Był już wieczór. Świetliki wesoło tańczyły nad jeziorami i rzekami, a czysty księżyc na niebie zdawał się rozświetlać wojownikom drogę przez obcy las. Dzięki zebranemu wcześniej doświadczeniu, wiedzieli dokładnie, gdzie i kiedy szukać.
Wszyscy wybrani zaczęli zbierać się pod jamą wyjściową, żegnając się z tymi, którzy zostali w obozie, by bronić domu na wypadek niespodziewanego ataku.
Kotka wyłoniła się z legowiska wojowników. Jej pysk był zimny i niewzruszony jak kamień — nie zdradzał ani odrobiny emocji. W głębi duszy jednak drżała. Bała się tej walki. Koszmary po pierwszym starciu z samotnikami nadal nawiedzały ją nocami. Mimo to zgłosiła się sama. Chciała walczyć za klan… Choć prawdziwym powodem była troska o przyjaciół. Zatrzymała się w tłumie, wbijając wzrok w swoje łapy. Czuła, jak stają się miękkie, jakby miała zaraz upaść i już się nie podnieść. Westchnęła cicho, po czym uniosła spojrzenie w stronę Czyhającej Mureny. Wiedziała, jak odpowiedzialna i trudna rola na niej spoczywa. I jak bardzo musiała być zestresowana. Czereśnia zawahała się. Dopiero przypadkowe szturchnięcie przez innego kota pchnęło ją do przodu. Ostrożnie, by nie wystraszyć wojowniczki, podeszła bliżej i stanęła tuż przy jej boku. Delikatnie dotknęła ogonem jej barku. Nie wiedziała, co powiedzieć — każde słowo wydawało się w tej chwili nie na miejscu. Dlatego po prostu była. Dla niej. Murena wzdrygnęła się, gdy przy sobie poczuła czyjąś obecność, a miła woń połaskotała jej wrażliwe nozdrza. Powoli odwróciła się, aby jej oczom ukazała się Czereśniowy Pocałunek. Murena odetchnęła cicho, delikatnie opierając łeb na barkach kocicy i w milczeniu przyglądając się gwiazdom, przecinającym ciemne sklepienie nad głowami wojowniczek. Spojrzała na kocicę obok niej. Chciała coś powiedzieć, podziękować, że przy niej jest albo chociaż zapewnić, że wszystko skończy się dobrze, ale nie mogła. Głos sam ugrzązł jej w gardle, a strach zapanował nad myślami wojowniczki. Może to i lepiej? Przynajmniej nie palnie żadnej głupoty...
Spieniona Gwiazda wskoczyła zdecydowanym ruchem na gałąź, lądując na jednej z jej grubszych odnóg.
— Klanie Nocy! — zawołała donośnie, aby wszystkie oczy skupiły się na niej — Dziś wszyscy, wąs w wąs, ruszymy bronić naszego domu. Czuwać będzie nad nami sam Klan Gwiazdy, spoglądający na nas z nieba wiecznej nocy. Nie mogę zagwarantować, że każdy wróci z tej wyprawy w kawałku, jednak nie robimy tego dla jednostki. Robimy to dla naszych rodzin, przyjaciół i bliskich, których życie zostało postawione pod pazurem włóczęgów. Tej nocy wierzę, że powrócimy zwyciężeni i odzyskamy to, co nasze! — zawołała, a wiatr rozwiał jej futro na piersi. Wiele kotów domyślalało się, że chodzi jej między innymi o porwaną Zimorodkowe Życzenie — Ruszajmy! Pierzasta Kołysanko, trzymaj się blisko przodu, tam gdzie kroczyć będę ja i Mandarynkowe Pióro. Twój nos jest nam niezbędny.
Gdy tylko Spieniona Gwiazda zakończyła przemowę, cała grupa ruszyła przed siebie. Czereśnia szła ramię w ramię z przyjaciółką, co jakiś czas rozglądając się nerwowo dookoła. Koty przepłynęły rzekę oddzielającą obóz od reszty terenów i powoli skierowały się w stronę miejsca, gdzie miała rozgorzeć wojna. Pod granatowym niebem cykady grały swą melodię, jakby w rytmie bijącego serca Czereśni. Im byli bliżej celu, tym mocniej ściskał ją niepokój. Liczyła, że samotnicy będą w kiepskiej formie, że wszystko pójdzie gładko… Ale czy to nie była tylko bajka, którą próbowała siebie pocieszyć? Nie była pewna, czy wróci żywa. Nie wiedziała, czy jeszcze kiedyś zobaczy swoich przyjaciół. A mimo to szła dalej — ze spiętymi mięśniami, z wysuniętymi pazurami — gotowa, gdy tylko wkroczyli w mrok gęstego lasu.
Jakiś czas później
I oto ich oczom ukazało się serce włóczęgów, prawdziwa perła tego lasu. Bajeczny wręcz obraz niedużego wodospadu, otoczonego wysokimi, wilgotnymi kamieniami porośniętymi przez mchy, tworzącego czarujące jeziorko na środku polany, odgrodzonej od reszty lasu żywą ścianą zieleni, służącej za ramkę tego dzieła.
Klan Nocy musiał jednak pozostać w ukryciu. Niektóre koty wdrapały się na drzewa, by lepiej zobaczyć, co dzieje się ponad wysokimi krzewami jeżyn. Dobrze trafili.
W obozowisku aż roiło się od kotów powoli kładących się spać w różnych zakamarkach. Mniejszych, większych, młodszych i starszych. I choć działanie to nie było honorową walką, los nie pozostawił im innych możliwości
Czereśnia przylgnęła do ziemi, skryta w gęstwinie krzewów. Z napięciem obserwowała samotników, którzy powoli układali się do snu, zupełnie nieświadomi nadciągającego niebezpieczeństwa. Coś ścisnęło ją w środku — dziwne uczucie, niemal wyrzut sumienia. Atakowanie ich, gdy byli tak bezbronni, wydawało się niesprawiedliwe. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na pazury wbite głęboko w ziemię, by przypomnieć sobie wszystkie rany, które zadali jej klanowi. Wszystkie straty, wszystkie krzywdy. Nie było miejsca na litość. Zaczęła się skradać. Cicho, niemal niezauważalnie, przesuwała się pośród cieni, aż dostrzegła go — liliowego, pręgowanego kocura, siedzącego tyłem. Serce zabiło jej szybciej. Spojrzała w bok, szukając wzrokiem towarzyszy. Kiedy jeden z dowódców dał znak, nie zawahała się ani chwili. Wyskoczyła z ukrycia, rzucając się wprost na kocura.
Kocur nie zdążył zareagować — zanim zdołał cokolwiek wyczuć, pazury Czereśni już zagłębiały się w jego kark. Z impetem przygwoździła go do ziemi, wgryzając się w skórę. Samotnik zawył wściekle, po czym w desperackim geście przewrócił się na grzbiet, próbując zobaczyć przeciwniczkę. Wtedy ich spojrzenia się spotkały. Czereśnia zamarła, serce zabiło jej mocniej. Jego pysk... Zniekształcona szczęka, identyczna jak u Szczawika. Przez ułamek sekundy zawahała się, jakby cień wątpliwości chciał zakraść się do jej serca. Ale zaraz potem jej wzrok znów pociemniał. Zacisnęła zęby, kły błysnęły w świetle księżyca. To nie był czas na wahanie. Z furią wojowniczki przygotowała się do kolejnego ataku.
Samotnik w ostatnim akcie desperacji uniósł łapę i przejechał pazurami po policzku Czereśni. Cios był słaby, niemal niegroźny — po skórze spłynęła zaledwie cienka strużka krwi. Wojowniczka nawet się nie cofnęła. Zaskoczył ją ten brak siły, niemal rozczarował... Ale to nie miało już znaczenia. Nie popełni tego samego błędu co kiedyś. Wtedy zawahała się — i niemal przypłaciła to życiem. Teraz nie było miejsca na litość. Wbiła kły głęboko w gardło przeciwnika, z precyzją rozrywając wrażliwe żyły. Ciało kocura zadrżało, zakaszlało krwią i w końcu znieruchomiało, gasnąc pod nią. Czereśnia zeskoczyła z trupa, otrzepała futro i natychmiast uniosła wzrok. Wśród zamieszania dostrzegła kolejnego przeciwnika — młodego, czarno-białego kocura, którego oczy błyszczały przerażeniem. Zamarł, cofając się niepewnie. Nie zawahała się. Z pazurami wysuniętymi do maksimum ruszyła do ataku, jak cień gniewu przetaczający się przez pole bitwy.
Z gracją i precyzją spadła z nieba niczym drapieżny ptak, lądując na boku kocura. Siła uderzenia odepchnęła go na kilka długości myszy. Młody samotnik przeturlał się po ziemi, wydając z siebie przeszywający pisk. Gdy się zatrzymał, uniósł wzrok i spojrzał na Czereśnię — w jego oczach malował się smutek, może strach... a może cichy wyrzut. Mimo to, nie uciekł. Zadrżał, ale wysunął pazury, gotów bronić się do końca. Chciał się podnieść, lecz nie miał na to szans. Czereśnia była szybsza. Rzuciła się na niego, przygniotła jego ciało do ziemi i bez cienia wahania uderzyła pazurami, zostawiając po sobie krwawe ślady. Nie było już miejsca na współczucie.
Samotnik zapiszczał z bólu, a jego ciało wygięło się w spazmie paniki. Machnął pazurami w stronę Czereśni, próbując zadać choć najmniejszą ranę — cokolwiek, co mogłoby go uratować. Lecz wojowniczka była czujna. Cofnęła się o dwa szybkie kroki, unikając ataku z zimnym spokojem. Prychnęła, unosząc wargi w gniewnym grymasie. Tym razem to ona ruszyła z atakiem. Wyskoczyła w powietrze niczym sprężyna, łapy wyciągnięte, pazury gotowe. Zamachnęła się celując prosto w ciało przeciwnika — ale chybiła. Samotnik w ostatniej chwili przeturlał się po piaszczystym podłożu, zostawiając za sobą smugi kurzu. Podniósł się gwałtownie, zarył pazurami w ziemię i z sykiem zamachnął ogonem. Jego oczy błyszczały determinacją. Choć rany szarpały jego ciało, wciąż miał siłę, by rzucić się na wojowniczkę — gotów oddać ostatni cios, jeśli miało to być wszystko, co mu zostało.
Szylkretowa błyskawicznie wystrzeliła z ziemi niczym cień, uderzając z impetem w ciało samotnika. Jej pazury przecięły klatkę piersiową przeciwnika, zostawiając po sobie płytkie, ale piekące ślady. Z gracją obróciła się wokół własnej osi, gotowa do kolejnego ataku — jej ruchy były płynne, niemal taneczne. Nagle jednak w samotniku jakby coś pękło. Jakby ból obudził w nim resztki desperackiej siły. Warknął, zęby błysnęły, i rzucił się na grzbiet wojowniczki. Jego pazury przeorały jej zad, zostawiając krwawe ślady. Czereśnia wydała z siebie gniewny syk i natychmiast go z siebie zrzuciła, jakby był tylko głupim liściem, który przykleił się do futra. Z wściekłością odwróciła się, oczy płonęły gniewem. Warczenie wyrwało się z jej gardła niczym grzmot przed burzą. Nie czekając ani sekundy, rzuciła się na niego raz jeszcze — tym razem z zamiarem rozszarpać go na strzępy.
Uderzyła prosto w jego zad, odpłacając mu z nawiązką za ból, który wcześniej jej zadał. Pazury zatopiły się w jego skórze, a Czereśnia kilka razy szarpnęła go z impetem, zostawiając krwawe ślady. Samotnik zaskowyczał i w końcu wyrwał się z jej uścisku, z furią machając łapą. Pazury przecięły powietrze tuż przy jej uchu, ledwie muskając jego brzeg. Krew popłynęła cienką strużką, ale rana była płytka — ledwo draśnięcie. Czereśnia uśmiechnęła się pod nosem, rozbawiona desperackimi próbami przeciwnika. Te ataki były niczym zaczepki kocięcia. Raz udało mu się ją naprawdę zranić… ale to już się nie powtórzy. Teraz to ona miała przewagę — i nie zamierzała jej oddać.
Niestety, ku jej irytacji, ten mały szczur w ostatniej chwili uskoczył na bok! Czereśnia runęła na ziemię, z impetem uderzając pyskiem o twardy grunt. Zanim zdążyła się pozbierać, samotnik rzucił się na nią z dziką determinacją. Jego pazury przecięły skórę na jej barkach z brutalną precyzją. Krew rozprysła się na boki, plamiąc ziemię i liście wokół niczym deszcz barwy szkarłatu. Krzyk bólu wyrwał się z gardła Czereśni, a jej pazury zaryły głęboko w ziemię, szukając oparcia. Kocur cofnął się, strzepnął ogonem i przyjął postawę gotową do kolejnego skoku. Czereśnia powoli podniosła się na łapy, dysząc ciężko. Czuła jak krew spływa po jej bokach, jak ciało drży z wysiłku i bólu. Ale nie była sama w cierpieniu — widziała, jak przeciwnik chwieje się na łapach. Krew ciekła z jego ran strumieniami, spływając po nim jak woda z urwiska. Oboje byli na granicy wytrzymałości. Walka miała się rozstrzygnąć w ciągu kilku uderzeń serca.
Stali naprzeciwko siebie, bez ruchu, niczym dwa cienie zawieszone w czasie. Wokół nich szalała bitwa — prawdziwe tornado zrodzone z futra, pazurów i krzyków. Wojownicy Klanu Nocy ścierali się z samotnikami, a krew barwiła ziemię odcieniami szkarłatu, tworząc krwawe mozaiki pośród trawy i błota. Czereśnia patrzyła na przeciwnika z wściekłością. Gniew przysłaniał jej umysł, a serce biło szybko, w rytm pragnienia zemsty. Chciała tylko jednego — zakończyć to. Brutalnie. Bezwzględnie. Bez ostrzeżenia rzuciła się naprzód. Jej ciało wystrzeliło niczym błyskawica, przyszpiliła kocura do ziemi jednym, miażdżącym skokiem. Nie czekała. Nie wahała się. Jej szczęki zacisnęły się na jego szyi, dusząc go bez litości. Na początku samotnik próbował walczyć — jego oczy wypełniała determinacja. Ale gdy uścisk Czereśni zaczął odbierać mu oddech, zastąpił ją strach. Szarpał się, wił, próbował uciec. Błagał o życie w niemym języku drżącego ciała. Ale było już za późno. Tortie nie okazała litości. Jej kły zatopiły się głębiej, aż w końcu jego ciało zwiotczało. Czereśnia puściła martwego wroga i ciężko dysząc, rozejrzała się dookoła. Ból rozlewał się po jej barkach, krew nadal sączyła się z otwartych ran. Potrzebowała pomocy. Jej wzrok natychmiast odnalazł znajomą sylwetkę — Różana Woń pracowała w cieniu krzewów, pochylona nad rannym. Czereśnia bez wahania pobiegła w jej stronę.
— Różana Woń… — wychrypiała, a w jej głosie zabrzmiał ból. Medyczka drgnęła lekko, ale zaraz potem, widząc znajomy pysk, odetchnęła z ulgą.
— Czereśniowy Pocałunku, mocno cię poturbowali — mruknęła, już sięgając po potrzebne zioła. Z wprawą zaczęła opatrywać krwawiące rany.
— Tak, ale... pozbyłam się aż dwóch — wyszeptała Czereśnia z cichym, triumfalnym pomrukiem. Róża spojrzała na nią z uznaniem.
— Wiesz, jak radzi sobie reszta? — zapytała wojowniczka, zerkając przez ramię na pole bitwy.
— Nikt jeszcze nie przyszedł po pomoc. Wygląda na to, że idzie nam całkiem nieźle — odparła medyczka. — Rany powinny wkrótce przestać krwawić. Ale zostań tu chwilę, odpocznij. Inaczej szybko stracisz siły.
Czereśnia skinęła głową i ułożyła się przy krzewie, opierając głowę na łapach. Oddychała głęboko, obserwując wir walki wokół. Była gotowa — jeśli tylko któryś z jej towarzyszy będzie potrzebować pomocy, rzuci się z powrotem w wir chaosu.
Gdy tylko poczuła, że zioła zaczynają działać, a ból przygasa, Czereśnia pożegnała się z Różaną Wonią lekkim skinieniem głowy i ruszyła z powrotem w pole bitwy. Odepchnęła zmęczenie, pozwalając adrenalinie znów zawładnąć ciałem. Wyskoczyła spomiędzy krzewów jak cień i natychmiast zaczęła rozglądać się za kolejnym przeciwnikiem. Wzrok jej padł na postawnego, długowłosego, niebieskiego kocura — samotnika. Ruszyła w jego stronę, ale mijając Murenę, zatrzymała się na moment.
— Mureno! Chodź ze mną! — zawołała, opierając ogon na ramieniu towarzyszki, dając jej tym cichy znak zaufania. Bez czekania na odpowiedź ruszyła dalej, pewna, że wojowniczka pobiegnie za nią.
— Widzisz go? — rzuciła ostro, wskazując głową niebieskiego kocura. — Zaatakujemy go razem! Determinacja dźwięczała w jej głosie, gdy bez zawahania rzuciła się do przodu. Tuż przy wrogu wyskoczyła z ziemi jak z procy i wbiła kły w jego kark. Samotnik zawył głośno, szarpiąc się i zrzucając ją z siebie, ale Czereśnia zręcznie wylądowała na łapach. Obok niej pojawiła się murena — gotowa, zwarta, u jej boku. To dodało jej otuchy. Już nie była sama. Oddychała głęboko, gotowa na kolejne starcie. W tej parze, nawet ranni, byli jak ostrze — precyzyjne i nie do zatrzymania.
Z dumą patrzyła, jak Murena wyprowadza ostateczny cios, pozbawiając samotnika życia. Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy — to spojrzenie nie wymagało słów. Czereśnia natychmiast podskoczyła do przyjaciółki i przytuliła się do niej bokiem, podpierając ją własnym ciałem. Czuła, jak ciało Mureny drży od wysiłku, jak każda rana pulsuje bólem. Wszyscy byli wyczerpani. Futra mokre od potu i krwi, łapy drżące, oddechy urywane i płytkie. Walka jednak powoli dobiegała końca. Krzyki cichły, a szczęk pazurów o kamienie stawał się coraz rzadszy.
— Mureno… musisz iść do medyka — wymruczała Czereśnia, jej głos łagodny, ale stanowczy. Rozglądała się nerwowo dookoła, jakby w każdej chwili ktoś miał na nie wyskoczyć z cienia. Nie mogła sobie pozwolić na to, by stracić kolejną bliską osobę. Czuwała przy niej jak cień, gotowa rzucić się między nią a każdy cień, który by się zbliżył.
Murena pozwoliła Czereśni ją podtrzymać. Teraz, gdy nie widziała w pobliżu siebie większego zagrożenia, poczuła, jak wszelkie siły dotychczas ją wypełniające ulotniają się w mgnieniu oka.
— Świetnie walczyłaś... — Uśmiechnęła się słabo, przyglądając się mordce Czereśni. Mimo, iż nie odpowiedziała na poprzednie słowa szylkretki, usłuchała się jej i razem odeszły na bok, stając przy Różanej Woni. Medyczka czym prędzej zabrała się za opatrywanie ran Mureny, mamrocząc coś pod nosem.
Gdy pył walki opadł, a na pobojowisku pozostał jedynie Klan Nocy, smród włóczęgów i walające się trupy, koty mogły na chwilę odetchnąć. Nadeszła pora, by przejść do dalszej części planu — odzyskania Zimorodkowego Życzenia…
Pył już opadł, a echo bitwy cichło powoli, jakby samo nie chciało przyznać, że to już koniec. Czereśnia stała nieruchomo, wpatrzona w pobojowisko, na którym koty po kolei, z trudem i zmęczeniem, kierowały się w stronę medyka. Ona sama, choć na pierwszy rzut oka wyglądała najlepiej ze wszystkich, wiedziała, że to tylko złudzenie. Jej stare opatrunki dawno się odkleiły, a świeże, cienkie strużki krwi znów zaczęły spływać po łapach, wsiąkając w zmierzwione futro. Zaciskając zęby, by stłumić ból, ruszyła powoli w stronę krzewów. Każdy krok był jak dźgnięcie cierniem – nie mocne, ale ciągłe, nieubłagane. Gdy w końcu dotarła na miejsce i usiadła z westchnieniem ulgi, jej wzrok padł na znajomą sylwetkę – Szałwiową Łapę, młodego, poranionego kocura, który wyglądał, jakby właśnie stoczył największą walkę swojego życia.
— Dobrze walczyłeś. Czujesz się dobrze? — zapytała z troską w głosie, nie odrywając od niego spojrzenia. Do jej boku podeszła Różana Woń. Delikatnie, ale stanowczo zaczęła zdejmować resztki opatrunków i nakładać nowe. Czereśnia lekko się wzdrygnęła, gdy chłodny dotyk ziół spotkał się z rozgrzaną raną, lecz nie wydała z siebie ani dźwięku.
Kocur odwrócił się gwałtownie i spojrzał na Czereśniowy Pocałunek tak, jakby miała się zaraz na niego rzucić z pazurami. Kiedy spostrzegł, że była to tylko ona, a nie wrogi włóczęga, wygładził futerko i głośno przełknął ślinę. Po tym wszystkim nadal czuł się nieswojo w jej towarzystwie...
— Dz-dziękuję! I wydaje mi się, że tak. Chociaż bez Różanej Woni mogłoby być ciężko — zaśmiał się nerwowo. — A ty??
Skinęła głową w podziękowaniu dla medyczki, po czym ponownie skierowała wzrok na kocurka.
— Cieszę się, że nic ci nie jest — wymruczała cicho. — U mnie też dobrze, na tyle, że mogę ruszyć i sprawdzić, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Mureny nigdzie nie ma, tak samo Mżącego Przelotu. Przejdę się po polu bitwy — dodała, zniżając głos — może jeszcze znajdę jakiegoś samotnika, który ukrył się przed naszymi pazurami. Podniosła się powoli, jej ruchy były ostrożne, jakby każdy mięsień pamiętał niedawne napięcie walki. Skierowała się ku opustoszałemu polu, gdzie zgasła wrzawa, ale ziemia nadal pachniała krwią i kurzem. Wiedziała, że musi się spieszyć – nie tylko dla ocalałych, ale też z innego powodu. Wciąż brakowało Zimorodkowego Życzenia. Jej myśli wracały do tej kotki raz po raz. Zaczęła więc czujniej wypatrywać jasnego futerka między trawami, krzewami i cieniami – z nadzieją, że jeszcze nie jest za późno.
Kotka przedzierała się przez pole bitwy z wyraźnym obrzydzeniem, starannie omijając ciała martwych samotników. Zmarszczyła pyszczek, gdy przelotny wiatr przyniósł ze sobą ciężki zapach krwi i błota. W oddali dostrzegła znajome sylwetki – Murenę i Mżący Przelot. Serce zabiło jej szybciej, ale zaraz potem ogarnęła ją ulga, gdy zorientowała się, że obie kotki wciąż żyją. Albo przynajmniej jeszcze oddychają. Już miała do nich podejść, kiedy coś przykuło jej uwagę. Wydeptana ścieżka. Jasno odciśnięta w błocie, prowadząca przez pole bitwy, ślad po wielu łapach. Koty musiały tędy przechodzić wielokrotnie – to nie był przypadek. To miejsce miało znaczenie. Zaciekawiona i lekko spięta, ruszyła tym tropem, jej łapy stąpały ostrożnie, niemal bezszelestnie. Ścieżka prowadziła ją prosto do wodospadu. Gdy dotarła na miejsce, zatrzymała się i uniosła głowę, nasłuchując szumu wody. Jej wzrok wędrował po skałach, krzakach, każdej nierówności terenu, jakby próbował wychwycić kolejny ślad, kolejną wskazówkę.
Jej zmęczony wzrok nie dostrzegł niczego podejrzanego w najbliższej okolicy. Zrezygnowana, postanowiła na moment przystanąć i złapać oddech. Przysiadła tuż przy wodospadzie, pozwalając chłodnym kroplom wody odbijać się echem w jej uszach. Spojrzała w taflę – zniekształcone odbicie drgało w rytmie fal. Jej futro było zmierzwione, przesiąknięte krwią, kurzem… i czymś jeszcze. Zmarszczyła nos, kiedy zauważyła wystającą z sierści gałązkę. Z zażenowaniem wyjęła ją i odrzuciła w trawę, jakby chciała zrzucić z siebie choć część chaosu, który ją otaczał. Położyła łeb na łapach i nasłuchiwała. Jeszcze niedawno to miejsce tętniło życiem – brutalnym, gwałtownym życiem. Koty ścierały się pazurami i zębami, krew pryskała na wszystkie strony, a wrzaski walczących podrywały ptaki do lotu. Wszystko drżało, kipiało od napięcia. A teraz? Teraz panowała cisza. Niepokojąca, głęboka cisza, jakby cała dolina wstrzymała oddech. Świat zastygł, próbując wrócić do normalności, ale czy to naprawdę było możliwe? Czy to nie była tylko iluzja, fałszywe poczucie bezpieczeństwa? Ta myśl sprawiła, że kotka poderwała się gwałtownie. Jej mięśnie napięły się, oczy rozszerzyły. Była gotowa – na cokolwiek. Atak. Odkrycie. Albo kolejną falę ciemności.
Jej czujne uszy wyłapały słabe, niemal niesłyszalne wołanie. Halo...? Czy naprawdę ktoś to powiedział, czy tylko umysł płatał jej figle, zmęczony i przepełniony echem niedawnej bitwy? Kotka rozejrzała się nerwowo dookoła. I wtedy ją dostrzegła. Nieopodal, tuż przy brzegu, leżała srebrna kotka. Jej łapy zanurzone były w wodzie, futro przylegało do ciała, jakby traciło siły razem z nią. Czereśnia zerwała się z ziemi jak oparzona. W jednej chwili była przy niej.
— Syreni Lamencie?! Wszystko w porządku?! — zawołała, pochylając się nad wojowniczką i obwąchując ją z troską. Jej serce biło szybciej, łapy drżały z napięcia. Instynktownie podniosła głowę, rozglądając się gorączkowo w poszukiwaniu medyka. Przeczesywała wzrokiem każdy cień, każdą trawę, jakby błagając, by ktoś wreszcie się pojawił. Nie wiedziała, jak pomóc. Nie miała pojęcia, co robić. Ale wiedziała jedno – nie zostawi jej samej.
Syrenka widziała tę kotkę, widziała jak podchodzi, czuła drżenie jej łap jeszcze za nim doskoczyła do niej z troską, jednak coś jej się nie zgadzało. Postawiła uszy na sztorc.
— Co? — spytała niepewnie. Nie dosłyszała wcześniej, co młodsza do niej mówiła, a w aktualnym stanie nie myślała o uprzejmościach i tym jak może zabrzmieć. Wbiła w nią nieco oszołomiony wzrok.
Stan kotki budził w Czereśni coraz większy niepokój. Serce tłukło się w piersi jak oszalałe, a pazury bezwiednie wbiły się w wilgotną ziemię. Czereśnia rozglądała się gorączkowo, szukając kogokolwiek, kto mógłby pomóc.
— Wszystko dobrze? Jak się czujesz?! — powtórzyła, tym razem głośniej i wyraźniej, starając się przebić przez ciszę, która jakby tłumiła każdy dźwięk. Jej głos zadrżał. Strach i troska ściskały gardło. Czuła się bezradna, a bezradność była gorsza niż walka.
Syrenka tępo spojrzała na Czereśniowy Pocałunek. Jej pysk, mimo, iż zwykle nie ukazywał emocji, zbladł. Oddech przyspieszył. Widziała, jak mordka kotki się rusza, jak jej język wykonuje delikatne mlaśnięcia, a jednak... Nie wydobywał się z niego żaden dźwięk.
— Czereśniowy Pocałunku? — szepnęła, nie wiedząc co może powiedzieć. Coś faktycznie było nie tak. Poruszyła uchem w inną stronę tylko po to, by usłyszeć tę samą, dźwięczną ciszę.
Nie rozumiała, dlaczego kotka nie odpowiada. Czy była aż tak wstrząśnięta? A może... coś gorszego wydarzyło się podczas tej przeklętej bitwy? Myśli Czereśni krążyły w zawrotnym tempie, każda ciemniejsza od poprzedniej.
— To ja... Tak, to ja! — wymruczała łagodnie. — Chodź, zabiorę cię do Różanej Woni. Wiem, gdzie teraz jest. Nachyliła się i delikatnie musnęła nosem bok wojowniczki, chcąc dodać jej otuchy, zapewnić, że nie jest sama. Nie chciała jej podnosić bez pozwolenia – szanowała granice, nawet teraz – ale serce podpowiadało jej jedno: nie mogła pozwolić, by Syrenka tak po prostu leżała tu bez opieki.
Choć nadal niepewnie stawiając kroki, Syrenka przyjęła pomoc młodszej, być może czując do niej sympatię także przez podobne pochodzenie co ona i jej rodzeństwo.
— Czereśniowy Pocałunku... Nie słyszę cię. Coś jest nie tak — powiedziała poważnie — Zdaje się jednak, że ty rozumiesz co mówię. Proszę, zanim medyczki się tym zajmą, powiedz mi gdzie jest Bursztynowy Brzask i Zmierzchająca Zatoka?
Słysząc słowa kocicy, Czereśnia zamarła. Jak to... nie słyszała? Czy Syreni Lament straciła słuch? Czyżby obrażenia były poważniejsze, niż się wydawało? Czereśnia powoli skinęła głową, dając znak, że ją słyszy. Ulga przetoczyła się przez ciało Czereśni niczym ciepła fala... aż do momentu, gdy padło kolejne pytanie. Czereśnia uniosła wzrok. Na moment zamarła, czując jak niepokój ściska jej żołądek. Nie widziała tej dwójki przez całą bitwę. Nie miała pojęcia, gdzie się znajdują, ani czy w ogóle jeszcze żyją. Westchnęła cicho, wzruszając ramionami, po czym lekko pokręciła głową.
— Nie wiem, gdzie są — powiedziała wolno i wyraźnie, świadoma, że Syreni Lament może próbować odczytać jej słowa z ruchu warg. Każde zdanie wypowiadała z namysłem, z delikatnością, z nadzieją, że choćby skrawek znaczenia dotrze do kotki.
Starsza kotka posępnie zwiesiła pysk, marszcząc brwi. Rozumiała doskonale, co przekazała jej szylkretka. Jeszcze zanim doszły do medyczek, Syreni Lament zabrała głos, nagle przypominając sobie o czymś ważnym.
— Podczas walki z samotniczką usłyszałam coś, co może okazać się przydatne — zaczęła, wysilając się w celu przypomnienia sobie szczegółów — Rozmawiała ze swoją sojuszniczką. Nie zrozumiałam dużo, zwiała zanim zdążyłam ją przesłuchać. Mówiły o tym, że jakieś "One" już się zabrały i wspomniały o jakichś... Rozkazach? Były dziwnie przestraszone rozmawiając o tym, w dodatku szeptały, więc mogłam coś pomieszać, ale chciałabym, abyś przekazała to Spienionej Gwieździe, na wypadek... Cóż, na wypadek gdybym ja nie mogła.
Z Syrenim Lamentem u boku Czereśnia ruszyła w stronę miejsca, gdzie gromadzili się medycy. Każdy krok zbliżał je do upragnionego spokoju… aż nagle kotka odezwała się cicho, niespodziewanie. Jej słowa były zaskakujące, niemal nie do uwierzenia. A jednak – coś w tonie głosu Syrenki, w drżeniu jej łap, w blasku oczu – sprawiło, że Czereśnia zaufała bez chwili zawahania.
— Jeszcze wszystko się ułoży — wyszeptała, przytulając się delikatnie, muskając pyskiem pysk wojowniczki. Potem lekko trąciła ją ogonem, wskazując miejsce, gdzie siedziała Różana Woń – skupiona, pochylona nad kolejnym rannym. Czereśnia odsunęła się tylko o krok, jej spojrzenie natychmiast zaczęło przeszukiwać tłum. Serce znów przyspieszyło. Musiała znaleźć Spienioną Gwiazdę. Natychmiast. Te informacje nie mogły czekać. Czereśnia bez zwłoki odnalazła Spienioną Gwiazdę i natychmiast przekazała jej wszystko, czego dowiedziała się od Syreniego Lamentu. Zrelacjonowała zarówno treść słów kocicy, jak i jej aktualny stan zdrowia – niepokojący, ale stabilny. Liderka wysłuchała uważnie, po czym skłoniła głową w podziękowaniu.
— Dobrze zrobiłaś. Odpocznij teraz, Czereśnio — poleciła cicho, dostrzegając zmęczenie malujące się na pysku wojowniczki.
Szylkretowa kotka posłuchała. Zatopiła się w gęstwinie krzewów, gdzie medycy opatrywali rannych. Usiadła wśród nich i – choć sama nie była medyczką – zaczęła pomagać przy drobniejszych czynnościach, by odciążyć zmęczonych uzdrowicieli. Gdy tylko poczuła, że siły choć trochę do niej wróciły, opuściła ich tymczasowe schronienie i ruszyła w las. Polowanie nie było łatwe po bitwie, ale udało jej się upolować kilka drobnych ptaków i gryzoni – wystarczająco, by choć trochę napełnić brzuchy zmęczonych towarzyszy. Nie robiła tego dla pochwały. Robiła to, bo czuła, że tak właśnie trzeba.
Kawał czasu potem
Na polanie wreszcie pojawiły się koty, które wyruszyły na poszukiwanie Zimorodkowego Życzenia. Czereśnia, czuwająca w krzakach w pobliżu, natychmiast poderwała się na łapy i podążyła za Różaną Wonią. Wśród powracających natychmiast dostrzegła poszukiwaną medyczkę – żywą, choć w opłakanym stanie. Jej futro było poszarpane, łapy ledwo niosły wyczerpane ciało, a spojrzenie błądziło gdzieś daleko, jakby między jawą a snem. Uwagę Czereśni przykuła także nieznajoma kotka. Jej postawa zdradzała pewność siebie, niemal wyższość – jakby nic, co działo się wokół, nie robiło na niej wrażenia. Jednak sytuacja szybko wymknęła się spod kontroli. Mżący Przelot bez słowa powalił ją na ziemię jednym, zdecydowanym ciosem. Obca osunęła się nieprzytomna w trawę. Czereśnia zmarszczyła brwi – nie do końca rozumiała, co zaszło, ale teraz nie było czasu na pytania. Z pełnym zaangażowaniem rzuciła się do pracy. Zaczęła zbierać ciała poległych – zarówno swoich, jak i samotników. Każde z nich zasługiwało na godne pożegnanie. Kopała w ziemi płytkie groby, przykrywała martwych samotników liśćmi, przynosiła zioła dla medyków, robiła wszystko, co mogła, by pomóc w tych trudnych chwilach. W końcu, gdy wszystkie odgłosy ucichły, a ostatnie raporty trafiły do dowódców, wojownicy zajęli się opatrywaniem ran i grzebaniem zmarłych. Nawet ci, którzy jeszcze niedawno byli wrogami, zostali pochowani z należnym szacunkiem. Spieniona Gwiazda, poważna i milcząca, wdrapała się na szczyt wodospadu. Z tej wysokości mogła objąć wzrokiem całą polanę i wszystkich swoich wojowników. Jej spojrzenie było twarde, lecz w jego głębi tlił się cień dumy – i ulgi, że jeszcze jest komu spojrzeć w oczy.
— Klanie Nocy! — zawołała, by ponownie skupić na sobie uwagę wojowników — Choć walka była ciężka i ponieśliśmy niejedną stratę, wychodzimy z tej bitwy zwycięsko i przynajmniej przez najbliższy czas możemy liczyć na spokój od włóczęgów. Ci, którzy dzisiaj polegli, zginęli jak prawdziwi wojownicy, w boju za ojczyznę, za dom i rodzinę. Dla wojownika nie ma większego zaszczytu niż śmierć na wojnie. Dziękuję wam, Zmierzchająca Zatoko, Nartnikowy Czułku, za wasze oddanie, honor, wierność i waleczność, z którą żyliście do ostatnich chwil — zrobiła przerwę, dając wojownikom wykrzyczeć ku niebiosom imiona poległych — Podczas gdy ich dusze będą wędrować ku Klanowi Gwiazdy, my zabierzemy ich ciała, by spoczywali tam, gdzie się wychowali — zarządziła. Nastąpiła kolejna przerwa — Na koniec... Chciałabym głośno i dumnie oświadczyć, że od tego wschodu słońca, teren ten należy do Klanu Nocy! — wykrzyknęła, gdy pierwsze promienie uderzyły w jej oblicze.
Wszystko wskazywało na to, że już niedługo będą mogli wreszcie wrócić do obozu. Powietrze powoli się oczyszczało z zapachu krwi, a zmysły kotów zaczynały wyciszać się po ciężkiej walce. Czereśnia już niemal wyobrażała sobie, jak suną przez las wśród szelestu liści i kojącego zapachu żywicy. Jednak spokój trwał tylko przez krótką chwilę. Nagle powietrze przeszył krzyk — pełen gniewu i pogardy.
— Łapy precz, brudny dzikusie! — głos rozbrzmiał jak grom, niosąc się echem od ścian jaskini, w której niedawno zniknął Lśniąca Ikra wraz z kilkoma innymi kotami.
Czereśnia zamarła. Wszystkie uszy skierowały się w stronę jaskini, pazury znów wbiły się w ziemię, a serca zabiły szybciej. Co się tam działo? Nie trzeba było długo czekać na odpowiedź.
— Spieniona Gwiazdo, mamy towarzystwo! — rozległ się głos Lśniącej Ikry, tym razem głośniejszy, bardziej spięty, napięty jak struna tuż przed pęknięciem.
To, co miało być końcem, nagle okazało się preludium do kolejnego starcia. Czyżby nie wszyscy wrogowie zostali pokonani? Czy może ktoś ukrywał się, czekając na dogodny moment, by zadać cios? Wszystkie spojrzenia skierowały się na wejście do jaskini. Cisza była aż zbyt gęsta, jakby sam las wstrzymał oddech.
Z jaskini kocur i jego towarzysze wyprowadzili trzymaną za kark, postawną samotniczkę, która wykrzykiwała obelgi w stronę trzymającego ją Kijankowych Moczarów. Jej szylkretowa grzywa raz za razem zamachiwała się to w jedną, to drugą stronę
— Puszczaj mnie, barbarzyńco! — wrzasnęła znowu, bezskutecznie próbując wyrwać się z silnego uścisku szczęk czarnego.
— Znaleźliśmy ją, gdy próbowała zwiać z jednej z komór. Teraz jednak jest nieszkodliwa — wyjaśnił sytuację Ikra, a gdy kotka chciała znowu coś z siebie wyrzucić, jego brat wcisnął jej pysk w ziemię.
Spieniona Gwiazda ze zmęczeniem podeszła do przetrzymywanej.
— Może zechcesz się nam przedstawić? — spytała, utrzymując bezpieczną odległość, w razie gdyby kotka postanowiła machnąć na nią łapą.
Szylkretka parsknęła, gdy trzymający ją kocur pociągnął jej kark ku górze, by mogła się odezwać.
— Pf, z chęcią bym to zrobiła, jednak wolałabym powiedzieć to na stojąco. Nie jestem głupia, nie ucieknę wam, życie mi jeszcze miłe. Także przez mój... aktualny stan — wymruczała tajemniczo, próbując przekonać liderkę do pozwolenia jej na powstanie.
Mandarynkowe Pióro stała przez chwilę w milczeniu, obserwując całą scenę z wyraźnym napięciem w ciele. Jej ogon lekko drgał, jakby w rytmie przyspieszonego tętna. Spojrzenie miała ostre, podejrzliwe, a łapy niepewnie przesuwały się po ziemi, jakby w każdej chwili była gotowa rzucić się do ataku. W końcu zrobiła krok do przodu, potem kolejny – aż znalazła się tuż obok Spienionej Gwiazdy. Jej pazury, choć wciąż zabrudzone pyłem i krwią, wysunęły się z szelestem, który w ciszy zdawał się niepokojąco głośny. Podniosła wzrok na swoją przywódczynię – a zarazem ciotkę – z wyrazem głębokiego niepokoju i wątpliwości.
— Możemy jej ufać? — zapytała szeptem, choć w jej głosie dało się słyszeć napiętą stanowczość.
Przywódczyni westchnęła, ruchem łapy zwalniając Kijankowe Moczary, ku zaskoczeniu wielu wojowników.
— Powstań więc — rozkazała.
Samotniczka wstała, otrzepała się wachlarzem swego ogona, po czym wyniośle odrzekła.
— Nazywam się Wężyna i tak, należę do tejże grupy, która zaszła wam za skórę — przedstawiła się.
Kilka kotów wymieniło między sobą niepewne bądź wrogie spojrzenia. Kolejny wróg, którego jednak nie mogli zostawić na wolności i przez którego ich łapy miały ponownie pokryć się czerwienią
Spieniona Gwiazda ogonem przywołała do siebie swych krewnych, pytając ich bezpośrednio:
— Co byście z nią uczynili?
Mandarynkowe Pióro uniosła głowę z wyraźną stanowczością. Jako zastępczyni, jej słowo miało wagę. I teraz, gdy wszystkie spojrzenia zwróciły się ku niej, przemówiła z chłodnym opanowaniem, choć jej głos tlił się napięciem:
— Niech nas zaprowadzi do reszty kotów. — powiedziała wolno, celowo, by każde słowo wryło się w umysły zebranych. — Skoro ona przetrwała, to inni z jej grupy zapewne również.
Murena zbliżyła się do liderki, wzrokiem uważnie lustrując rzekomą Wężynę.
— Uważam, że powinniśmy wyciągnąć z niej jak najwięcej informacji i się jej pozbyć. Choć nie brzmi to bohatersko, nie mamy zbyt wielkiego wyboru — odparła cicho. Nie wiedziała, jak reszta na to zareaguje, bo jej samej nie podobała się wizja takiego wykorzystania kocicy. Mieli jednak podstawy aby sądzić, że samotniczka po wypuszczeniu na wolność nie zostawi ich ot tak w spokoju.
Błękitna Laguna z dumą podszedł bliżej ciotki, bez ogródek przedstawiając swą propozycję.
— Zabić — odrzekł, po chwili rozwijając — Jeśli nie będzie nam posłuszna i nie wykona rozkazu matki, nie będzie nam potrzebna, a jej istnienie jedyne co zrobi, to przysporzy nam kłopotów. Nielogicznym byłoby zostawienie jej na wolności. Dla innych byłby to znak, że jesteśmy delikatni i nie umiemy odebrać swego za uczynione nam krzywdy.
— Zgadzam się z Czyhającą Mureną — odpowiedział zdawkowo Łuska, idąc krok w przód. — Nie ma po co się z nią cackać.
Szałwiowa Łapa również się odezwał:
— Tak, jak reszta. Można zobaczyć, czy zdradzi nam jakieś informacje, ale jeśli nie będzie współpracować, powinniśmy się jej pozbyć. Wciąż może stanowić dla nas zagrożenie.
Pierzasta Kołysanka przesunęła się bliżej rodzeństwa, usiadła i polizała się po piersi.
— Zgadzam się z Czyhającą Mureną, trzeba z niej coś wyciągnąć... — powiedziała cicho. Zmrużyła oczy w szparki i przyjrzała się Wężynie. Wymruczała coś pod nosem i zaczęła czyścić sobie futerko.
Słysząc słowa wychodzące z pysków otaczających jej kotów, pysk samotniczki zbladł. Zatoczyła się na drążcych łapach, a jej groźna, nieco wredna i wyniosła maska, spadła, roztrzaskując się o ziemię, do której przypadła szylkretka. Głośno pociągnęła nosem, a do oczu napłynęły jej łzy.
— Nie wiem gdzie są! — załkała słysząc pytanie Mandarynkowego Pióra — Uciekli, zostawili mnie w jaskini samą! Parę księżyców temu dopiero przeprowadziłam się tu z moim partnerem, oferowali nam ciepły kąt za patrolowanie ich granic i... i... — zająknęła się, a jej wzrok utkwił gdzieś w tyle, na leżącą stertę zwłok. Jej mordka wykrzywiła się w bolesnym grymasie — Kochanie! — zawołała, kryjąc swój pysk w łapach.
Czereśnia uniosła głowę, jej uszy poruszyły się niespokojnie, wyłapując każdy dźwięk. Mimo że była zmęczona, każdy mięsień w jej ciele napiął się jak cięciwa łuku, gotowa do kolejnego starcia. Instynkt wojowniczki brał górę nad zmęczeniem – znów pojawiło się zagrożenie. Z mroku wyłoniła się kolejna samotniczka, targana bezlitośnie przez Lśniącą Ikrę i Kijankowe Moczary. Jej futro było potargane, oczy jednak lśniły uporem. Czereśnia zmrużyła ślepia, przyglądając się jej uważnie. Nie ruszyła się jednak, nie wydała dźwięku – tylko słuchała, chłonąc każde słowo toczącej się dyskusji. Koty wokół debatowały, co zrobić z jeńcem. Część domagała się sprawiedliwości – natychmiastowej, krwawej. Inni, jak ona, milczeli, pełni wątpliwości. Czereśnia nie potrafiła jednoznacznie rozstrzygnąć, co byłoby słuszne. Z jednej strony... ta samotniczka mogła mieć więcej informacji. Może wciąż kryli się inni? Może coś ukrywała? Nie była pewna, czy powinna zostać osądzona tu i teraz. W pewnym momencie dostrzegła, że wzrok Wężyny – bo tak się przedstawiła – przestał błądzić nerwowo i utkwił w czymś konkretnym. A raczej w kimś. Szylkretowa wojowniczka powiodła za nią spojrzeniem... i zrozumiała. Ciało jednego z zabitych samotników leżało nieopodal, częściowo przysypane piaskiem. Przez ułamek sekundy Czereśnia dostrzegła w jej oczach coś więcej niż tylko gniew – zobaczyła ból. I choć wojowniczka nigdy nie pozwalała sobie na współczucie wobec wrogów... coś w niej drgnęło. Delikatna nić żalu przecięła jej myśli. Może i byli po dwóch stronach pazurów. Może i przelali zbyt wiele krwi, by można było mówić o litości. Ale mimo wszystko... ta kotka właśnie patrzyła na martwego partnera. Na kota, którego – być może – kochała. Czereśnia westchnęła cicho. Wojna potrafiła odebrać wszystko – honor, spokój... a czasem nawet kociość. I właśnie w tej chwili nie była pewna, czy patrzy na potwora, czy po prostu na złamaną duszę.
Mandarynkowe Pióro wciąż mierzyła wzrokiem samotniczkę. Choć jej postura była spokojna, to w środku aż wrzało – z gniewu, zmęczenia, i ciężaru odpowiedzialności. Bitwa wciąż buzowała pod skórą, a wspomnienie poległych kotów było zbyt świeże, by przejść nad tym do porządku dziennego. Mimo to — nie pozwalała sobie na pochopność. Zrobiła kolejny krok, tym razem nieco bliżej Spienionej Gwiazdy, i odezwała się raz jeszcze, głosem mocnym, lecz wyważonym:
— Nie możemy jej zabić. — przerwała ciszę z siłą, która sprawiła, że kilka par uszu uniosło się wyżej. — Może nie jest jedną z nas, ale może nam pomóc. Może wie, gdzie się kryją inni. Może zna te tereny lepiej niż my.
Liderka zmrużyła oczy, próbując ukryć rodzące się w niej współczucie.
— I co dalej, Mandarynkowe Pióro?
Nim liderka zdążyła się odezwać, samotniczka wcięła się w rozmowę.
— Tak, proszę! — zawołała błagalnie — Zrobię wszystko tak jak mówicie, ale proszę, proszę, nie możecie mnie porzucić. Pokażę wam tereny tylko... Tylko nie mogę tego zrobić teraz...
— A czemuż to? — spytała Spieniona Gwiazda, unosząc podejrzliwie jedną brew.
Rozejrzała się niepewnie po otaczającym jej tłumie, po czym odsunęła swój puszysty ogon, zasłaniający jej dotąd brzuch.
— Ja... My... Ja i mój partner spodziewamy się kociąt — wyszeptała, czule zerkając na podbrzusze — Chciałam mu to dzisiaj przekazać, o tam, pod lilakiem, jednak... — Głos ugrzązł w jej gardle. Zebrani sami mogli się domyślić, o co jej w tej chwili chodziło — Dlatego błagam, nie możecie mnie teraz zabić! Zabijając mnie, umrą też one, a to ostatnie, co zostało mi po ukochanym. Nie mogę też zostać sama, samiusieńka. Wkrótce się ochłodzi, a ja straciłam... Wszystko. Mój dom, mojego partnera, przyjaciół, wkrótce stracę możliwość samodzielnego łowienia zwierzyny... Kto nas wykarmi, gdy spadnie pierwszy śnieg? Co zrobię, jeśli zaatakują nas borsuki i lisy? — dopytywała krwiożerczego tłumu, a gdy w niektórych oczach wciąż spostrzegła opór, dodała — Słyszałam, że wojownicy są honorowi i nie porzucają kociąt w potrzebie... I bardzo chciałabym wierzyć, że się nie pomyliłam.
— Nie możemy zabić ciężarnej. — głos zastępczyni rozciął powietrze niczym pazury przeszywające korę drzewa. Brzmiał stanowczo, wyraźnie, bez śladu zawahania.
— Musimy dać jej schronienie. Jeśli nie dla niej, to dla istot, które nosi pod sercem. Dla życia, które jeszcze nie zdążyło skrzywdzić nikogo. — Zamilkła na krótką chwilę, pozwalając, by jej słowa zapadły w pamięć wszystkich obecnych.
— Jeśli ją teraz pozostawimy... umrą też jej kociaki. A one nie są winne niczemu. Nie możemy być tacy jak ci, z którymi walczyliśmy. — zakończyła, jej głos był cichy, lecz niosący ogromną wagę.
Spieniona Gwiazda uniosła głowę z dumą, jej futro połyskiwało w świetle przebijającym się przez korony drzew. W powietrzu unosiła się cisza, ciężka jak nadciągająca burza. Spojrzała na zgromadzenie wojowników, jej oczy chłodne i uważne, jakby zaglądały w głąb każdego serca z osobna.
— W takim razie osąd pozostawię tłumowi. — powiedziała w końcu, a jej głos poniósł się echem po całej polanie — głęboki, spokojny, ale niosący w sobie niepodważalną siłę. — Klanie Nocy, daj nam usłyszeć wasz głos!
Przeszyła spojrzeniem zbity tłum kotów, a niektóre pary oczu zawahały się, inne błysnęły zapałem. Decyzja należała teraz do nich. W tym napięciu, jakby na znak, Mandarynkowe Pióro wyszła z szeregu. Jej krok był pewny, a ogon uniesiony wysoko. Rzuciła krótko, wyzywająco spojrzeniem po współklanowiczach, jakby mówiła bez słów: „Spróbuj się sprzeciwić.” Stanęła obok samotniczki, blisko, niemal stykając się z nią barkiem. Ten prosty gest był jak pieczęć — nie tylko na jej słowach, ale i na decyzji, której nie miała zamiaru cofnąć. Mandarynkowe Pióro jasno pokazała, że jest gotowa bronić tej postawy, niezależnie od tego, co zdecyduje tłum. Cisza trwała tylko chwilę dłużej — na skraju tej chwili, w której cała przyszłość jednej kotki i jej nienarodzonych kociąt wisiała na krawędzi zbiorowej decyzji.
Czereśnia zamarła, kiedy padły słowa o ciąży samotniczki. Jej uszy poruszyły się lekko, jakby próbowały się upewnić, że dobrze usłyszały. Kątem oka spojrzała na Wężynę. Już nie widziała tylko obcej sylwetki z lśniącym spojrzeniem i postawą pełną zadziorności. Widziała kogoś kruchego, noszącego w sobie życie. Kogoś, kto być może przez całą tę bitwę walczył nie tylko o siebie, ale też o te maleństwa, których jeszcze nikt nie znał. Współczucie uderzyło w nią jak chłodna fala. Cicho, niemal niezauważalnie, westchnęła. Jej klatka piersiowa uniosła się delikatnie i opadła, jakby z ulgą. Dobrze, że Mandarynkowe Pióro nie zażądała jej śmierci. Dobrze, że ktoś tu jeszcze potrafił dostrzec w przeciwniku coś więcej niż pazury i zęby. Czereśnia kiwnęła głową – nie dramatycznie, nie ostentacyjnie. Po prostu zgodziła się. W milczeniu, z uznaniem dla decyzji zastępczyni. Gdzieś w głębi czuła, że tak właśnie powinno się postąpić. Bo jeśli wojownicy mają nazywać się szlachetnymi, to muszą wiedzieć, kiedy powstrzymać pazury.
Gdy Spieniona Gwiazda poprosiła o zdanie każdego z obecnych, wśród zebranych zapadła cisza, ciężka niczym mgła przed świtem. Czereśnia, czując, że jej głos również ma znaczenie, wysunęła się lekko z tłumu kotów.
— Uważam, że powinniśmy zabrać ją do klanu — zaczęła, jej głos był spokojny, ale niósł w sobie stanowczość. — By mogła tam urodzić w spokoju. Zostawienie jej tutaj, w takim stanie, to nic innego jak wyrok śmierci. A czy jesteśmy tymi, którzy skazują na śmierć istotę, która już nosi nowe życie?
Zawahała się na moment, zawieszając spojrzenie na Wężynie, która choć osłabiona, wciąż emanowała niepokojącym uporem.
— Poza tym... jeśli ją tu zostawimy, może wrócić. Może uznać, że porzucenie było zdradą. I wtedy nie będzie sama. — jej głos stał się niższy, bardziej ostrzegawczy. — Jej kocięta mogą kiedyś walczyć z naszymi. Lepiej, by poznały nasz klan, niż by usłyszały tylko opowieści o tym, jak ich matkę porzucono na pewną śmierć.
Zamilkła. Na moment zawisła cisza, w której można było niemal usłyszeć bicie serc.
Błękitna Laguna przerwał ciszę, która zapadła po wypowiedzi Czereśni. Z jego oczu błysnęła pogarda, gdy spojrzał na resztę swojego niezdecydowanego rodzeństwa. Prychnął, wyraźnie zirytowany, a potem, jakby zmuszany do podjęcia decyzji, odezwał się:
— Uważam, że możemy ją przyjąć i zostawić aż do narodzin kociąt. Potem… Pomyślimy, co dalej.
Jego słowa wciąż brzmiały w powietrzu, gdy natychmiast odpowiedziała sama Mżący Przelot, jedna z bardziej szanowanych kotek w klanie.
— Nie możemy zostawić jej samej sobie — zaczęła stanowczo. — Nie poradziłaby sobie. I Czereśniowy Pocałunek ma rację. Odrzucenie jej mogłoby się na nas odbić. Kto wie, ile jeszcze takich kotów chowa się w tym lesie?
Po jej wypowiedzi nastała krótka chwila ciszy, a wtedy odezwał się jeden z książąt, dotąd cichy i skryty Sterletowa Łuska. Jego głos zabrzmiał nieco sucho, pełen ostrożności i wątpliwości:
— Powinniśmy dać jej urodzić, lecz nic ponad to. Nie wiemy, czy później stanie się agresywna, czy zacznie stanowić zagrożenie... Nie mamy pojęcia, kim właściwie jest. Nie powinniśmy jej darzyć zbyt dużym zaufaniem. Tak sądzę.
Cała uwaga znowu powędrowała ku Czyhającej Murenie. Kiedy w końcu przemówiła, jej głos był chłodny, zimny jak lód. Rzuciła krótkie, pełne pogardy spojrzenie w stronę Błękitnej Laguny, a potem bezpośrednio zwróciła się do pozostałych:
— Jestem tego samego zdania co Sterletowa Łuska — powiedziała zimno, przejeżdżając ogonem po ziemi. — Musimy być czujni, ale odmowa pomocy byłaby niehonorowa.
Liderka, po dłuższej chwili w milczeniu przemyśleń, w końcu zabrała głos:
— Usłyszałaś nasz głos. Wężyno, wyruszasz z nami. Czyhająca Mureno, Czereśniowy Pocałunku — „eskortujcie” ją — rozkazała. — Jeśli to wszystko… Dokończcie chowanie zwłok i ruszamy do obozu. Świta już, wszyscy są zmęczeni i potrzebują odpoczynku.
Czereśnia skinęła głową, a jej oczy nabrały nieco łagodniejszego wyrazu, gdy podeszła do prawego boku samotniczki. Spojrzała na nią z delikatnością, której nikt nie mógłby się spodziewać po jej zazwyczaj twardym spojrzeniu. Następnie, z głęboką melancholią, przeniosła wzrok na las, jakby szukając w nim odpowiedzi na własne wątpliwości.
Lśniąca Ikra niepewnie wysunął się naprzód.
— Właściwie... To nie wszystko, Spieniona Gwiazdo — zaczął, czując na sobie spojrzenia zebranych — Wraz z bratem dostaliśmy się do zablokowanej głazem dziury. Siedziała tam... Ona — wymruczał, odsłaniając wychudzoną, ciemną postać — Nie mówi, wygląda, jakby miała nie więcej niż pięć księżyców. Podejrzewamy, że mogła być inną ofiarą tych samotników. Nie ma ran, lecz... Wolałbym, aby Różana Woń ją obejrzała. Nie pachnie żadnym klanem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby siedziała tu już jakiś czas i jej zapach zanikł. Jej stan jest... martwiący — objaśnił — Mogę jej pilnować, jeśli stanowi to problem.
Przywódczyni wypuściła zaskoczone westchnięcie.
— Tak, oczywiście, masz rację. Nie możemy zostawić tu dziecka. Dobrze, że ją znaleźliście pod wyjściem... Kto wie co by się stało, gdyby została tam uwięziona na dłużej — szepnęła, oczami pełnymi zmartwienia lustrując chudzinkę o ciemnym, pręgowanym obliczu. Czereśnia zamarła, gdy jej wzrok padł na drobne, skulone ciałko kociaka. Oczy rozszerzyły jej się ze zgrozy, a serce ścisnęło w bezsilnym gniewie. Wiedziała, że samotnicy bywają brutalni… ale aż tak? Skrzywdzić bezbronne kocię? Szylkretka z trudem przełknęła ślinę, po czym ponownie wbiła wzrok w las, jakby tam – między cienistymi konarami – próbowała uciec od tego, co właśnie zobaczyła. Słowa otaczających ją kotów stawały się coraz bardziej odległe, jakby ktoś odciął je od niej grubą warstwą ciszy. Nie słuchała już niczego. Nie chciała słuchać. Każdy dźwięk wydawał się zbyt głośny, zbyt bezlitosny wobec tej chwili. Chciała tylko jednego – wrócić do domu. Do znajomych zapachów, do ciepła, do spokoju. Tam, gdzie rzeczy miały jeszcze sens.
Nie minęło wiele czasu, gdy cała grupa wreszcie ruszyła w drogę powrotną do domu. W milczeniu wydostali się z lasu, każdy krok niósł zmęczenie i ciężar przeżytej bitwy. Ostrożnie przeszli przez Zrujnowany Most, którego skrzypienie pod łapami brzmiało jak cichy lament po utraconych towarzyszach. Wreszcie dotarli do obozu – znajomego, bezpiecznego, swojego. Tam powitały ich czułość i radość. Koty, które pozostały w obozie na wypadek ataku, zaczęły wychodzić z legowisk. Zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek powiedzieć, wybuchły emocje. Członkowie rodzin rzucali się sobie w ramiona, tulili się, ocierali nosami, sprawdzali, czy naprawdę są cali i zdrowi. Niektórzy płakali ze szczęścia, że ich bliscy wrócili, inni – z żalu za tymi, którzy już nigdy nie wrócą. Wśród śmiechu i łez, więźniowie zostali odprowadzeni do odpowiednich legowisk pod czujnym okiem strażników. Zmęczeni, poranieni, ale dumni wojownicy w końcu mogli usiąść razem i podzielić się posiłkiem. Nie było tam wielkich słów – wystarczały spojrzenia, ciche pomruki uznania, dotyk ogonów. Cały Klan Nocy świętował zwycięstwo – ucztą, ciepłem wspólnoty i dzieleniem się języków, które leczyło rany duszy skuteczniej niż jakiekolwiek zioła. W końcu nadszedł czas na pożegnanie tych, którzy już nie wrócą. Zmierzchającą Zatokę i Nartnikowego Czułka pożegnano z godnością – ich ciała spoczęły tam, gdzie spoczywają bohaterowie, a ich imiona odbiły się echem w sercach towarzyszy. Kiedy obóz wreszcie pogrążył się w ciszy, a słońce wspięło się wysoko na niebo, koty – jeden po drugim – zaczęły układać się na posłaniach. Szmer rozmów ucichł, zastąpiony spokojnym oddechem śpiących. Tylko Czereśniowy Pocałunek nie weszła do legowiska. Zamiast tego poszła nad wodę, w miejsce, gdzie często widywała bawiące się kocięta. Tam, na chłodnej ziemi, ułożyła się powoli, złożyła głowę na łapach i zamknęła oczy. Cisza wokół była głęboka, lecz nie przytłaczająca – raczej znajoma, ukochana. Czuła, jak z każdą chwilą ogarnia ją dawny spokój, ten sam, który kiedyś znała. Ten, za którym tęskniła. Ten, który w końcu powrócił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz