Pełne słońce, upał, susza. Jednym słowem — udręka. Zwłaszcza, dla kota takiego jak Pasożyt. Jego skóra nienawidziła promieni słońca. Kocur niezawsze reagował na jej sygnały. Często więc pozostawiała mu znaki swojego niezadowolonia w postaci okropnie piekących ran i oparzeń. Z tego też względu, nie przepadał za Porą Zielonych Liści. To nie było jednak jedynym jego problemem. Jego oczy także nie potrafiły się do niej przystosować. Drgały, wywołując w nim duży niepokój i panikę. Nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Nie zauważył, by ktoś, poza nim borykał się z czymś takim. Larwa radził mu udanie się do medyków, ale nie zamierzał się go posłuchać. Wystarczy, iż ostatnio Plusk nawet nie potrafiła go zbadać. Cóż z niej więc za medyk? Z pewnością okropny. Wraz z jej asystentką, były siebie warte. Ta druga nawet nie pofatygowała się, by do niego podejść. Uważał to za niesłychanie wręcz żałosne. Byłby od nich o niebo lepszy.
Prychnął żałośnie, kładąc się na drugi bok. Odpoczywał pod wysokim drzewem, rzucającym na niego cień. Czy rzeczywiście można było nazwać to odpoczynkiem? Wcale! Męczył się tak samo mocno, jak w pełnym, słonecznym żarze. Jak z resztą codziennie, nie działo się nic ciekawego. To on musiał o to dbać, a w takim stanie nie powinien. Zawsze on! Gdyby nie on, każdy skonałby w obozowym cieniu z nudów. Brakowałoby im jego wspaniałych żartów i cudownego poczucia humoru. To o nim powinni rozmawiać. Zaczynać dyskusje, prosić o opowiedzenie kawału... A zajmowali się marną pseudozastępczynią z paroma zadrapaniami na szyi i bolącym brzuchem. Też mu coś! Codziennie cierpiał katusze, uporczywie drapiąc swe nieznikające oparzenia i walcząc z trzęsącymi się jak galareta źrenicami. Na domiar złego, nad jego uszami nieustannie coś brzęczało. Wszystko już mu się psuło! Od skóry, po oczy i uszy. Zatkał swoje wielkie, białe uszy i wywrócił się na plecy. Chwilę zajęło mu dopatrzenie się pewnej rzeczy. Na jednej z gałęzi drzewa, pod którym leżał, wisiał dziwny obiekt, otoczony przez masę malusieńkich owadów. Kochał owady! Ożywiony, podniósł się szybko i stanął na cztery łapy. Wbił pazury w korę drzewa, podciągnął się i zrobił susa na jedną z gałęzi. Umiejętność wspinania się była jedyną, która rzeczywiście w jakiś sposób była mu przydatna. Co prawda, udoskonalenie walki też by mu się przydało, by w razie konieczności móc odeprzeć atak ojca, ale po mentorze takim jak Agrest, nie mógł się wiele spodziewać. Wciąż czuł się zmieszany tamtą sytuacją. Miał po niej pamiątkę w postaci bladej rysy na szyi, lecz starał się o tym nie myśleć. Albinos przeskoczył na kolejną gałąź, zbliżając się do wielkiego kokona. Gdy tylko znalazł się na tej właściwej, usiadł obok i uśmiechnął ładnie.
— Cześć! — zawołał głośno, próbując zagłuszyć brzęcznie os.
Za kilka uderzeń serca wyciągnął w kierunku ich łapę, mając nadzieje, że któraś z nich zechce na niej usiąść. Nawoływał je jeszcze chwilę, lecz nie dostał żadnej odpowiedzi, prócz bzyczenia. Nie zauważyły go? Naniósł na swój śnieżnobiały pysk jeszcze piękniejszy uśmiech i przywitał się ponownie. Wkrótce jego radosne "cześć" przerodziło się w wrzask. Kłuty licznymi żądłami, zaskomlał, zmuszając wszystkie ptaki w promieniu kilku kilometrów do ucieczki. Krzycząc w niebogłosy, zsunął się z drzewa i popędził w kierunku obozu. Na tym jednak nie koniec. Wściekłe owady leciały za nim rzędami, nie dając mu zbiec. Pędząc przed siebie, rozglądał się na boki. Przeskakiwał przez wysoką trawę, szorował pazury w suchym piachu. Te cholerne robactwo najwyraźniej nie zamierzało go zostawić! Przez nieszczęsną chwilę nieuwagi, napotkał na swojej drodze przeszkodę i gwałtownie w nią uderzył. Kocur wpadł na przechodzącego kota. Plącząc się z nim w wzajemnym uścisku, przeturlał się na bok, kończąc na jego brzuchu. Podniósł łeb. Jego jazgot ucichł, a zaraz potem wydał się ponownie, tym razem ze zdwojoną siłą. Dziwne uczucie ogarnęło całe jego ciało. Serce zabiło szybciej, a źrenice się powiększyły. Nie poczuł nawet, jak cały robi się czerwony. Przez pierwszą chwilę zapomniał nawet o bólu, osach i opale!
— Ja... Uch — zapiszczał cicho, a jego głos się załamał. Zabrzmiał jak kocię! — Nie wiem co to było!
Łapy zaszły mu potem. Płonąc ze wstydu, zeskoczył z pointa i jęknął do siebie pod nosem. Nigdy wcześniej nie czuł tego osobliwego uczucia. Było jednocześnie tak ciekawe i proszące się wręcz o głębszego poznanie jak i tragicznie obrzydliwe, takie... Wstydliwe. Przecinając obóz, jak najszybciej wskoczył do legowiska uczniów. Rzuciwszy się na swoje, zatkał uszy i zacisnął oczy. Błagał, by ten do niego nie przyszedł. Nie, kiedy w wyglądał tak żałośnie!
[przyznano 5%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz