego. Ten zauważył jego panikę i uśmiechnął się kojąco.
- Rudziku - zaczął donośnie - ukończyłeś sześć księżyców i nadszedł czas, abyś został uczniem. Od tego dnia, aż do otrzymania imienia wojownika będziesz się nazywać Rudzikowa Łapa. Twoim mentorem będzie Ognisty Język. Mam nadzieję, że Ognisty Język przekaże ci całą swoją wiedzę.
Wzrok cętkowanego od razu powędrował w stronę zbliżającego się w ich kierunku osobnika. Wydawał się być zadowolony z takiego obrotu spraw.
- W końcu zrobiłeś coś sensownego - rzucił w stronę lidera, gdy go mijał, co ten zignorował.
- Ognisty Języku, jesteś gotowy do szkolenia własnego ucznia - rozpoczął standardową formułkę, aczkolwiek Rudzik nie bardzo słuchał. Aura, która biła od czarnego, go mocno odpychała.
Zadrżał, gdy styknęli się nosami. Krótkowłosy zrobił to niedbale, jakby chciał już mieć to wszystko za sobą i zająć się własnymi sprawami.
Rudy obserwował, jak Echo staje się Zanikającą Łapą, a Rzeczka - Rzeczną Łapą. Nie był w stanie odczytać z ich wyrazów pyska, co czują. Z pewnością nie byli aż tak bliscy paniki, jak on. W uszach mu dudniło od pomruków wojowników, którzy wypowiadali ich nowe imiona. Niektórzy nie wydawali się zbyt radośni, biorąc pod uwagę ich powiązanie z pewną morderczynią.
Gdy całe mianowanie dobiegło końca, chciał biec do matki i ojca, byleby go stąd zabrali. Jak najdalej, a potem powiedzieli, że nie musi już tu wracać. Taki przebieg wydarzeń nie był mu jednak dany, bo ktoś złapał go za ogon i pociągnął na bok.
- Słuchaj, nie ma czasu na obijanie się - miauknął oschle kocur, siadając przed nim i prężąc się dumnie. - Jesteś moja przepustką do bycia zastępcą, więc nie rób niczego głupiego i ucz się szybko! Jak już cię wytrenuję, to w końcu te głupie dzikusy mnie docenią i sami będą pragnęli mojej władzy - stwierdził pewnie, uśmiechając się zwycięsko. - Oczywiście, ty też jesteś głupi, ale to już pewnie wiesz.
Młodszy odwrócił wzrok. Nie rozumiał nic z tego, co ten dziwak mówił, ale wiedział, że to nie będzie łatwa nauka. Choćby chciał, to za bardzo się bał zrobić cokolwiek. Samo bycie w pobliżu Ognistego Języka powodowało u niego chęć zesikania się pod siebie.
- Rozumiesz, co do ciebie mówię, prawda? - burknął nagle czarny, mrużąc oczy i patrząc na malca ze znudzeniem.
- T-t-tak - wydukał jedynie w odpowiedzi, kiwając jednocześnie głową
Naprawdę nie był gotowy na bycie uczniem.
Uwu Rudzik
OdpowiedzUsuń