Starał się nie myśleć o Czyśćcowej Łapie. Nie powinien wściekać się na Klan Gwiazdy za ich decyzję, ale była ona dla niego niezrozumiała. Dlaczego akurat ona, ta niema, odizolowana typiara musiała zabrać mu mentora? Unikał jej i jej wzroku, pomimo spędzenia z nią dwóch sezonów w żłobku. Musiał się skupić na swoim treningu. Lepszy mentor nie oznaczał lepszej nauki, a z pewnością bez mowy będzie przechodzić przez trud. Czuł potrzebę bycia od niej lepszym.
— Idzie pora nagich drzew. Nasz klan potrzebuje łap do polowań — mówił Przyczajona Kania, gdy szli po równinie, pośród mokrych traw. Judaszowiec zdawał sobie z tego sprawę, zwłaszcza, że odkąd wyszedł ze żłobka doskwierało mu stałe, większe czy mniejsze, poczucie głodu. — Powinniśmy szlifować tą umiejętność. Czy Złote Kłosy będą dobrym miejscem?
— Tak. Tam zazwyczaj znajduje się wiele gryzoni — powtórzył to, co mówił mu niegdyś kocur, który skinął głową.
— Jeszcze parę księżyców temu bym przyznał ci rację. Teraz niewiele tam już pozostało ze zbóż, ziemia jest jałowa, zajmie się nowym plonem porą nowych liści — mruknął, wpatrując się daleko w odległe trawy. Judaszowiec poczuł zalewający go wstyd. Mpf! Sam tak mówił! — Możemy pójść w stronę lasu. Tam zawsze kryje się najwięcej zwierzyny. Byłbyś w stanie nas poprowadzić?
— Oczywiście — odparł bez najmniejszego zawahania Judaszowcowa Łapa. Zawsze potrafił dobrze wskazać drogę.
***
Cicho się skradał. Trzymał nisko zad przy ziemi, sunąc pośród mokrych, opadniętych przed księżyce liści jak po wodzie. Starał się opanować swoje ogromne obrzydzenie faktem, że dolna połowa jego ciała była mokra i śmierdząca deszczem. Nic po sobie jednak nie okazywał, nie chcąc zrobić złego wrażenia na Przyczajonej Kanii. Widział już chude, węszące żyjątko pośród bardzo podobnej kolorystycznie ściółki. Czasem znikało mu pośród liści i gałęzi, ale był skupiony na nim bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Zbliżał się. Coraz wyraźniejsze stawało się wilgotne futro nornika, znaleziony przez niego orzeszek w pazurzastych łapach i ciemne oczy. Próbował go podejść i złapać, ale rozległ się głośniejszy szelest, alarmujący i skłaniający zwierzaka do szybkiej ucieczki. Mysie łajno! Czyżby przejechał po ziemi ogonem, czy co? Zdawało mu się, że szło mu perfekcyjnie...
— W dół! — krzyknął głośno jego mentor i zanim jakakolwiek myśl zdążyła czekoladowemu przejść przez głowę wykonał rozkaz, co momentalnie zrozumiał. Nawet nie uderzenie serca po wydanej komendzie przeskoczyła nad nim szybka istota, której kapiące z futra krople wody zahaczyły o jego uszy, w których krew pulsowała szybciej niż kiedykolwiek ze stresu. Czuł, jakby Klan Gwiazdy uratował mu życie. Podniósł łeb, by zobaczyć jak wychudzona, kocia sylwetka rzuca się w pogoń za gryzoniem, a za nią – Kania. Przez chwilę stał tak w osłupieniu, obserwując jak ich ogony znikają w gęstwinie. Czuł, że powinien podążyć za nimi. Pobiegł tam, gdzie niósł go zapach.
Trudno było mu rozpoznać woń mentora mimo że znał go dobrze. Przez chwilę błądził, w zastanowieniu czy nie powinien wrócić tam, gdzie go zostawił. Nie tropił ich jednak długo. W powietrzu dookoła niego rozniósł się prędko charakterystyczny, nieznany przez niego zapach. Drapał go w nozdrza, jednak był na tyle intensywny, by wraz ze skompowanymi odgłosami walki mógł zlokalizować walczące koty. Kryjąc się w paprociach para brązowych oczu wyłoniła się przy małej, bagnistej polanie.
Teraz mógł się przyjrzeć lepiej. Jasna samotniczka z pewnością niegdyś prezentowała się lepiej – żebra rysowały się pod naciągniętą na nie skórą. Sprawiała wrażenie, jak gdyby nie miała prawie żadnych mięśni, a jedynie kości pokryte rzadkim, brudnym futrem. Nie przypominała wcale przygniatającego jej silnego wojownika o gęstej, zdrowej sierści, który wpatrywał się w nią z pogardą. Kotka próbowała się mu wyrwać, zostawiając pod sobą szkarłatną plamę. Dopiero teraz Judaszowiec zauważył palącą ranę na jej karku i tyle szyi, z której spływała świeża krew. Wycofał się, momentalnie wypełniony strachem. Zahaczył o parę rosnących chwastów, przyciągając na siebie uwagę i wzrok zaskoczonego Przyczajonej Kanii. Samotniczka wykorzystała tą chwilę nieuwagi, by całkiem wydostać się z uścisku kocura, jednak uczeń postanowił wziąć sprawę w swoje łapy. Podbiegł w stronę kocicy, ale zanim zdołał się rzucić tak, jak sobie wymarzył uderzenie serca temu ta sprzedała mu mocne uderzenie w polik, od którego cofnął się gwałtownie w tył, czując tylko pieczący jak cholera ból. Złapał się za niego, patrząc jak zastępca biegnie za włóczęgą. Skoczył i przetoczył ze złapaną po raz kolejny kotką. Dyszała ciężko, z oczami wypełnionymi przerażeniem.
— Opuść tereny Klanu Klifu, jeżeli futro ci miłe — wysyczał przez zęby Kania, schodząc powoli z samotniczki, którego słowa kotka wyjątkowo wzięła sobie do serca, ponieważ gdy tylko była wolna kulejąc rzuciła się do ucieczki. Niech Klan Gwiazd zepchnie gdzieś tego zapyzialca, pomyślał Judaszowiec, nie dając kocicy za wiele czasu ze swoimi obrażeniami. Kiedy tylko całkiem zniknęła zielone ślepia Kanii utkwiły w jego uczniu, płonąc gniewnie. — Pszczoły ci uwiły gniazdo w mózgu?! Dopiero zacząłeś swój trening, mogła cię zranić, nawet zabić! Wiesz ile kociaków kończy pod pazurami takich zapchlonych włóczęg?! — wrzeszczał nad ugiętym pod nim kocurkiem, który czuł jak łzy nalatują mu samoistnie do oczu. — Na litość Klanu Gwiazdy!
Chciał powiedzieć, żeby nie wypowiadał ich imienia, jednak bał się za bardzo. Wściekła morda Kanii w końcu uspokoiła się nieco, jednak kocurek nadal trzymał łapę na swoim poliku. — Nic ci się nie stało, prawda?
Wolno opuścił łapę, za którą podążył wzrokiem. Widniał na niej czerwony, podłużny ślad.
***
Płakał jak dziecko. Jego twarz całkiem zatopiła się w futrze Liściastego Wiru, mocząc je łzami. Widział się w odbiciu wody. Ta samotniczka była tak durna! Tak brzydka! Okropna! Zapchlona! Miał nadzieję, że już nie żyła i cierpiała w Mrocznej Puszczy. Wszystko zepsuła. Wszystko!
Jego ciche łkania pochłaniały puste, kamienne ściany. Dziękował gwiezdnym za to, że w legowisku medyka znajdowała się teraz jedynie Czereśniowa Gałązka, której asystentka poszła na ziołowy patrol. Bożodrzew i Czyściec również były poza obozem, na patrolach czy nadal treningu. Czuł się słaby, ale nie potrafił się powstrzymać, nieważne jak bardzo próbował przestać płakać.
— Pokaż się no — poprosiła go matka, a gdy uniósł zapłakany pyszczek złapałszy go łapą, zaczęła się przyglądać. — Do wesela się zagoi. Nic nie będzie za parę księżyców widać. Naprawdę! — zapewniała, choć nie mógł w to wierzyć.
— Cieszę się, że umarła — syknął przez łzy, znów wtulając nos w jej sierść.
— Nie mów tak — zganiła go matka, okrywając go ogonem. — Teraz wyglądasz tak... męsko. Kotki będą się do ciebie kleić. Wszyscy będą wiedzieć, że już jako młody uczeń broniłeś naszego klanu. To się liczy.
Nic jej nie odpowiedział.
[1030 słów + event; zabicie samotnika]
[Przyznano 31%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz