TW Niepokojące opisy ciała, krew itp.
Lekko drżała, choć nie poruszał jej ani wiatr, ani czyjekolwiek ciało. Jej mięśnie napinały się boleśnie za każdym razem, gdy przez głowę przechodziły jej mroczne scenariusze. Próbowała zasypiać, lecz zawsze kończyło się to nagłą, rwącą pobudką, zostawiającą w gardle kwaśny smak strachu. Nie mogła pozwolić sobie na nasiona maku — a co, jeśli ktoś będzie ich bardziej potrzebował? To pytanie wracało do niej uporczywie, jak cierń wbijający się w łapę. Skrzywiła pysk, widząc w umyśle obrazy, których nigdy nie chciała oglądać.
ع˖⁺ ☁⋆ ୭
Stała na polanie, choć wrażenie było takie, jakby unosiła się ponad ziemią. Wpatrywała się z przerażeniem w zmasakrowane ciała swoich towarzyszy. Nad obozem wisiała ciężka mgła, a powietrze zdawało się stać w miejscu, gęste i duszne, niemal klejące się do futra. Patrzyła, jak Mglisty Sen — tak mały, o proporcjach kocięcia, kruchością przypominający ledwie wyrosłą paproć — obraca ku niej głowę. Jego oczy lśniły nienaturalnym blaskiem. Otworzył pysk, jakby coś mówił. A jednak żaden dźwięk nie dotarł do jej uszu. Cisza. Nie ta zwykła, nocna — lecz cisza gęsta, martwa, niepokojąco absolutna. Nie słyszała nawet bicia własnego serca, jakby ktoś wyrwał je z jej klatki piersiowej i ułożył obok, zapominając, że serca powinny bić. Patrzyła tylko na krew rozmazaną na trawie, kępki sierści przyklejone do ziemi, rozerwane mięśnie i połamane kości jaśniejące blado w półmroku. Obraz raz przybliżał się, raz oddalał, jakby świat wokół niej oddychał. Czuła, że coś ją obserwuje. Coś, co stało tuż za nią. Nie mogła się poruszyć. Drżała, gotowa do ucieczki przed niebezpieczeństwem, które już stało przy jej uchu, gotowe rozszarpać ją na strzępy. A jednak trwała, wpatrując się w tych, których — jak wierzyła — sama wpakowała w zagrożenie.
„Skąd wiesz, że dobrze to zrozumiałaś?”
„Ta przepowiednia była o czymś innym!”
„Wszystkich ich zabijesz.”
„Ich martwe ciała pod ziemią będą twoją winą.”
Szeptały głosy — ostre, zimne, a mimo to dziwnie znajome. Nie potrafiła ich jednak przypisać do żadnego kota z żywych ani z tych, którzy odeszli. Czy oszalała? Czy Mroczna Puszcza wdarła się do jej umysłu? Błagała w sercu, by Klan Gwiazd ją uwolnił. Jednak nic się nie wydarzyło. W końcu, we śnie, drgnęła tak gwałtownie, że w wizji jej kości pękły z mokrym trzaskiem, przebiły skórę, a krew polała się strumieniami, zraszając trawę jak deszcz.
ع˖⁺ ☁⋆ ୭
Podniosła gwałtownie głowę, rozglądając się dookoła z dziką paniką. Jej oddech był szybki, urywany. Dotknęła czoła, jakby w ten sposób mogła zrozumieć, co się z nią dzieje. Był już poranek. Tak czy inaczej, nie przespała nocy. Poszła spać tak późno, że teraz miała wrażenie, jakby w ogóle się nie kładła. Nora medyków była pusta. Światło poranka wpadało przez wejście w wąskich pasmach, oświetlając wirujący kurz. Z obozu nie dochodziły żadne dźwięki. Zero kroków, zero szeptów, zero życia. Zmrużyła oczy w niedowierzaniu. Co się stało? Gdzie podziali się wszyscy? Nagle coś przemknęło tuż przy wejściu do legowiska.
Drgnęła, natychmiast podnosząc się z posłania, które nie było już tak miękkie, jak wiele księżyców temu. Futro stanęło jej dęba, a spojrzenie gorączkowo błądziło po całej norze. Nie zdołała podejść wystarczająco blisko wyjścia, by wyjrzeć na obóz — bo obok siebie wyczuła coś znajomego. Coś, co pachniało jak wspomnienia. Jej sierść zjeżyła się jeszcze bardziej. A wtedy usłyszała głos tuż za sobą:
— Czyżbyś jednak była bardziej ślepa ode mnie?
Nie… to nie mogła być prawda. Ten głos. Tak dawno go nie słyszała — i wcale nie chciała słyszeć ponownie. Wiedziała jednak doskonale, do kogo należał. Wbiła pazury głęboko w ziemię, jakby w ten sposób mogła zakotwiczyć się w rzeczywistości, po czym odwróciła się gwałtownie. Była gotowa wydrzeć się na starego przyjaciela za to, że — poza jednym sennym spotkaniem — nigdy więcej jej nie poprowadził. Że porzucił ją, gdy najbardziej potrzebowała wskazówek. A jednak, gdy tylko spojrzała… natychmiast zamknęła pysk. Zamarła jak wykuta z kamienia. Stał tam. To był on. Jego srebrno-czarna sierść — tak znajoma, tak ukochana niegdyś — wyglądała teraz inaczej. Nie była w pełni namacalna. Nie była też rozświetlona gwiazdkami jak futra przodków z Klanu Gwiazd. Migotała. Drżała. Zniekształcała się przy każdym jego ruchu jak odbicie w falującej wodzie. Zabłąkany Omen stał tuż przed nią, choć słowo stał, było zaledwie próbą opisania czegoś, co ledwie utrzymywało formę. Jego oczy były czarne jak bezksiężycowe niebo — puste, bez śladu światła, bez odbicia, bez życia. Kark miał nienaturalnie ugięty ku ziemi, a jego głowa… Była rozbita jak stłuczone szklane naczynie. Czaszka przebijała skórę, ukazując ciemne, połyskliwe wnętrze. Z jego ciała, przy najmniejszym drgnięciu, zsypywały się liście jabłoni. Drgał w przedziwny, niepokojący sposób. Jego sylwetka raz rozciągała się do groteskowych rozmiarów, by po chwili skurczyć się do postury kocięcia. To nie mogło być prawdziwe. To nie było kocie. Nie pochodziło z Klanu Gwiazd… ale z Mrocznej Puszczy również nie. To coś stało pomiędzy — nienazwane, niepojęte, złamane. Medyczka złapała się za ucho i szarpnęła boleśnie, chcąc wybudzić się z koszmaru. Jednak świat nie pękł, nie rozjaśnił się. Rzeczywistość nie ustąpiła. Czy zwariowała? Czy utknęła w sennych koszmarach, które bez końca nawiedzają jej zmęczony umysł? Nie… nie! To była jawa. Prawdziwie brutalna, zimna, ostra jak mróz wciskający się pod skórę. Ale to coś, co stało przed nią — to nie mogło być prawdziwe. Potrząsnęła głową, czując, jak serce bije jej zbyt szybko, jak łapy drżą i odmawiają posłuszeństwa. Halucynacje. To musiały być halucynacje. Musiała czym prędzej sięgnąć po zioła. Zanim przerodzi się to w coś gorszego. Jej umysł — zwykle tak przenikliwy, odporny, niepodatny na manipulacje — teraz przysłoniła gęsta, dławiąca mgła. Odwróciła głowę od zjawy. I natychmiast zderzyła się nosami z innym kotem.
— Kacza Łapo… — wydukała szylkretowa, cofając się odruchowo. Patrzyła na starą przyjaciółkę, choć ta ledwie przypominała samą siebie.
Oczy Kaczej Łapy były równie mroczne, jak te Zabłąkanego Omenu. Jednak w jednym z nich… coś się poruszało. W oczodole tam, gdzie powinna być źrenica i światło życia, pływała mała rybka — pluskała radośnie, jakby nieświadoma całej makabry. Futro kotki było przemoknięte do ostatniego włosa. Woda kapała z niej nieustannie, tworząc wokół niej małe kałuże, które wcale nie wsiąkały w ziemię. Dookoła szyi i łap miała oplecione ostre, poszarpane wodorosty. Z ich krawędzi, cienkich jak papier, kapała krew. Kropelka po kropelce, w rytmie wolniejszym niż bicie serca.
— Czego się boisz? — Zjawa wydała z siebie bulgoczący, przytłumiony dźwięk, jakby mówiła spod powierzchni jeziora. — To twoje dzieło. My zginęliśmy przez ciebie. I oni również zginą.
W jej głosie nie było krzyku. Nie było furii. Była tam tylko ta okrutna, spokojna pewność — gorsza niż cokolwiek innego.
Zaczęła się cofać, ale nie miała dokąd. Tuż za nią stał srebrny kocur, a przed nią — mokra od wody, ociekająca śmiercią kotka. Medyczka kręciła głową na boki, jakby chciała strząsnąć z siebie tę chorą, nierealną wizję, oczyścić umysł, wyrwać się z potrzasku własnych lęków.
— Nie… proszę… Wy nie jesteście prawdziwi. Jak to miałaby być moja wina? — dyszała, czując, jak oddech rozrywa jej gardło.
Cofała się dalej, aż w końcu uderzyła zadem o twardą ścianę nory. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że duchy — czy czymkolwiek były — stały tuż przed nią. Nieruchome, a jednak drgające jak cienie rzucane przez płomień. I powtarzały w kółko jedno zdanie, szeptem, który wwiercał się w jej czaszkę:
Twoja wina…
Twoja wina…
Twoja wina…
W desperacji uderzyła głową o ziemistą ścianę kilka razy, raz po raz mocniej. Nic to jednak nie dało. Obrazy nie znikły. Dźwięki nie ucichły. I wtedy — jakby ziemia pod nią uznała, że dość już zwłoki — ostre jak brzytwy korzenie wysunęły się spomiędzy grud gleby. Złapały ją za łapy, owijając się wokół nich twardo, boleśnie. Nie była pewna, czy naprawdę czuje ból, czy tylko jej umysł go kreuje, ale padła na ziemię, wciskając pysk w chłodną ziemię, szukając w niej ucieczki.
— Proszę, przestańcie… ja nie chciałam. — Jej głos drżał, jakby każde słowo musiała wyrywać z gardła. — Chcę, tylko żeby innym było jak najlepiej.
Podwinęła ogon, zacisnęła powieki tak mocno, jakby próbowała odciąć się od świata. Błagała w myślach przodków, by odegnali od niej tę przypadłość, ten koszmar, to złudzenie czy chorobę, która wyżerała jej umysł od środka. Chciała tylko wstać, wziąć zioła i odpocząć. Obiecała sobie, że już nigdy nie pozwoli, by została niewyleczona. Żeby pozwoliła sobie dojść do takiego stanu. A wtedy usłyszała głos. Nie szept. Nie zgrzyt. Nie bulgotanie zza grobu. Głos ciepły. Znajomy. Delikatny jak poranny wiatr.
— Po prostu wstań, Jarzębinko.
Serce jej drgnęło, jakby ktoś ścisnął je łapą. Podniosła wzrok gwałtownie… lecz nie zobaczyła nikogo. Ani duchów, ani zjawy, ani nawet cienia. Tylko pustą, cichą norę. Jej własny oddech odbijał się od ścian jak echo. W głowie jej się kręciło. Miała wrażenie, że jeśli zrobi kolejny krok, zemdleje. Ale szła. Na drżących łapach dotarła do magazynku, otworzyła pyszczek i łapczywie pochłonęła nasiona maku. Wystarczająco dużo, by zasnąć szybko… ale nie tyle, by ryzykować zatrucie. Położyła się na posłaniu i zwinęła w ciasny kłębek. Wbiła martwe, puste spojrzenie w ścianę naprzeciwko. Jej oddech wyrównał się, choć wciąż drżała niespokojnie. Wiedziała, że to wszystko było tylko wytworem jej skrzywionego, zmęczonego i zniszczonego umysłu. A jednak… Uderzyło ją to głęboko, boleśnie, jak uderzenie pazurów prosto w serce. Bała się teraz jeszcze bardziej. Bała się tego, co nadejdzie. Bała się tego, co miała zobaczyć. Bała się siebie.
Wyleczeni: Jarzębinowy Żar
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz