Słońce rozlewało złote światło po niebie, białe obłoczki płynęły leniwie, a ptaki śpiewały jakby całemu światu chciały opowiedzieć swoją historię. Ich głosy niosły się po łąkach i lasach, ale nie docierały do głębokiego obozu Klanu Klifu – skrytego w jaskiniach za wodospadem. Tam, gdzie szum wody zagłuszał wszystko inne, koty żyły w półcieniu, z dala od światła dnia. Zboczem pędziła właśnie Pietruszkowa Błyskawica, brązowa kotka o oczach pełnych energii. Zeskoczyła z kamieni, przemknęła przez ścieżkę i wpadła do jaskini niczym podmuch wiosennego wiatru. Z promiennym uśmiechem witała każdego napotkanego kota, życząc im miłego dnia. Była ich osobistym słońcem — promieniem światła, który zawsze znalazł drogę przez najciemniejsze zakamarki. Po chwili znalazła się w znajomym kącie, gdzie powietrze przesiąknięte było zapachem ziół. Tam, wśród półek z liśćmi i łodygami, jej wzrok natrafił na znajomą sylwetkę. Szylkretowe futro lśniło delikatnie w przyćmionym świetle, a kotka pochylona nad ziołami wyglądała jak uosobienie spokoju i oddania. Pietruszce aż zatrzepotały motylki w brzuchu. Świat przestał istnieć – była tylko ona. Ukochana. Chwila zamrożona jak obraz – piękny, prawdziwy, zapisany w sercu na zawsze. Nie zauważyła nawet, kiedy Wieczne Zaćmienie podeszła bliżej i przyglądała się jej z lekko uniesionym ogonem i zdziwionym spojrzeniem.— Pietruszko… wszystko w porządku? — zabrzmiał ciepły, znajomy głos.
Kotka zamrugała i uniosła wzrok, nieco zdezorientowana, a potem uśmiechnęła się z miękką tkliwością.
— Jasne, zamyśliłam się tylko — odpowiedziała, robiąc krok w przód. Nie było gdzie go postawić, więc po prostu wtuliła się mocno w szylkretową kotkę.
Zaćma zaśmiała się cicho, wycofała się o krok, próbując zamaskować rumieniec, który objął jej policzki. Zakryła pyszczek łapą, lecz spojrzenia nie udało się ukryć. Pietruszka, obserwując to z błyskiem w oku, uśmiechnęła się jak ktoś, komu właśnie wpadł do głowy genialny plan. Zbliżyła się ponownie, położyła łapę na klatce piersiowej partnerki i spojrzała na nią z całym uczuciem, które kryło się w jej duszy.
— Może… pójdziesz ze mną na spacer? — zapytała przeciągając zalotnie ostatnie słowo i przesunęła łapę w dół, z lekkością zdejmując ją z ciała ukochanej. Wieczne Zaćmienie stała w miejscu jak porażona. Oczy rozszerzone, pyszczek rozpalony do czerwoności.
— T-tak, jasne! — wyjąkała, po czym, zbierając resztki opanowania, ruszyła do wyjścia, muskając czubkiem ogona pyszczek partnerki. Pietruszka zachichotała cicho i dogoniła ją, by iść ramię w ramię.
Szybko dotarły na miękką, zalaną słońcem łąkę, a potem zanurzyły się w szum liści gęstego lasu. Szły w milczeniu, pozwalając śpiewom ptaków i własnym myślom wypełnić przestrzeń między nimi. Świat zewnętrzny zniknął — liczyła się tylko obecność tej drugiej.
— Skoro już tu jesteśmy… może poszukamy jajek? Albo ptaków? — zaproponowała nagle Pietruszka, przerywając ciszę z uśmiechem pełnym ekscytacji.
— Jasne! Pouczysz mnie trochę o nich — odpowiedziała entuzjastycznie Wieczne Zaćmienie. Przyspieszyła kroku, podnosząc wysoko głowę, a jej żółte oczy błądziły po koronach drzew w poszukiwaniu gniazd.
— O, tam coś jest! — zawołała po chwili, stając pod smukłym dębem, który strzelał ku niebu jak strażnik tego kawałka lasu.
— Sprawdzę — zamruczała Pietruszkowa Błyskawica, po czym z lekkością zaczęła wspinać się na pień. Jej pazury rytmicznie cięły korę, a mocne łapy wybijały ją coraz wyżej. Gdy dotarła do odpowiedniej gałęzi, zatrzymała się i zajrzała do środka gniazda. W środku znajdowały się małe, błękitne jajka. Gładkie, delikatne, z lekko perłowym połyskiem – niczym niebieskie krople nieba.
— Są! Jajka pleszki, jestem tego pewna — zamruczała z ekscytacją. Jedno z nich, najbliżej krawędzi, ostrożnie wzięła w pyszczek i z gracją zeskoczyła z drzewa, niosąc je z najwyższą ostrożnością. Położyła je na miękkim mchu i usiadła obok, patrząc na nie jak na najcenniejszy skarb świata.
— Jest śliczne… takie malutkie i jeszcze ciepłe — szepnęła Zaćma, nachylając się, by dotknąć jajeczka noskiem. Wtedy jednak jej spojrzenie zatrzymało się na twarzy partnerki. Czekoladowa wojowniczka miała w oczach coś więcej niż zwykłe zauroczenie – coś głębszego, czułego, a zarazem przepełnionego tęsknotą.
— Coś nie tak? — zapytała cicho, w jej głosie brzmiała troska.
Pietruszka uśmiechnęła się łagodnie i usiadła bliżej jajka, skulając łapy i obejmując się ogonem.
— Nie… po prostu… uwielbiam patrzeć na takie maleństwa — wymruczała, prawie szeptem — Dają nadzieję. Na coś lepszego. Na jutro, które będzie warte wszystkiego.
Zamilkła na moment, jakby układając słowa w sercu, a nie na języku.
— Miło by było opiekować się kimś… tak ważnym — dodała jeszcze ciszej, z lekkim drżeniem w głosie.
Wieczne Zaćmienie przechyliła lekko głowę, a jej spojrzenie zmiękło.
— Nie mówisz o jajku, prawda? — zapytała cicho. — Pietruszko… czy ty… chciałabyś mieć kocięta?
Kotka westchnęła, nie odrywając wzroku od nieba przemykającego ponad koronami drzew. W jej uszach echem rozbrzmiewały dawne głosy – klekot bocianów, śmiech małych łap.
— Tak. Chciałabym — przyznała w końcu, a w jej głosie nie było wahania, tylko czułość. — Pamiętam, jak opiekowałam się Strzępką i Gąsieniczkiem. To było… piękne. Czasem myślę, czy nie zrezygnować z roli wojownika. Może przejść do karmicielek i pomagać Półślepemu Świstakowi… — spojrzała na Zaćmę z cichym uśmiechem — Serce mi to podpowiada. A może to ty…
Jej słowa urwały się w pół myśli, lecz spojrzenie mówiło więcej niż tysiąc językowych łapek.
— Może kiedyś ci się uda je mieć — wymruczała łagodnie Wieczne Zaćmienie, zbliżając się i muskając uszy ukochanej czułym językiem. Jej gest był jak balsam – cichy, delikatny, a zarazem głęboko znaczący.
— Mam nadzieję, że nam się uda — poprawiła ją szeptem Pietruszkowa Błyskawica, wbijając spojrzenie w jej złote oczy. Szukała w nich odpowiedzi – potwierdzenia, że nie są same w tym pragnieniu. Że pomimo wszystkiego… mogą mieć przyszłość. Swoją przyszłość. Ich związek był cieniem wśród drzew – pięknym, prawdziwym, ale ukrywanym. Zakazanym. W świecie klanów nie było miejsca na uczucia, które nie wpisywały się w zasady. A tym bardziej na wspólne wychowywanie kociąt. A jednak... obie o tym śniły. To marzenie rosło w nich niczym ciche pnącze – nieśmiało, ale uparcie. Wyobrażenie wspólnego legowiska, małych łapek stąpających po kamieniach obozu, radosnych śmiechów i spojrzeń, które nie musiałyby się już ukrywać. Ale czy świat kiedykolwiek im na to pozwoli? Czasem miały wrażenie, że ich miłość przynosi więcej bólu niż radości – że łatwiej byłoby nigdy nie pójść tą ścieżką. A mimo to, Pietruszka wiedziała jedno. Nigdy nie żałowała. I nigdy nie pożałuje. Przy Zaćmie czuła się pełna. Szczęśliwa. Żywa. A to było więcej warte niż wszystko inne.
— Chodźmy dalej — przerwała ciszę, w której zawisły ich myśli. Wzięła jajko z powrotem do pyszczka i z największą ostrożnością ułożyła je w gnieździe, tak jakby chciała oddać je matce, którą tak bardzo pragnęła być. Potem skinęła łbem i poprowadziła ukochaną w wybraną stronę, nie mogąc powstrzymać się od wtulenia w jej ciemne futro. Chłonęła jej zapach, ciepło, obecność. Marzyła, by ta chwila trwała wieczność. Ale las miał dla nich kolejne niespodzianki. Po kilku krokach natrafiły na potężne drzewo – jego gałęzie były pełne gniazd. Małych domów, pełnych życia i nadziei.
— Jest ich tu dużo… pójdę sprawdzić, co się w nich kryje — zamruczała z figlarną ciekawością. Zanim odbiła się od ziemi, dotknęła czołem czoła ukochanej – gest równie czuły, co obietnica powrotu. Potem wspięła się na drzewo z kocią gracją, aż jej sylwetka zniknęła między liśćmi. Zajrzała do pierwszej dziupli, z sercem bijącym szybciej – jakby każdy nowy początek czaił się właśnie tam. Tym razem nie było tam ptasiego domku, a miękkie, pachnące życiem gniazdo wiewiórek. Wśród puszystych kępek futra i miękkich fragmentów roślin, leżały skulone maleństwa – bezbronne, śpiące, czekające na powrót rodzica. Pietruszkowa Błyskawica patrzyła na nie w ciszy. Czuła, że choć ich oczekiwanie było inne… w pewien sposób bardzo podobne do jej własnego. I ona czekała – nie na matkę, nie na jedzenie. Czekała na coś głębszego. Na świat, który pozwoli jej być. Prawdziwie. W świetle, nie w cieniu. Zeszła na ziemię niemal bezszelestnie, jakby nie chciała zbudzić snu.
— Małe wiewiórki… tym razem — wymruczała cicho, rzucając ostatnie spojrzenie ku dziupli.
Wieczne Zaćmienie spojrzała na nią z czułością, a potem, niespodziewanie, zasugerowała:
— Może zamiast iść dalej... po prostu zostaniemy tutaj?
Położyła się przy pniu drzewa, miękkim ruchem zapraszając ukochaną do siebie. Jeden lekki ruch pyszczkiem – i to wystarczyło. Pietruszka nie potrzebowała niczego więcej. Bez słowa wtuliła się w nią, kładąc głowę na jej łapach, jakby tylko tam mogła naprawdę odpocząć. Odetchnąć. Przestać udawać. Ciemne futerko partnerki było ciepłe, znajome. Bezpieczne. Zaćmienie pochyliła się i z największą czułością zaczęła przejeżdżać językiem po jej głowie – powoli, rytmicznie, z miłością, jakby próbowała wpleść ten moment w wieczność. A Pietruszka tylko przymknęła oczy i pozwoliła się pochłonąć tej czułości. Wyobrażały sobie, że zostają tu na zawsze. Że natura obejmie je ramionami – pokryje mchem, ukwieci splecione ogony, otuli zapachem ziemi i liści. I że ich uczucie, zamiast maleć, z każdym dniem rozkwitałoby mocniej. Cichym, wiernym światłem wśród drzew. Ale wiedziały. Za chwilę będą musiały wrócić. Do obozu. Do codzienności. Do kłamstw, które ciążyły na nich jak zimne kamienie. I tylko tu, w tym zakątku lasu, mogły na chwilę żyć naprawdę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz