BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?

W Klanie Nocy

Ostatni czas nie okazał się zbyt łaskawy dla Nocniaków. Poza nowo odkrytymi terenami, którym wielu pozwoliły zapomnieć nieco o krwawej wojnie z samotnikami, przodkowie nie pobłogosławili ich niemalże niczym więcej. Niedługo bowiem po zakończeniu eksploracji tajemniczego obszaru, doszło do tragedii — Mątwia Łapa, jedna z księżniczek, padła ofiarą morderstwa, którego sprawcy jak na razie nie odkryto. Pośmiertnie została odznaczona za swoje zasługi, otrzymując miano Mątwiego Marzenia. Nie złagodziło to jednak bólu jej bliskich po stracie młodej kotki. Nie mieli zresztą czasu uporać się z żałobą, bo zaledwie kilka wschodów słońca po tym przykrym wydarzeniu, doszło do prawdziwej katastrofy — powodzi. Dotąd zaufany żywioł odwrócił się przeciw Klanowi Nocy, porywając ze sobą życie i zdrowie niejednego kota, jakby odbierając zapłatę za księżyce swej dobroci, którą się z nimi dzielił. Po poległych pozostały jedynie szczątki i pojedyncze pamiątki, których nie zdołały porwać fale przed obniżeniem się poziomu wód, w konsekwencji czego następnego ranka udało się trafić na wiele przykrych znalezisk. Pomimo ciężkiej, ponurej atmosfery żałoby, wpływającej na niemalże wszystkich Nocniaków, normalne życie musiało dalej toczyć się swoim naturalnym rytmem.
Przeniesiono się więc do tymczasowego schronienia w lesie, gdzie uzupełniono zniszczone przez potop zapasy ziół oraz zwierzyny i zregenerowano siły. Następnie rozpoczęła się odbudowa poprzedniego obozu, która poszła dość sprawnie, dzięki ogromnemu zaangażowaniu i samozaparciu członków klanu — w pracach renowacyjnych pomagał bowiem niemalże każdy, od małego kocięcia aż po członków starszyzny. W konsekwencji tego, miejsce to podniosło się z ruin i wróciło do swojej dawnej świetności. Wciąż jednak pewne pozostałości katastrofy przypominają o niej Nocniakom, naruszając ich poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza z krążącymi wśród kotów pogłoskami o tym, że powódź, która ich nawiedziła, nie była czymś przypadkowym — a zemstą rozchwianego żywiołu, mszczącego się na nich za śmierć członkini rodu. W obozie więc wciąż panuje niepokój, a nawet najmniejszy szmer sprawia, że każdy z wojowników machinalnie stroszy futro i wzmaga skupienie, obawiając się kolejnego zagrożenia.

W Klanie Wilka

Ostatnio dzieje się całkiem sporo – jedną z ważniejszych rzeczy jest konflikt z Klanem Klifu, powstały wskutek nieporozumienia. Wszystko przez samotniczkę imieniem Terpsychora, która przez swoją chęć zemsty, wywołała wojnę między dwoma przynależnościami. Nie trwała ona długo, ale z całą pewnością zostawiła w sercach przywódców dużo goryczy i niesmaku. Wszystko wskazuje na to, że następne zgromadzenie będzie bardzo nerwowe, pełne nieporozumień i negatywnych emocji. Mimo tego Klan Wilka wyszedł z tego starcia zwycięsko – odebrali Klifiakom kilka kotów, łącznie z ich przywódczynią, a także zajęli część ich terytorium w okolicy Czarnych Gniazd.
Jednak w samym Klanie Wilka również pojawiły się problemy. Pewnego dnia z obozu wyszli cali i zdrowi Zabłąkany Omen i jego uczennica Kocankowa Łapa. Wrócili jednak mocno poobijani, a z zeznań złożonych przez srebrnego kocura, wynika, że to młoda szylkretka była wszystkiemu winna. Za karę została wpędzona do izolatki, gdzie spędziła kilka dni wraz ze swoją matką, która umieszczona została tam już wcześniej. Podczas jej zamknięcia, Zabłąkany Omen zmarł, lecz jego śmierć nie była bezpośrednio powiązana z atakiem uczennicy – co jednak nie powstrzymało największych plotkarzy od robienia swojego. W obozie szepczą, że Kocankowa Łapa przynosi pecha i nieszczęście. Jej drugi mentor, wybrany po srebrnym kocurze, stracił wzrok podczas wojny, co tylko podsyca te domysły. Na szczęście nie wszystko, co dzieje się w klanie jest złe. Ostatnio do ich żłobka zawitała samotniczka Barczatka, która urodziła Wilczakom córeczkę o imieniu Trop – a trzy księżyce później narodził się także Tygrysek (Oba kociaki są do adopcji!).

W Owocowym Lesie

Dla owocniaków nadszedł trudny okres. Wszystko zaczęło się od śmierci wiekowej szamanki Świergot i jej partnerki, zastępczyni Gruszki. Za nią pociągnęły się śmierci liderki, rozpacz i tęsknota, które pociągnęła za sobą najmłodszą medyczkę, by skończyć na wybuchu epidemii zielonego kaszlu. Zmarło wiele kotów, jeszcze więcej wciąż walczy z chorobą, a pora nagich drzew tylko potęguje kryzys. Jeden z patroli miał niesamowite szczęście – natrafił na grupę wędrownych uzdrowicieli. Natychmiast wyraziła ona chęć pomocy. Derwisz, Jaskier i Jeżogłówka zostali tymczasowo przyjęci w progi Owocowego Lasu. Zamieszkują Upadłą Gwiazdę i dzielą się z tubylcami ziołami, pomocą, jak i również ciekawą wiedzą.

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Miot w Owocowym Lesie!
(jedno wolne miejsce!)

Znajdki w Klanie Wilka!
(brak wolnych miejsc!)

Miot w Klanie Klifu!
(brak wolnych miejsc!)

Zmiana pory roku już 7 grudnia, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

10 grudnia 2025

Od Niebiańskiej Łapy do Kołysankowej Łapy

Noc zgromadzenia…

Bursztynowa Wyspa pulsowała w świetle księżyca niczym pojedyncze serce, którego rytm wyznaczało ciche szemranie fal rozbijających się o jej skaliste brzegi. Noc była przejrzysta, a powietrze niosło ze sobą subtelny zapach chłodnej wody i wyrzuconych przez morze wodorostów, które schnąc, wydzielały terpentynową nutę. Pośród lekko chropowatych kamieni i rozproszonych smug blasku księżyca gromadziły się sylwetki kotów z różnych klanów, ich futra połyskiwały z każdym ruchem, a cienie splatały się na ziemi jak plątanina gałązek.
W całej tej migotliwej mozaice futer, spojrzeń i subtelnych zmian napięcia Niebiańska Łapa zdawała się poruszać jak ktoś, kto oczy ma niby skierowane na świat, lecz myśli niesie gdzieś daleko poza niego. Jej brązowe oczy ślizgały się po otoczeniu z pozorną uwagą — taką, jakiej oczekiwałaby od niej każda dobrze wychowana uczennica Klanu Klifu, która pragnęłaby uchodzić za skupioną i gotową do nauki — lecz w rzeczywistości jej umysł odpływał tam, gdzie nie sięgał gwar rozmów ani poszczekiwania fal.
Zatrzymała wzrok dopiero wtedy, gdy błysk rudego futra wyłonił się z tłumu, odbijając światło księżyca w sposób tak charakterystyczny, że trudno byłoby go pomylić z kimkolwiek innym. Jego sierść, zdobiona eleganckim wzorem, wyglądała, jakby noc sama postanowiła namalować na niej drobne ślady cienia i światła, oddając hołd kocurowi, który wyróżniał się z pozostałych niczym iskra pośród popiołu.
Niebiańska Łapa poczuła, jak serce wykonuje delikatne, nieco zbyt szybkie drgnienie.
Gdyby tylko ona wyglądała równie pięknie…
Spojrzała na własne futro — jasne, błyszczące, ale wydające jej się teraz zbyt zwyczajne, zbyt proste wobec elegancji rozet, które przyciągały jej uwagę jak magnes. Przejechała prędko językiem po sierści na karku, starając się wygładzić ją do ostatniego włosa, jakby ten drobny gest mógł sprawić, że poczuje się, choć odrobinę bardziej pewnie. Czuła pod palącą łuną księżyca wstydliwy niepokój, delikatne mrowienie biegnące pod skórą, które mówiło jej z równą siłą: idź i nie idź.
W końcu wzięła głęboki oddech, pozwalając chłodnemu powietrzu nocy przepłynąć przez płuca niczym czysta woda nad górskim strumieniem. Ruch jej łap stał się bardziej zdecydowany, choć w środku nadal czuła drżenie, ledwie zauważalne dla kogoś, kto nie przyglądałby się jej uważnie. Ruszyła w stronę kocura, a księżyc odbijał się w jej sierści jak w tafli oswojonej wody.
— Cześć — odezwała się oficjalnym tonem, który miał brzmieć pewnie. — Mogłabym się przysiąść?
Kocur odchylił lekko głowę, mierząc ją wzrokiem, który był jednocześnie oceniający i uprzejmy. W ciszy, jaka zapadła na ledwie kilka uderzeń serca, Niebiańskiej Łapie wydawało się, że słyszy zgrzyt swoich własnych myśli.
— Jeśli sobie życzysz, proszę pani — odpowiedział żartobliwie, jego tonem zamigotała lekkość, która na krótką chwilę rozwiała napięcie. Po ułamku chwili dodał szybko, jakby dopiero teraz ocenił, że jego słowa mogły być nieco zbyt swawolne: — Znaczy, tak możesz.
Niebiańska Łapa wypuściła z siebie króciutkie, niepewne parsknięcie — bardziej odruch nerwowy niż autentyczne rozbawienie — po czym, z wdzięczną ostrożnością, usiadła niedaleko niego. Jej ogon owinął się wokół łap tak starannie, jakby był częścią ceremonialnego gestu. Wiedziała, że ta drobna poza pozwoli jej zyskać czas na to, by uporządkować własne emocje, które tańczyły w niej jak świetliki.
Kołysankowa Łapa wyglądał na uosobienie spokoju — jasne, wyprostowane plecy, ruchy pozbawione pośpiechu, jakby niezależnie od gwaru wokół był w stanie usiąść tak, jakby miał przed sobą całą noc i żaden czas nie naciskał na niego łapą.
— Ależ cudowne są te twoje rozety… — powiedziała w końcu, jej głos był miękki, lecz nosił w sobie nutę ostrożności, a jednak przebijało przez nią szczere zauroczenie. — Z pewnością przykładasz do nich sporą wagę, mam rację?
— A dziękuje, faktycznie przykładam do nich dosyć dużo uwagi — odparł, uśmiechając się z ciepłem, którego nauczyły go chyba same gwiazdy. — A ty pewnie dużo dbasz o swoje futro? Wiesz, tak fajnie się świeci, poza tym, masz bardzo ładny kolor pręg, więc szkoda jak byś o nie nie dbała, czyż nie? Szkoda, że nie mam przy sobie jakichś piór czy innych motyli…
— Uwielbiam wplatać w swoje futro kwiaty, piórka a czasem nawet motyle skrzydła — wyznała, nie kryjąc szczerości. — Ale byłam przekonana, że na zgromadzeniu powinno się wyglądać bardziej… uroczyście. Dlatego zdjęłam wszystkie dodatki.
Kołysankowa Łapa uniósł brwi z wyraźnym zainteresowaniem, a jego ogon wykonał powolny ruch — jakby od niechcenia, lecz pełen niewymuszonej gracji. Migotliwe światło księżyca podkreśliło kształt rozet na jego futrze, które teraz zdawały się drgać lekko przy każdym oddechu. Chłodny wiatr przesunął się pomiędzy nimi, łagodnie poruszając źdźbłami wyschniętej trawy wokół, jakby natura sama wsłuchiwała się w ich rozmowę.
— Och… wybacz mi, zapomniałam się przedstawić — przerwała sobie, otrząsając się lekko. — Mam na imię Niebiańska Łapa. A ty?
— Pamiętaj, ozdóbek nigdy za dużo, nikt ci nie powinien się przyczepić do nich... W końcu dodają tylko uroku noszącemu, czyż nie? — powiedział, po czym rzekł po krótszej chwili: — A i moje imię to Kołysankowa Łapa po zatem muszę przyznać, że Niebiańska Łapa brzmi dosyć ładnie! Nazywałaś się Niebo jako kociak?
Jej brązowe oczy zadrżały lekko na dźwięk jego śmiechu; nie tego głośnego, donośnego, lecz ledwie słyszalnego, ciepłego jak tchnienie porannego wiatru.
— Cóż… tak miałam na imię — odpowiedziała krótko, choć w jej tonie pobrzmiewała nuta nieśmiałości. — Ale to nieważne. Nie mogę się już doczekać, aż otrzymam swoje imię wojowniczki.
Te słowa ponownie rozświetliły jej spojrzenie — niczym daleki płomień odbity na wodzie. W jej wyobraźni pojawiły się wizje, które wypełniały ją dumą, niepewnością i oczekiwaniem jednocześnie. Noc zdawała się tańczyć wokół niej, gdy wypowiadała kolejne marzenia:
— Wyobraź sobie: Niebiański Wir, Niebiańskie Marzenie… albo Niebiański Pocałunek. Mam tylko nadzieję, że Judaszowcowa Gwiazda wybierze coś naprawdę ładnego.
Spojrzała gdzieś ponad ramieniem rozmówcy, znikając myślami w świecie własnych fantazji: widziała siebie na czele patrolu, kroczącą pewnie po skalistych ścieżkach Klanu Klifu, z futrem połyskującym w słońcu niczym obłoki o świcie.
Po chwili mrugnęła, wracając do rzeczywistości i do kocura siedzącego naprzeciw.
— A ty…? — zapytała łagodnie. — Jak chciałbyś mieć na imię, kiedy już zostaniesz mianowany?
— Chciałbym nazywać się Rozkwitająca Kołysanka lub Kołysankowa Szanta... to by wiele dla mnie znaczyło — powiedział, a w głosie jego zabrzmiała tęsknota, po chwili z jego gardła wydostały się kolejne słowa wypełnione jeszcze większą tęsknotą. — Moja matka miała na imię Rozkwitająca Szanta, Niebiańska Łapo, chciałbym, by moje imię mogło do niej nawiązywać, chciałbym nosić kawałek imienia po niej... To byłoby wspaniałe…
Niebiańska Łapa uniosła delikatnie uszy, a jej spojrzenie zmiękło, gdy usłyszała imię matki kocura. Przez moment obserwowała, jak jego głos drży tęsknotą — nie tą nachalną, ale cichą, głęboką, która potrafi zagnieździć się w sercu na całe życie.
— To… naprawdę piękne imiona — powiedziała ciszej niż wcześniej. — I bardzo wyjątkowe.
Nim zdążyła coś dodać, jej uwagę przyciągnęła ciemna sylwetka, niewielka i napięta — nieznajoma Niebu kotka, która stała niedaleko, obserwując ich z wyrazem pyska trudnym do rozszyfrowania. W jej niebieskich oczach czaiła się mieszanina ciekawości i ostrożności, jakby analizowała każdy szczegół, każdy gest.
— To... Twoja koleżanka? — rzuciła Niebiańska Łapa szeptem, zaskoczona jej obecnością.
— Tak, to moja koleżanka. Co prawda nie ze żłobka, ale blisko temu, bo nierzadko tam bywam — powiedział kocur, po czym zwrócił się do małej kotki. — Makowa Łapo, to Niebiańska Łapa. Niebiańska Łapo to Makowa Łapa.
Niebiańska Łapa parsknęła nieznacznie, bardziej z zakłopotania niż rozbawienia, a w następnej chwili spróbowała odzyskać równowagę.
— Przepraszam — rzuciła w końcu, odwracając wzrok w stronę bengalskiego kocura, jakby to jemu należało się wyjaśnienie bardziej niż samej Makowej Łapie. — Wy jesteście z tego samego klanu, wnioskuję — dodała, tym razem już spokojniej, z odrobiną czystej ciekawości w głosie.
— Tak. Kołysankowa Łapa jest moim kolegą z klanu — odezwała się Mak, której oczy niemal automatycznie zmrużyły się, gdy spoglądała na Niebo.
Makowa Łapa krzywiła się delikatnie, ledwie zauważalnie, choć dla wprawnego oka widać było napięcie bijące z całej jej drobnej postaci — zbyt wysoko uniesionych uszu, zbyt mocno zaciśniętej szczęki, zbyt sztywnego ogona.
Te drobne gesty były niemal rozczulające, jakby koteczka próbowała wyglądać poważniej niż była w stanie.
— Czy coś się… stało, Makowa Łapo?
— Wszystko w porządku — powiedziała i spojrzała na księżyc.
Jej ton był chłodny, ostrożny, ale nie wrogi. Bardziej… przyczajony. Jakby Makowa Łapa broniła terytorium, którego sama jeszcze nie rozumiała.
Ciszę przeciął głos Kołysankowej Łapy:
— W każdym razie ładna dziś noc, księżyc świeci tak pięknie...
Niebiańska Łapa uniosła spojrzenie ku niebu. Gwiazdy lśniły jak rozsypane płatki mrozu, a księżyc otaczany był delikatną, jasną aureolą — jak mglista obietnica. W jego blasku futro Kołysankowej Łapy miał bardziej złoty odcień, a jej własne — niemal srebrzysty.
— Wiesz… niebo jest najpiękniejsze właśnie wtedy, gdy świeci na nim księżyc w pełni — powiedziała miękko. Jej głos miał w sobie coś marzycielskiego, jakby wypowiadała słowa nieświadomie. — Niebiański Księżyc… Hm, chyba właśnie wpadło mi do głowy kolejne wojownicze imię!
Makowa Łapa spojrzała na nią uważniej, jakby sama zastanawiała się, czy to imię faktycznie do niej pasuje.
— Ładne imię wymyśliłaś. Ja chciałabym się nazywać po ojcu, jak już wam powiedziałam. Makowy Skok chyba brzmi ładnie, co nie?
Kołysankowa Łapa odwrócił się do niej i uśmiechnął delikatnie — uśmiechem, który łatwo byłoby przeoczyć, gdyby nie jego oczy, pełne troski.
— Pasowałoby ci, Niebiańska Łapo. Twoje futro błyszczy się nieco jak taki księżyc... W sensie wiesz, jest jasne i błyszczące — powiedział, po czym dodał, zwracając się do Makowej Łapy: — Ej, Mak, a czemu chciałabyś nazywać się po ojcu? Bardziej pasowałoby ci imię Makowa Energia czy coś takiego…
Makowa Łapa napięła łapy, a jej wzrok stał się twardszy.
— Ja… Powiem ci w obozie, dobrze, Kołysankowa Łapo? Nie chcę o tym rozmawiać z… nią. Przepraszam.
— Dobrze Mak, powiedz mi w obozie — odparł łagodnie. Następnie zwrócił się znów do Niebiańskiej Łapy, pragnąc zmienić temat: — Masz jakieś rodzeństwo, Niebiańska Łapo? Ja mam dwóch braci.
Niebiańska Łapa mrugnęła lekko, uspokajając oddech.
— Mam dwie siostry… — zaczęła miękko. — Ale… no cóż, raczej nie utrzymuję z nimi szczególnie bliskich relacji. Wiesz, jak to jest… każdy idzie swoją drogą, a ich ścieżki najwyraźniej prowadzą daleko od moich. Ale to nie znaczy, że czasem z nimi nie porozmawiam.
Jej głos nieco zmiękł na końcu, jakby jedno z tych wspomnień — ciche, niewypowiedziane — zadrżało w niej nieproszonym echem.
— A ty? — zapytała łagodnie. — Dogadujesz się ze swoimi braćmi?
— Mam wrażenie, że... Um trudno stwierdzić, ale raczej tak — odparł. — A tak ogólnie to myślisz, że niedługo zostaniesz wojowniczką? Bo ja chyba niedługo, chociaż przyznam, że wolałbym pełnić inną rangę.
Niebiańska Łapa uniosła uszy, zaskoczona i zaciekawiona jednocześnie.
— Na razie nie jestem pewna, kiedy dokładnie nastąpi moje mianowanie… — powiedziała powoli. — Ale z każdym dniem zbliżam się ku mojej ceremonii. Skoro nie pragniesz być wojownikiem… To, kim chciałbyś zostać?
Kiedy odpowiedział, głos Kołysankowej Łapy był pełen czegoś, co można było porównać do dawno skrywanej tęsknoty.
— Karmicielką... W sumie to jest powód, dla którego lubię chodzić do żłobka...
Powiedziawszy to, przeniósł wzrok na Makową Łapę. Jego ton łagodniał, jakby wspomnienia ciążyły, ale też dawały ukojenie.
— Moja matka... Ona była wieczną karmicielką Niebiańska Łapo. Chciałbym móc robić to, co ona, uhonorować ją jeszcze w ten sposób, a nie tylko składaniem kwiatków na miejscu spoczynku jej i ich.
— To… naprawdę piękne… — wyszeptała w odpowiedzi. — Chciałbyś nie tylko opiekować się młodszymi, ale też w ten sposób uczcić swoją matkę. To świadczy o twoim sercu.
Kołysankowa Łapa uśmiechnął się lekko, skromnie.
— Mam nadzieje, że w kolejne zgromadzenie już będę mianowany i kto wie... Może uda mi się jakoś zostać karmicielką.
W jej oczach pojawił się blask — ciepły, łagodny, tak naturalny, jak światło księżyca.
— Uda ci się, po prostu… Uwierz — powiedziała, a jej uśmiech był miękki, delikatny, niosący ze sobą ciepło i spokój. Chciała kontynuować rozmowę, dopytać jeszcze o jego marzenia, o matkę, o plany na przyszłość… lecz nagle usłyszała nawoływanie Przepiórki. Jej mentorka najwyraźniej czegoś od niej potrzebowała.
Westchnęła cicho, a wzrok przeniósł się z powrotem na Kołysanka. W jej oczach pojawił się cień smutku — jakby nagłe oderwanie od tej przyjemnej rozmowy było zbyt bolesne. Och, dlaczego musiała iść właśnie teraz, kiedy rozmowa była tak ciepła, tak pełna serdeczności…
— Kołysankowa Łapo… — zaczęła niepewnie, głos łagodny, z nutą skruchy. — Wiesz… ja muszę już iść. Mentorka mnie wzywa.
Przez moment milczała, patrząc na niego jeszcze jednym spojrzeniem, pełnym nadziei i delikatnego pragnienia, by ich ścieżki kiedyś znów się skrzyżowały.
— Mam nadzieję, że kiedyś znów się spotkamy… tutaj albo… gdziekolwiek indziej.
Machnęła mu ogonem na pożegnanie, następnie ruszyła w stronę głosu swojej mentorki, który dobiegał z oddali, coraz wyraźniejszy w nocnym powietrzu.
Na moment zatrzymała się i odwróciła, rzucając przez ramię ostatnie spojrzenie w stronę Kołysanka. W tamtej chwili jej oczy po raz spoczęły na pięknych „warkoczykach” zdobiących futro rudego kocura…

Początek pory zielonych liści…

Żarzące promienie słońca pełzły po skalnych półkach Klanu Klifu niczym drapieżne stworzenia — ostre, natarczywe, przypominające pazury wroga przesuwające się po nagrzanym kamieniu. Wraz z nadejściem nowego dnia świat zdawał się budzić gwałtownie, z siłą, która nie pozostawiała miejsca na senność. Blask wpełzał w każdy zakamarek, odbijając się od jasnych skał, rozświetlając szczeliny, a nawet połyskując w kroplach porannej rosy, które znikły, nim zdążyły w pełni zaistnieć.
Z każdym wschodem słońca natura tylko przybierała na mocy — jakby noc ustępowała jej w milczącym ukłonie, a dzień stawał się coraz bardziej dominujący. Ptaki, dotąd senne i skryte, zaczynały snuć swe melodie tak głośne i radosne, że ich pieśni odbijały się echem pomiędzy stromymi ścianami klifu, brzmiały jak chór zwiastujący kolejną porę obfitości. Lekki wietrzyk, chłodny jeszcze od nocnego powietrza, muskał futra patrolujących kotów, niosąc ze sobą zapach wilgotnych mchów i świeżych ziół, które rosły w cieniu skał. Był delikatny, subtelny, a jednocześnie pełen życia — zdawał się szeptać historię nadchodzącego dnia.
Kwiaty rosnące na wąskich półkach skalnych i wśród rzadkich traw rozkwitły już w pełni, prezentując swoje barwy z dumą właściwą roślinom, które wbrew trudom środowiska przetrwały i zakwitły. Ich płatki rozchylały się ku słońcu, drgając w lekkim powiewie jak skrzydła motyli, a całe ich piękno zdawało się być ofiarowane oczom kotów z Klanu Klifu — niczym dar od samej natury, mający dodawać otuchy i nadziei przed kolejnym dniem obowiązków.
Wśród tych barw, dźwięków i zapachów poranka, Niebiańska Łapa poruszała się z niezwykłą jak na siebie determinacją. Już od dłuższego czasu przykładała znacznie większą wagę do swojego szkolenia — do każdego ruchu, każdej techniki, każdego zadania, które zlecała jej Przepiórka. Wstawała wcześniej, ćwiczyła dłużej, wykonywała polecenia dokładniej niż kiedykolwiek przedtem, jakby każdy dzień był krokiem ku marzeniu, którego nie mogła już dłużej odkładać.
Robiła wszystko, co było w jej mocy — niemal obsesyjnie — by Judaszowcowa Gwiazda wreszcie dostrzegł w niej kotkę godną noszenia tytułu wojowniczki. W jej sercu dojrzewało pragnienie, silniejsze z każdym wschodem słońca: pragnienie, by udowodnić swoją wartość, by zasłużyć na imię, które stanie się świadectwem jej charakteru i umiejętności.
W powietrzu unosił się zapach świeżo upolowanej zwierzyny — ciężki, ciepły, niosący w sobie tę szczególną nutę, którą miało tylko jedzenie przyniesione z dumą przez wojowników — dla jej nozdrzy był on ledwie namacalny, zbyt odległy, by mogla go faktycznie poczuć. Gniazdko ze zdobyczą, osłonięte cieniem skalnego występu, pulsowało życiem: muchy krążyły nad nornicami, skowronkami i królikami, a ich brzęczenie mieszało się z rozmowami kotów szykujących się do patrolu.
To właśnie tam, przy starannie ułożonych ciałkach ofiar, siedziała Przepiórkowa Wichura. Jej sylwetka była napięta, na pysku zabraknąć nie mogło typowego dla niej uśmiechu, a w oczach połyskiwała typowa dla niej radość. Słońce odbijało się od jej futra, wydobywając z niego złociste i piaskowe tony, a cień jednego z kamieni delikatnie podkreślał ostrość jej policzków.
Niebiańska Łapa zatrzymała się na moment. Wzięła głęboki oddech, czując, jak w jej wnętrzu narasta jednocześnie niepokój i determinacja. Wiedziała, że decyzja, którą chciała podjąć, nie była niczym wielkim… ale jednocześnie pragnęła przekonać się, czy jej mentorka miała do niej jakieś zaufanie… I, czy byłaby w stanie je wykorzystać.
— Przepiórkowa Wichuro. — Podeszła do mentorki, znajdującej się przy gniazdku ze zwierzyną. — Mam nadzieję, że nie miałabyś nic przeciwko temu, bym gdzieś się przeszła.
Słowa wyszły z niej miękko, niemal zbyt nieśmiało, jakby bała się, że zabrzmią zbyt bezczelnie w tak pięknie ułożonym poranku. Jej ogon drgnął, a poduszki łap nieznacznie napięły się w kontakcie z nagrzanym kamieniem.
Przepiórkowa Wichura uniosła głowę. Jej oczy — bystre, przenikliwe, ale też niosące w sobie coś ciepłego — podążyły ku uczennicy. Zatrzymała spojrzenie na jej twarzy nieco dłużej, jakby próbowała ocenić, czy kryje w sobie jakąś tajemnicę. Po chwili jednak jej rysy zmiękły, a kąciki pyszczka uniosły się w szerokim, pełnym życzliwości uśmiechu.
Słowa Przepiórkowej Wichury zabrzmiały z pozorną lekkością, lecz niosły w sobie ciężar, którego nie sposób było zignorować — jak głaz spoczywający na dnie wartkiego strumienia. Ciepło, jakie z nich biło, oplatało Niebiańską Łapę niczym miękki mech przytulony do chłodnej skały. Coś w jej piersi rozchyliło się powoli, lękliwie, jak pierwszy, nieśmiały pąk kwiatowy wyczuwający nadejście wiosny. Było to uczucie nieoczekiwane — wdzięczność zlituje się z dumą i układa się w dziwny, lekko niespokojny splot.
— Nie byłoby — miauknęła. — Tylko proszę, nie wracaj zbyt późno. Jesteś rozważna i mam w stosunku do ciebie kredyt zaufania… Więc go nie zmarnuj!
Bo prawda była taka, że Niebiańska Łapa nie przepadała za swoją mentorką. Cynamonowe futro Przepiórkowej Wichury, jej pewność siebie, jej ton zawsze niosący w sobie nutę wyższości… wszystko to sprawiało, że młoda kotka czuła w środku narastającą irytację. A jednak od dawna udawała — zgrabnie, instynktownie — że relacja między nimi jest dokładnie taka, jak być powinna. Uczennica i mentorka. Posłuszeństwo i zaufanie. Podziw i przewodnictwo.
Czy Przepiórkowa Wichura widziała przez ten pozór?
Czy wyczuwała tę skrytą, ostrożną antypatię?
Czy dostrzegała to, co Niebiańska Łapa próbowała tak starannie ukryć?
Wydawało się jednak, że wszystko grało. Że fasada była nienaruszona.
Niebo skinęła głową, czując jednocześnie dziwny ciężar i lekkość — jakby słowa mentorki zapadały w nią głębiej, niż sama chciałaby przyznać, a jednocześnie odbijały się od niej jak krople wody od smukłej trawy. Jej ogon uniósł się wyżej, jakby chciał dodać jej pewności w tej chwili, która zupełnie nieoczekiwanie okazała się dla niej ważna.
Odsunęła się o krok, potem drugi, czując, jak powietrze zmienia się wokół niej — z zapachu obozu, pełnego sierści i zwierzyny, w coś o wiele bardziej czystego, świeżego i niepewnego.
Gdy tylko wyszła na zewnątrz, poczuła delikatne, niezdarne zmieszanie. Zrozumiała już, że Przepiórka nie ma pojęcia o tym, co o niej myśli, a tym bardziej nie ma problemu z zaufaniem swojej uczennicy. Skoro więc wojowniczka bez problemu pozwoliła jej wyjść… to powstawało nowe pytanie.
Co teraz?
Plan, który ułożyła w głowie, był prosty i jednocześnie kompletnie nieprzemyślany: przetestować granicę. Wyjść z obozu. Odetchnąć. Zniknąć na chwilę.
Jednak nie pomyślała o tym, co stanie się dalej, kiedy mentorka już na nią spojrzy, skinie głową i pozwoli jej odejść bez oporu.
Teraz znajdowała się tu — tuż za wejściem do obozu, gdzie wiatr grał własne melodie, a świat był nagle zbyt otwarty i zbyt pełen możliwości.
A nie wypadało wracać po zaledwie paru uderzeniach serca. Wyglądałoby to dziwnie. Dziecinnie.
Nie mogła pojawić się przy wejściu z podkulonym ogonem i powiedzieć: „Właściwie nie wiedziałam, co chcę zrobić”.
Zastanawiała się, gdzie właściwie powinna pójść.
Każda dróżka prowadziła w nieco inną stronę świata, każda wydeptana linia niosła w sobie możliwość odmiennego spotkania, odmiennej myśli, odmiennego oddechu. Przypominały pajęczą sieć — misterną, ale nieco chaotyczną — w której każdy odchodzący promień mógł okazać się początkiem czegoś nowego. Czegoś pozornie nieznanego, a jednak dziwnie znajomego, jak echo dawno zapomnianych wspomnień.
Ścieżki układały się przed nią we własny, ledwie uchwytny wzór: skomplikowany i niejednoznaczny, pełen rozwidleń i delikatnych zakrętów, jakby cała ziemia była wielką mapą, która domagała się od niej odczytania jej na nowo. Każda droga zdawała się szeptać inną historię — jedne pachniały wilgocią od strumienia, inne suchą trawą od pogranicza polan, a jeszcze inne miały zapach kory i mchu, jakby prowadziły w głąb lasu, ku miejscu bardziej osłoniętemu, bardziej intymnemu.
A jednak, mimo całego tego wachlarza możliwości, jej łapy wciąż trwały w miejscu — zawieszone między niepewnością a ciekawością. W głowie Niebiańskiej Łapy tliła się myśl, że każdy kierunek jest jednocześnie dobry i zły, że każde skrzyżowanie ścieżek otwiera przed nią drzwi, za którymi kryją się dziesiątki możliwych wersji przyszłości.
W pewnym momencie po prostu pozwoliła, by zadecydował instynkt — ten cichy, pierwotny głosik, który odzywa się wtedy, gdy rozum przestaje być pomocny.
Finalnie ruszyła przed siebie, ślepo, lekko, bez planu — tam, gdzie poniósł ją wzrok.
Jej łapy poruszyły się milcząco po miękkiej ziemi, a wraz z każdym krokiem wokół niej rozchylał się świat, jakby prowadziło ją coś więcej niż przypadek.
Sama nie wiedziała, dokąd idzie — po prostu szła. Jej łapy stawiały kroki mechanicznie, jakby były odłączone od myśli, jakby kierowało nimi coś starszego niż świadoma decyzja. To nie było coś w jej stylu; Niebiańska Łapa zawsze dbała o to, by każdy ruch był przemyślany, by każdy element dnia układał się w harmonijny plan, tak spójny, jak misternie utkany koszyczek z traw. Zwykle wszystko miała rozpisane w myślach, od drobnego ułożenia futra po popołudniowe ćwiczenia. Każdy szczegół wydawał jej się mieć swoje znaczenie, jakby najmniejszy błąd mógł poruszyć całą konstrukcję jej codzienności.
A tymczasem teraz — szła jakby we mgle. Bez kierunku, bez celu.
I to właśnie sprawiało, że w jej sercu zakiełkowało zdziwienie… i odrobina niepokoju.
Bo jeśli nawet ona, wiecznie opanowana, wiecznie świadoma, mogła stracić orientację… co jeszcze mogło dziś potoczyć się inaczej niż zwykle?
Myśl ta ledwie zdążyła się w niej osadzić, gdy nagle usłyszała głos. Głos tak znajomy, że jej ciało zareagowało szybciej niż świadomość.
— Niebiańska Łapo?
Uszy drgnęły jej gwałtownie, jakby ktoś delikatnie musnął je piórem. Futro na grzbiecie zjeżyło się instynktownie niczym wypłoszone przez nagły podmuch wiatru. Przez krótką chwilę jej serce zatrzymało się w półuderzenia — nie wiedziała, czego ma się spodziewać, kto mógł ją wypowiedzieć właśnie tutaj, na skraju terytoriów, z tak znajomą, a jednak niespodziewaną intonacją.
Dopiero po dłuższym momencie jej wzrok padł na sylwetkę stojącą wśród traw.
A właściwie — na futro.
To piękne, rude futro o ciepłej barwie zachodzącego słońca, usiane ciemniejszymi rozetkami niczym gwiazdami na miedzianym niebie. Delikatne “warkoczyki” na policzkach, które układały się miękko i elegancko. Sylwetka, której nie sposób było pomylić z żadną inną.
Kołysankowa Łapa.
— Co ty tu robisz… Niemal przekroczyłaś swoją granicę!
Słowa te uderzyły w nią jak nagły podmuch ostrego wiatru.
Koniuszki jej uszu zapłonęły jak rozżarzone węgle, a wstyd zakłuł ją w pierś niczym ostre ciernie jeżyny. Była tak zamyślona, tak zagubiona we własnym świecie, że naprawdę mogłaby nie zauważyć, gdyby jej łapy przeniosły ją prosto na tereny Klanu Burzy.
A przecież kodeks wojownika był jasny.
Zakaz był zakazem.
Granica — świętością.
I nagle zdała sobie sprawę, jak blisko była błędu… tak poważnego, że nawet jej mentorka nie zdołałaby go zignorować.
Ale zamiast okazać zakłopotanie czy przyznać się do zaniedbania, od razu weszła w ton, który dawał jej poczucie kontroli. Żart — lekki, szybki, błyszczący jak pióro lecącego skowronka.
— Nie martw się — miauknęła, niemal natychmiast przybierając lekki ton. — Wszystko mam pod kontrolą! Co za spotkanie… Co u ciebie? Jak tam szkolenie?
Słowa te wypłynęły z niej miękko, niemal naturalnie. Trochę dlatego, że chciała rozładować napięcie… a trochę dlatego, że po ostatnim zgromadzeniu w jej głowie zdążyło uzbierać się już tyle pytań, na które pragnęła poznać odpowiedź.
Prawdę mówiąc, nie spodziewała się, że tak prędko uda jej się ponownie natknąć na kocura — nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie brała pod uwagę, że los skrzyżuje ich ścieżki już teraz, tak niespodziewanie, w miejscu, które samo w sobie nie zwiastowało niczego szczególnego…
Jednak cieszyła się, że tak się stało.

<Kołysankowa Łapo?>
[3765 słowa]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz