Dreszcze ogarnęły całe jej ciało. Chodziły za nią wszystkie nieszczęścia świata w postaci choroby. Od krtani, która ledwo co pozwalała jej na mówienie, po zaropiałe oczy, do głowy pękającej od bólu przez pozbawioną litości gorączkę. Nie wspominając już obolałych stawach. Do tego jeszcze była zmuszona do walki z ogromną falą wstydu. Była u Plusk. Bardzo unikała chodzenia do medyka, czy proszenia o pomoc kogokolwiek. Zazwyczaj była samowystarczalna. W tym przypadku jednak, nie wytrzymała. Uległa. Nie dość, że ruda była tak nierozgarnięta, że w każdej chwili mogłaby kogoś otruć, to jeszcze same zwracanie się o pomoc było niewyobrażalnie żałosne. Poprosiła ją o to sama zastępczyni. Każdy powinien radzić sobie sam, a zwłaszcza ona.
Mimo paskudnej choroby, nie rezygnowała jednak z pełnienia swojej funkcji. Wysyłała patrole i słuchała żałosnych żali. Nie raz zmuszona była do zaciśnięcia zębów z bólu. Uszy więdły jej już od ciągłych skarg, zażaleń i jęków. Nie mogła pojąć, jak można tak zatruwać życie drugiemu kotu. Tymbardziej, że nie była osobą, która chętnie rozwiązywała problemy innych. Wręcz przeciwnie, miała je głęboko pod ogonem. Jakby ona swoich nie miała.
Burcząc pod nosem, kocica skierowała się w kierunku legowiska lidera. Musiała złożyć mu raport. Ostatnimi czasy, coraz częściej słyszała o wybrykach Pasożyta. Sama również nie miała o nim najlepszej opinii. W końcu, był synem Lukrecji. Uwielbiała, kiedy ktoś wyciągał jego brudy na światło dzienne, lub dzielił się swoją negatywną opinią na jego temat. Nie zasługiwał na żadne pochwały. Nie był jednym z nich. Zdecydowanie zdążył sobie zapracować na taki osąd. Widocznie kocur nie był tak wspaniałym rodzicem, za jakiego się uważał. Z niego, w połączeniu z nocniaczką, nie mogło wyjść nic dobrego. Zwykle, bardzo chętnie podejmowała się wszelkich dyskusji na jego temat, dziś kompletnie jednak nie miała sił na rozmowy. Najchętniej cały dzień przeleżałaby w swoim legowisku, będąc myślami zdecydowanie dalej, niż w obozie własnego klanu. Do takiego scenariuszu nie mogło jednak dojść. Co pomyślałby o niej Komar? Uznałby za kolejną trucicielkę powietrza, bezużyteczną gębę do wykarmienia? Pogardzić nią i odebrać jej ciężko zapracowaną pozycję? Nie może wykazywać się taką słabością. Nie z tak błahego i obrzydliwie wręcz żałosnego powodu.
Gdy tylko postawiła łapę na progu omszonej kory, służącej jako legowisko przywódcy, kocur siedzący w środku zmierzył ją niezdradzającym żadnych emocji wzrokiem. Z jego pyska również nie dało się niczego wyczytać.
— Przeszkadzam? — z jej pyska wydał się bolesny pomruk. — Chciałabym o czymś z tobą pomówić.
Za zaledwie dwa uderzenia serca, przywódca strzepnął uchem i machnął końcówką ogona. Odwrócił się, a następnie ruchem łapy zaprosił ją do wejścia do swojego legowiska. Posłusznie skinęła łbem, a kora pod jej łapami głośno zaskrzypiała, głosząc swoje niezadowolonie. Stawy odmawiały jej posłuszeństwa, ale robiła co mogła, by zamaskować ból. Usiadła tuż obok Komara, ciesząc się z chociażby chwili wytchnienia od chodzenia, które sprawiało jej tyle bólu.
— Czy dzieje się coś, o czym powinienem wiedzieć? — zapytał, oblizując swój różowy nos.
Skinęła głową, przybierając swój charakterystyczny wyraz twarzy. To było chyba oczywiste. Gdyby nie powinien był o tym wiedzieć, nie zawracałaby mu niepotrzebnie głowy. Nie miała zamiaru teraz plotkować. Sytuacja w klanie należała do spraw ważnych, czyż nie? Jakby mało mieli w klanie podrostków, którym pstro w głowie. Wystarczy, że jednemu takiemu kiedyś coś odbiło i zostało do dzisiaj. Widocznie było to dziedziczne.
— Owszem — wyharczała od razu, zanosząc się gromkim kaszlem.
Krztusiła się przez chwilę, uporczywie próbując przestać. Nie mogła wydusić z siebie ani jednego słowa. Dopiero za moment doszła do siebie.
Przez krótką chwilę czuła się, jakby miała się udusić. Ten cholerny kaszel był uciążliwy i nieustępliwy. Nie dawał jej ani chwili spokoju. Zupełnie jak Pasożyt całej społeczności Owocowego Lasu.
— Zatem? — mruknął, a jego ogon lekko zadrgał.
— Przejdę do sedna — rzuciła od razu, wycierając posklejane od ropy oczy. — Rozchodzi się o jednego z synów Lukrecji, a dokładniej Pasożyta — wyburczała niechętnie na samą myśl o albinosie. — Ostatnio, od jednego z uczniów dowiedziałam się, że Pasożyt ponoć załatwił się na czyjeś legowisko i porwał je na strzępy — wywróciła oczami. — Być może jeden z uczniów nie jest najlepszym źródłem, aczkolwiek sama mam pewne zastrzeżenia co do jego zachowania — warknęła poirytowana. — Bardzo utrudnia pracę medykom, wrzeszcząc i robiąc im w legowisku istny chaos. Pomijając już, że Plusk sama w sobie jest tak nieuważna, że w każdej chwili może kogoś otruć — sapnęła. — O siebie się nie boję, ale za chwilę znajdzie się taki, co będzie mi smarkać w ramię, bo brzuch go boli. Wracając do Pasożyta, upomniałam go, a sam wiesz, że moje upomnienia do miłych nie należą. Nic sobie z tego nie robi. Nie będę tolerować czegoś takiego. Przyszłam więc zapytać, co o tym sądzisz. Chciałam na własną łapę porozmawiać z nim dziś rano, ale nie znalazłam go w obozie i do teraz nie wrócił — zakończyła, kątem oka spoglądając na pysk lidera.
Odnosiła wrażenie, iż kocur słuchał ją z pewnym rozbawieniem. Momentami był dosyć specyficzny, każdy jednak miał swoje dziwactwa. Czasem go nie rozumiała, lecz nie miała o to jednak żadnego żalu. Nie miała również żadnych zastrzeżeń co do spełniania przez niego swojej roli. Ceniła go. Nie w każdym przypadku podzielała jego zdanie, lecz rzadko kiedy protestowała. Wiedział, co robi. A dla niego nie chciała być dodatkowym ciężarem. Była mu wdzięczna za powierzoną pozycję, czuła się wyróżniona. Zauważona, doceniona... Tak bardzo w tej zwykłej, klanowej codzienności brakowało jej tego uczucia. Była jedynie starą, zrzędliwą kocicą, której los był obojętny każdemu. Może z wyjątkiem Świtu? Ich relacja była skomplikowana. Nie mogła się w tym wszystkim odnaleźć. Nie wiedziała, jakie uczucia żywi do niej wojowniczka. Trzymały się razem już od wielu, wielu księżyców, a mimo tego, żadna nie zebrała się jeszcze na wyznanie swoich uczuć. Może Świt wcale nie czuła do niej tego samego? Samo rozmyślanie o tym, przyprawiało ją o mocniejszy ból głowy.
— Dzieciak musi nauczyć się posłuszeństwa – mruknął. — Zdyscyplinuj go jakoś, na pewno coś wymyślisz — wzruszył ramionami i wbił wzrok w krzątające się po obozie koty. — Nie potrzebujemy w Owocowym Lesie darmozjadów, którzy nie potrafią się dostosować.
Jego ostatnie zdanie tak bardzo definiowało to, co o tym wszystkim myślała. To, czym się kierowała. Nie widziała sensu w trzymaniu w klanie kotów, które jedynie biorą, a nie dają nic od siebie, a nawet przeszkadzają w normalnym, spokojnym funkcjonowaniu. Jednym z takich kotów był właśnie Pasożyt i jego wspaniały ojciec. Cała ta ich cudowna rodzina była siebie warta.
— Zgadzam się. Nie cierpię takich pchlarzy — przytaknęła mu i wstała. — Nauczy się jeszcze dziś. Przejdę się i go poszukam. Ciekawe, co kombinuje, będąc tak długo poza obozem — zakończyła, oglądając się na niego przez ramię.
Musi się przydać. Zajmie się nim jeszcze dziś. Kocur na długo popamięta. Szybko odechce mu się tak żałosnych harców. Kończąc, odwróciła się na pięcie i wyskoczyła z legowiska przywódcy. Gdy tylko je opuściła, jej futro musnął lekki, chłodny wietrzyk. Nabrała powietrza do płuc, korzystając z jedynej okazji, przy jakiej może oddychać. Jej nos był do tego zupełnie niezdatny. Ściągnęła łapą zaschniętą ropę z powiek i kichnęła. Alergia na pyłki i jeszcze przeziębienie. Cudowne połączenie. Prychając pod nosem, jak z resztą zwykle, skierowała się do wyjścia z obozu. Nie czuła się dobrze. W pewnym momencie zaczęła nawet żałować, że się na to zdecydowała. Nie mogła jednak wykazywać się jakąkolwiek słabością. Nie podda się tak łatwo. Syknęła, odgadniając od siebie natrętne myśli. Musi się skupić. Im szybciej przestanie o tym myśleć, tym szybciej spierze tej wroniej strawie zapchlone dupsko. Przyśpieszyła, rozglądając się za rozwydrzonym podopiecznym drugiego zastępcy.
***
Mimo jej zaangażowania, dotychczas nie znalazła poszukiwanych kocurów. Szukanie wzrokiem po dużym terenie było trudne. Węch kompletnie jej siadł. Nic nie czuła. Strzepnęła swym liliowym ogonem, tracąc cierpliwość. Nie miała pojęcia, gdzie ich wcięło. Błądziła wzrokiem po każdym zakamarku ich terytoria. Gdzie jeszcze jej nie było? Klnęła w myślach. A miała akurat idealny nastrój na solidny ochrzan. Z jednej strony, mogłaby się już zawrócić, ale wizja powrotu do obozu z pustymi łapami była dla niej straszna. Co jeśli uzna ją za niekompetentną? Westchnęła, za moment znowu zanosząc się kaszlem.
Włócząc się jeszcze moment, dostrzegła wysokie, na w pół złamane drzewo. Może nareszcie wypatrzy tą wywłokę. Postawiła na korze drzewa jedną z łap. Wydawało się w miarę stabilne. Położyła drugą i wbiła w drzewo swoje ostre szpony. Pnęła się do góry, w końcu docierając do miejsca, w którym zostało złamane. Najprawdopodobniej coś w nie uderzyło, bądź uszkodził je wicher. Przeniosła wzrok na teren. Ani jednej żywej duszy. Nie wiedziała gdzie szukać. Skoro nie tutaj, nie w obozie, to gdzie? Rozpłynął się w powietrzu. Jakby wiedział, że nie będzie miło. Patrzyła jeszcze chwilę w przestrzeń, odpływając do swojej krainy przemyśleń. Rozluźniła mięśnie, oddając się chwili spokoju. Było zupełnie cicho. Przymknęła zmęczone i chore oczy, dając im i sobie chwilę odpoczynku.
Wtem, nagle, do jej uszu dobiegł trzask. Natychmiast otworzyła oczy i strzepnęła uchem. Odwróciła łeb, próbując znaleźć źródło dźwięku. Kora pod jej łapami gwałtownie zadrżała, zmuszając ją do głębszego w nią pazurów. Mimo sygnałów wysyłanych przez stawy, chciała skoczyć. Nie wiedziała, co się dzieje. W dobie choroby o wiele gorzej analizowało jej się to, co dzieje się wokół. Czuła się nieobecna. Zanim zdążyła podjąć decyzję, kłoda podjęła ją za nią i osunęła się, a ona sama, straciła grunt pod łapami i z hukiem uderzyła o ziemię. Zawyła cicho, a jej pole widzenia zalało się czernią. Próbowała z niej wypłynąć, ale jej starania były na nic. Czołgała się i wierzgała. Panikowała. Czy tak właśnie wyglądała śmierć? Jej serce zaczęło bić ze zdwojoną siłą. Cholernie się jej bała. Próbując się uspokoić, wbiła pazury w podłoże i przywarła do niego mocno. Poczuła nagły i ogromny ból w łapie. Jej rana zaszła ciepłym, bordowym płynem. Otworzyła szeroko oczy, odzyskując zdolność do normalnego widzenia. Kamień szedł jej z serca. Dyszała głośno, podejmując się próby wstania na cztery łapy. Jedna z nich, była zabrudzona krwią. Kotka uniosła kończynę do góry. Nad jej poduszką była podłużna rana z kawałkiem czegoś ostrego w środku. Schyliła się i złapała przedmiot w zęby. Szarpnęła w górę, dając krwi ściec na ziemię. Zacisnęła kły, starając się nie zapiszczeć. Rzuciła kolcem w trawę i wstała. Wszystko niemiłosiernie ją bolało. Ledwo szła. Upadła wtedy prosto na kręgosłup. Było blisko. Kulała. Tego jeszcze brakowało.
Przeklinając dzisiejszy dzień, tułała się w kierunku obozu, który nie znajdował się wcale tak blisko. Co chwilę zatrzymywała się, nie mogąc wytrzymać. Rana bardzo ją szczypała, cała jej łapa była wręcz wykręcona. Doskwierał jej ogromny ból. Dlaczego po prostu nie zaczekała, aż Pasożyt sam wróci? Pchała się do wszystkiego, próbując udowodnić, że jest cokolwiek warta. A była gówno warta. Nie potrafiła nawet znaleźć głupiego, zapchlonego ucznia. Nie potrafi nawet wyznać ukochanej kocicy swoich uczuć. Zbiera się do tego już od zawsze. Udaje silną, a kiedy przychodzi co do czego i Świt staje przed nią, traci zdolność do mówienia.
— Potrzebujesz pomocy? — z głębi terenu wydał się cichy pomruk.
Odwróciła łeb. Nastroszyła grzbiet. Ktoś widział ją w tak żałosnym stanie? O krok od płaczu? To nie mogło być prawdą. Szybko wytarła oczy, usuwając wszelkie dowody. Pociągnęła nosem i przybrała swój charakterystyczny wyraz twarzy. Pogardliwy i nieprzyjemny. Zignorowała pytanie i próbując udać, że nic jej nie jest, jak gdyby nigdy nic ruszyła w stronę obozowiska. Całe aktorstwo jednak jej nie wyszło. Upadła płasko na ziemię, płonąc ze wstydu.
— Och, nie musisz bać się o nią prosić — odparł ktoś cicho. — Sama sobie nie poradzisz. Daj sobie pomóc. To żaden wstyd.
Dopadły ją halucynacje? A może tak naprawdę już nie żyła? Głos ten był bardzo osobliwy. Wydobywał się z echem, nosił za sobą tajemniczą aurę. Do tego jeszcze, wiedział dokładnie, co czuła. Uderzył w jej czuły punkt. Zakuł dokładnie tam, gdzie bolało najbardziej. Czując nagły dreszcz niepokoju, zatrzymała się i rozejrzała. Komu do cholery chciało się ją prześladować?
— Witaj, ślicznotko.
Zza drzewa wyjrzała postać wielkiego, rudego kocura o jasnobłękitnych oczach. Futro poprzecinane miał masą różnych pręg, a na jego pysku znajdował się obrzydliwy i odrzucający uśmiech. Machał końcówką ogona, robiąc kroki do przodu. Zjeżyła się. Zbierało się jej na wymioty. Zakaszała, od razu cofając się do tyłu. Nie zamierzała z nim rozmawiać. Nie chciała wdawać się w żadne bliższe interakcje z brudnym, paskudnym włóczęgą, któremu zachciało się błądzić po jej terenach. Jeszcze jego przedziwne i niepokojące uwagi... Nie przestawał iść do przodu. A uśmieszek z jego pyska nie znikał.
— Stój — wycedziła nagle, ściągając uśmiech z jego twarzy. Wysunęła szpony. — Odejdź. Na jedno moje skinięcie pazura możesz zostać stracony. Podejmujesz ryzyko?
Kocur westchnął i poszedł jeszcze bliżej, kręcąc ogonem.
— Moja piękna, nie denerwuj się tak — wymruczał, ponownie zalewając swój pysk obrzydliwym uśmiechem. — Nie masz powodów do nerwów. Przecież nie chce cię skrzywdzić — miauknął, pokazując jej łapy. — Widzisz?
Uszy wykręcało jej od tych jego określeń. Nie była przyzwyczajona do żadnych komplementów i najzwyczajniej w świecie nie chciała ich słyszeć. A zwłaszcza z ust brudnego włóczęgi, który wyrósł z spod ziemi i zaczął zatruwać jej życie.
— Nie mam ochoty na takie gadanie — z jej gardła wydał się warkot. — Wynoś się stąd, nim zdążę przerobić cię na karmę dla wron. Mam partnerkę — oznajmiła, wiedząc jednak, że to nie prawda. Jak jednak miałby zweryfikować prawdę jej słów? — Twoje zalecanie się jest więc bezcelowe. Niczego nie ugrasz.
Rudy zatrzymał się tuż przed nią.
— Partnerkę? Ach, każda teraz tak mówi. Udajesz niedostępną, a w głębi serca pragniesz, by jakiś przystojny kocur ukoił twe zimne serce. Twój przyszedł teraz — puścił oczko. — Spędzisz ze mną chwilę, a zaraz zapomnisz o tej kocicy. Zaufaj mi. Daj mi klucz do twojego serca. Zdradź mi swój sekret. Jak się nazywasz? Masz takie piękne futro i wyraz twarzy... Ładny ogon... Zgrabne łapy... — wymieniał, robiąc kółka wokół niej.
Zapomnieć o Świt? Nie, to nie było możliwe. Była powodem, dla którego żyła. Jedynym jego sensem. Czymś, co czyniło je piękne. Gdyby nie ona, już dawno by jej tu nie było. Nie miałaby po co żyć. Jej uśmiech był dla niej jak powietrze. Za kogo on ją miał? Za kogoś, kto poleci na włóczęgę którego zna kilka minut, kosztem miłości jego życia? Był głupcem.
— Jesteś głupcem — rzuciła mu stwierdzeniem prosto w pysk. — Nie zbliżaj się do mnie. Odejdź, zanim moje pazury znajdą się na twojej szyi. Skończ mnie dręczyć. Jesteś dla mnie nikim.
Odwróciła się na pięcie. Chciała uciec jak najszybciej. Przez całą tą sytuację czuła się cholernie niekomfortowo. W uszach dzwoniły jej jego okropne określenia. Moja piękna, ślicznotka... Wzdrygnęła się gwałtownie. Gdyby była w pełni sprawna i nie kuśtykała ma trzech łapach, już miałby rozprute gardło i wąchał kwiatki od spodu.
— Lubię jak jesteś taka groźna — zagrodził jej drogę i doskoczył do jej szyi. — Gdzie tak pędzisz? Nie wydaje mi się, żebyś miała gdzie się śpieszyć. Teraz masz mnie. Tylko mnie.
Nie miała pojęcia, o czym pierdolił. Uroił sobie coś. Gadał od rzeczy zupełne bzdury. Był dla niej tylko brudnym, obrzydliwym samotnikiem, który uczepił się jej jak rzep psiego ogona. Brudził ją swoim paskudnym zachowaniem. Gwałtownie odskoczyła, jeżąc się. Nim kocur zdążył ponownie otworzyć pysk, wysunęła pazury i przecięła nimi jego pysk. Krew prysnęła mu na brodę i spłynęła po szyi, brudząc bujne, rude futro. W jego oczach zapłonął gniew.
— A więc jednak? Nie ma nic po dobroci. Skoro chce, to dostane. I skoro grasz w taki sposób, dobrze — wysyczał, strosząc się po całym ciele. — Ostrzegałem. Nie ma odwrotu — zagroził, mówiąc już zupełnie innym głosem i pokazując swe prawdziwe oblicze.
Spiął mięśnie i z powrotem zrobił susa w jej stronę. Ziemia zadrżała. Oblizał zraniony pysk i obnażył kły, wysuwając pazury. Gwałtownie zamachnął się na nią łapą. Liliowa odskoczyła na bok, tracąc równowagę. Łapa odmówiła jej posłuszeństwa. Przeturlała się na bok, nieudolnie próbując wstać. Nie da rady walczyć z nim w takim stanie. Zmarszczyła nos i położyła po sobie uszy. Z jej gardła wydał się donośny syk. Nie bardzo się tym jednak przejął. Warczał do siebie przeraźliwie, zupełnie tracąc nad sobą kontrolę. Skoczył na nią i szarpnął kłami za kark. Jej kark za kilka uderzeń serca zalał się krwią. Ciecz ściekła po jej szyi. Zacisnął na jej karku szczękę. Zaciął ciągnąć ją na bok. Zaparła się pazurami. Jej serce zaczęło bić szybciej. Oddech przyśpieszył. W jej głowie powstała masa scenariuszy. Zdzierała sobie szpony. Syczała. Łkała. To wszystko na nic. W końcu jeden z pazurów nie wytrzymał — złamał się w połowie, przysparzając jej dodatkowy ból. Zacisnęła szczękę. Była zupełnie bezsilna.
Wciągnął ją w gęste chaszcze. Gałęzie obdrapały jej skórę. Jej oczy zalały się łzami. Próbowała się bronić. Drapała szponami w podłożu. Chciała być silniejsza. Sprawna. Nie zostać ofiarą włóczęgi. Gniótł jej grzbiet. Ranił kark. Zmusił do ułożenia się pod nim. Nie miał litości.
***
Kocie szepty. Łzy w oczach. Jego smród unoszący się wokół. Wykręcone łapy.
Łzy cieknące z jej oczu kapały na ziemię skąpaną w świetle zachodzącego słońca. Wyła przeraźliwie, zdzierając chore gardło. Wbijała szpony w rozpalone czoło. Dławiła się łzami i śliną, drapiąc się do krwi. Nienawidziła go. Nienawidziła wszystkiego, co się stało. Nienawidziła swoich wykręconych łap i jego smrodu. Własnej sierści, tak bardzo nim przesiąkniętej. Płakała tak samo gorzko, jak tamtej nocy. Nocy, w której straciła wszystkich bliskich. Nocy, w której zmuszona była do oglądania ich rozbitych czasek i krwi kotów, które kochała. Jak w momencie, w którym wszystko się zmieniło. Wesoły kociak, kochający psoty zdechł żałośnie, dając narodzić się obrzydliwej zrzędzie, której każdy życzy śmierci.
Trzask gałązki przyprawił ją o dreszcze. Jej brudne futro stanęło dęba, a bicie serca znacznie przyśpieszyło. Spinając mięśnie resztkami sił, podniosła się lekko i wydała z siebie gwałtowny syk. Za zaledwie uderzenie serca zalała się łzami, upadajac płasko na ziemię. Niemiłosierny ból rozciągął się od głowy, po brzuch, do łap. Odebrał jej możliwość swobodnego ruchu. Cholernie się bała. Nie mogła już walczyć. Nie była w stanie.
— Fretka?
Rozszerzywszy oczy w szoku, zacisnęła pysk. Wszystko zawirowało jej przed oczami. W uszach rozległa się chwilowa cisza, która za moment została przerwana głośnym skowytem. Ponownie wybuchła płaczem, kładąc obolały łeb na ziemi. Zatrzęsła się gwałtownie, zaczynając drżeć. Walczyła ze sobą. Z myślami. Z ciałem. Zacisnęła pazury na powiekach, mimowolnie dając łzom ponownie zalać jej pysk. Nie wytrzyma już ani chwili dłużej. Przerwie to. Zakończy ten koszmar.
— C-co się t-tutaj stało? — wydukała przerażona kremowa kotka. Odgarnęła łapą pozostałe gałęzie, ślepo wpatrując się w punkt na ziemi. — Fretko?
Milczała. Nie była w stanie jej odpowiedzieć. Była uosobieniem wstydu, żalu, goryczy i gniewu na czterech łapach. Szalała w niej burza emocji. Była zbyt przerażona, by otworzyć pysk. Zaniosła się płaczem, tonąc w morzu bezsilności. W morzu, pozbawionym brzegu. Głębokim, niemożliwym do opuszczenia.
— Pomocy... — kotka zapiszczała, cofając się do tyłu i potrząsając głową. — Sz-szybko!
Wkrótce, nad krzakiem, w którym tkwiła, zebrał się koci tłum. W jej uszach odbijały się echem wszystkie ich rozmowy. Nie była w stanie ich słuchać. Wszystko wokół wirowało. Była nieobecna. Zeszła na dno morderczego morza, tracąc możliwość do zrobienia czegokolwiek. Nie była już w stanie ukrywać łez. Było za późno. Stara, zepsuta nędznym życiem zrzęda zdychała w męczarniach, ustępując miejsca przerażonej i bezsilnej istotce, tak bardzo zagubionej i miernej. Komuś, od kogo uciekała całe życie.
— Przesuń się do jasnej cholery — wydał się nagle gniewny warkot. — Nie stójcie jak cielska, tylko kurwa wezwijcie pomoc!
Głos ten był jej dobrze znany. Bardzo chciała unieść łeb i spojrzeć na jego źródło. Jedyne, na co było ją stać, to powolne mrugnięcie zaropiałymi i mokrymi od łez oczami. Postać ukochanej, białej wojowniczki stanęła tuż przed nią. Być może było to jedynie mylne złudzenie, lecz jej zielone oczy wydawały się być pełne łez.
— Fretko...
Kotka przysunęła się do niej. Nachyliła się nad nią, nie mówiąc ani słowa więcej. Zapach stresu był bardzo mocno wyczuwalny, nawet dla ledwo zipiącego już kota. Nigdy wcześniej nie widziała Świt tak zdenerwowanej. Błądzącej oczyma po ziemi, trzepiącej nerwowo ogonem, z lśniącymi od łez ślipiami. Czuła jej oddech na swojej skórze. Wbiła umęczony wzrok w jej oczy. Zielonooka przysunęła się jeszcze bliżej. Gdy poczuła jej ogon na swoich łapach, jej serce zaczęło bić szybciej. Otworzyła lekko pysk i nim zdążyła podjąć się próby wydobycia z siebie jakiegokolwiek dźwięku, głowa wojowniczki znalazła się na jej barku.
— Świt, ja...
Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Ponownie wybuchła płaczem, zostając zupełnie zmiażdżona przez burzę emocji. Przegrała walkę. Cały klan widział teraz, jak bardzo słaba była. Nie mylili się. Ich pogarda w jej stronę była słuszna. Nie rozumiała, dlaczego Świt mimo tego wszystkiego, wciąż przy niej trwała. Była okropnym kotem. Świat w końcu postanowił ją ukarać i pokazać, co znaczy cierpienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz