[Przeszłość, Pora Zielonych Liści, dzień przed śmiercią Sosny i Żmii]
Słońce przyjemnie grzało Jarzębinę w plecy, gdy ta nieporadnie przedzierała się przez leśne gęstwiny. Była jeszcze zaspana, a jej długie kończyny zdawały się żyć własnym życiem — plątały się o krzewy, zaczepiały o wystające gałęzie i wystawiały jej cierpliwość na próbę. Z każdym potknięciem czuła, jak wzbiera w niej frustracja. W końcu zatrzymała się gwałtownie, biorąc głęboki wdech, by się uspokoić.
— Wszystko w porządku? — rozległ się obok niej wesoły głosik. Jarzębina spojrzała w dół i dostrzegła Dyniową Łapę. Odpowiedziała czułym liźnięciem w czubek głowy.
— Jasne, że tak. Czuję w powietrzu zioła i zwierzynę, nie zajdę daleko — zamruczała, kierując słowa zarówno do młodej kotki, jak i do jej mentora, który stał kilka długości królika za nimi. Starszy wojownik skinął głową, pozwalając jej ruszyć dalej.
Jarzębina bez wahania zanurkowała w gąszcz i pognała za kuszącym zapachem ziół. Trop zaprowadził ją do drzewa — wysoko, na jednej z gałęzi, ptak uwił gniazdo, w którym leżały świeże strzępki ogórecznika. Musiała je odzyskać. Wspinaczka nie była jej mocną stroną, ale instynkt i ostre pazury robiły swoje. Wbiła się w korę i krok po kroku, powoli, ale uparcie pięła się w górę. W końcu dotarła do gałęzi. Ostrożnie sięgnęła po roślinę, a jednocześnie, pchnięta ciekawością, zerknęła do wnętrza gniazda. W gnieździe, wśród misternie splecionych gałązek, dostrzegła kilka maleńkich jajeczek. Uśmiech pojawił się na jej pysku — ciepły, łagodny, ledwie zauważalny. Z ostrożnością odwróciła się w stronę pnia, gotowa zejść na ziemię. Jednak zamiast zgrabnego skoku… runęła. Zsunęła się z gałęzi w absolutnie niekontrolowany sposób, uderzając pyskiem o wystające konary, aż w końcu z łoskotem wylądowała na ziemi. Zaskoczona, otrzepała się z igliwia, z błyskiem irytacji w spojrzeniu. Zaraz potem poczuła palący ból w okolicach oka.
— Na ogon Cis! Chyba coś sobie zrobiłam… — warknęła pod nosem, z niezadowoleniem marszcząc pysk. Oko szczypało i piekło, a każdy ruch powieką pogarszał sytuację. Nie minęła chwila, a odnalazła dwójkę kotów ze swojego patrolu.
— Jarzębinowy Żarze, chyba coś stało ci się w oko… — mruknął z troską Sowi Zmierzch, pochylając się nad nią.
— Tak, ah... coś mi do niego wpadło. Wracajmy lepiej do obozu — westchnęła, rozdrażniona nie tylko bólem, ale i faktem, że z całego wypadu przyniosła tylko jedno zioło. Teraz jednak najważniejsze było przemyć oko.
W drodze powrotnej koty zebrały nieco mchu i podeszły do wody. Napoiły się, a Jarzębina ostrożnie obmyła obolałe oko, choć już wiedziała, że nie obejdzie się bez ziół. Gdy patrol dotarł do obozu, szybko się rozproszył. Jarzębina niemal wpadła do swojego legowiska. Bez zwłoki sięgnęła po jaskółcze ziele i pajęczynę. Przeżuła roślinę na papkę i delikatnie nałożyła na oko, a następnie zabezpieczyła wszystko pajęczyną. Po wszystkim ułożyła się ostrożnie na posłaniu, nie chcąc ryzykować zsunięcia się opatrunku. Odetchnęła głęboko, czując, jak napięcie powoli ją opuszcza.
Wyleczeni: Jarzębinowy Żar
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz