[Przeszłość, Pora Zielonych Liści, przed śmiercią Mysiej Łapy]
Słońce leniwie wspinało się nad horyzont, gdy wśród legowisk uczniów coś się poruszyło. Motylkowa Łapa z energią wyskoczyła z posłania, przypadkowo depcząc kilka kotów po drodze, zanim znalazła się na skąpanej w porannym świetle polanie. Przysiadła przed wejściem do legowiska i przymknęła oczy, rozkoszując się świeżym powietrzem i ciepłymi promieniami słońca. Mimo to jej wzrok co chwilę powracał w stronę legowiska medyka. Tęskniła. Oddałaby wszystko, by znów móc spać w tamtym miejscu. Ale nie miała zamiaru się użalać. Polubiła Rudą Lisówkę i chętnie z nim trenowała. To, że nie była już medyczką, nie znaczyło, że nie mogła nadal powtarzać ziół — wciąż je zbierała i podrzucała do legowiska uzdrowicieli, przy okazji polując i ćwicząc wytrzymałość na długich spacerach i biegach. Gdzieś w środku tliła się iskierka nadziei, że może nie będzie aż tak zła w biegach długodystansowych. Był jeden trening, na który szczególnie czekała — walka w tunelach. Chodziła nimi już wcześniej, ale nigdy nie miała okazji zwiedzić ich na własnych warunkach.
— Witaj, Motylkowa Łapo — rozległ się obok znajomy głos. Ruda Lisówka zrzucił na ziemię dwie myszy. Jedną zaczął chrupać sam, drugą podał uczennicy.
— Zjedz. Dziś trochę pobiegamy — powiedział, zauważając, że kotka niechętnie sięga po jedzenie przed zapolowaniem dla klanu. Ale na jego znak bez wahania rzuciła się na zdobycz.
— Czyli dzisiaj biegamy? — zapytała, chcąc się upewnić. Ruda Lisówka kiwnął głową i dodał:
— Pobiegniemy do Drogi Grzmotów, potem zawrócimy w stronę Upadłego Potwora. Tam odpoczniemy. Oczywiście, jeśli coś wpadnie nam w łapy — zapolujemy.
Gdy tylko skończyli posiłek, ruszyli. Tuż za granicami obozu przeszli w galop, pędząc przez łąki. Motylkowa Łapa zamknęła oczy na parę kroków, pozwalając sobie cieszyć się wiatrem w futrze i wolnością. Już dawno wyprzedziła mentora — była dobra w krótkich sprintach. Otworzyła oczy... i wtedy to dostrzegła. W trawie, zaledwie kilka ogonów od niej, skrywało się gniazdo. Zatrzymała się gwałtownie, stawiając uszy na sztorc, ciekawa, co znajdzie w środku. W trawie nie kryło się nic poza rozsypanymi piórami – lekkimi, niemal niewidocznymi śladami po wcześniejszej walce. Kotka uniosła łeb i dostrzegła, jak Ruda Lisówka, nie zważając na to, biegnie dalej w stronę Upadłego Potwora. Motylkowa Łapa poruszyła wąsami, po czym – nie chcąc zostać w tyle – ruszyła za nim. Dogoniła mentora dość szybko, lecz już po chwili poczuła znajome, nieprzyjemne uczucie – jakby coś ciężkiego osiadło jej w płucach. Jej oddech stawał się coraz płytszy, a łapy zaczęły ciążyć niczym z kamienia. Była na granicy wytrzymałości. Znowu. Po raz kolejny nie starczyło jej sił, by dotrzymać tempa do końca. Zwolniła, próbując złapać oddech, choć jej wzrok nadal uporczywie śledził rudawy ogon znikający przed nią między zaroślami. Ruda Lisówka, spoglądając przez ramię, natychmiast zauważył, co się dzieje z jego uczennicą. Bez wahania zawrócił, by do niej dołączyć.
— Widzę, że jesteś już zmęczona. Zawróćmy więc — zamruczał łagodnie. — I tak biegłaś dalej niż pierwszego dnia! Widzisz? Robisz postępy!
Delikatnie otarł pysk o jej bok, przekazując w ten sposób ciche, ale szczere wsparcie. Motylkowa Łapa spojrzała na niego z wdzięcznością. Nie odezwała się jednak ani słowem. Jej milczenie nie było potrzebą ciszy – było dowodem zaufania, uznania i... może odrobiny dumy.
[503 słów]
[przyznano 10%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz