Nadszedł już świt, ale ciężkie chmury zasnuwały niebo tak gęsto, że równie dobrze mógł to być środek nocy. Burza trwała w najlepsze. Chociaż deszcz zdążył już zelżeć od czasu, kiedy się rozpętała, nad lasem wciąż raz po raz groźnie rozbrzmiewały grzmoty, a strugi wody lejącej się z nieba spływały niebezpiecznie blisko wejścia do pewnej nory.
– I jak idzie? – spytała niespokojnie jasnoszara kotka, zbliżając się do pozostałych zgromadzonych w ciemnym wnętrzu. Na puchowym legowisku leżał rozciągnięty brunatny kocurek i oddychał ciężko. Powietrze na zewnątrz przecięła błyskawica i ściany nory rozbłysły na moment bladym, złowrogim światłem. Kotka wtuliła nos w brązowe futro, mrucząc uspokajająco.
– Zupełnie w porządku – odparł również pochylony nad nim uzdrowiciel, głosem całkiem spokojnym, jakby wcale nie zauważył ponaglenia w zadanym mu pytaniu. – Ale zdaje mi się, Świetliczku, że zaczyna wdzierać się do nas woda, więc gdybyś mogła, tak jak cię prosiłem...
Świetlik syknęła, podnosząc głowę znad boku swojego syna, ale po chwili niechętnie podniosła się i chwyciła kępę mchu ze zgromadzonej nieopodal sterty, by z jej pomocą tamować strumień, który toczył się już od strony wejścia. Uzdrowiciel natomiast skupił się na swoim pacjencie.
Poród trwał dalej pośród dźwięków burzy. Podczas gdy po okolicy przetaczał się wyjątkowo długi grzmot, na świat przyszło jedno jasnobrązowe kocię.
– Wszyscy cali i zdrowi – oznajmił radośnie kocur po tym, jak uwinął się z pierwszymi, pełnymi troski badaniami. – Gratulacje, kłosiku! Ach, wybaczcie mi... – Jego głos przycichł nieco, a sam uzdrowiciel zamrugał, jakby coś wpadło mu do oka. – Jeszcze wczoraj sprowadzałem na ten świat ciebie, taką małą, brązową kuleczkę, troszkę tylko, o tak! Odrobinę ciemniejszą, a dzisiaj masz już własnego chłopczyka...
– To się jeszcze okaże – mruknął Umakini, który od paru chwil leżał już z głową w górze. Malutki kociak, wylizany już z porodowych pozostałości, kulił się u jego boku. Łapą ostrożnie przygarnął go tak, aby ułatwić mu dostęp do mleka, a na jego pysku zagościł rzadko widziany, delikatny uśmiech.
– No dobrze, kłosiku, no dobrze. A jak nazwiesz maluszka?
Na zewnątrz nadal grzmiało, a deszcz padał w najlepsze. Jasna kocica, która dotąd walczyła dzielnie u wejścia z wlewającą się do wnętrza wodą, raz po raz rzucając w stronę pozostałej dwójki niespokojne spojrzenia, pozwoliła sobie wreszcie na chwilę przerwy, by powitać swojego wnuka na świecie. Kiedy schodziła w ich stronę, jej łapy ślizgały się na mokrym piasku, z każdym krokiem lekko, ale coraz szybciej ściągając ją w dół.
– I jak idzie? – spytała niespokojnie jasnoszara kotka, zbliżając się do pozostałych zgromadzonych w ciemnym wnętrzu. Na puchowym legowisku leżał rozciągnięty brunatny kocurek i oddychał ciężko. Powietrze na zewnątrz przecięła błyskawica i ściany nory rozbłysły na moment bladym, złowrogim światłem. Kotka wtuliła nos w brązowe futro, mrucząc uspokajająco.
– Zupełnie w porządku – odparł również pochylony nad nim uzdrowiciel, głosem całkiem spokojnym, jakby wcale nie zauważył ponaglenia w zadanym mu pytaniu. – Ale zdaje mi się, Świetliczku, że zaczyna wdzierać się do nas woda, więc gdybyś mogła, tak jak cię prosiłem...
Świetlik syknęła, podnosząc głowę znad boku swojego syna, ale po chwili niechętnie podniosła się i chwyciła kępę mchu ze zgromadzonej nieopodal sterty, by z jej pomocą tamować strumień, który toczył się już od strony wejścia. Uzdrowiciel natomiast skupił się na swoim pacjencie.
Poród trwał dalej pośród dźwięków burzy. Podczas gdy po okolicy przetaczał się wyjątkowo długi grzmot, na świat przyszło jedno jasnobrązowe kocię.
– Wszyscy cali i zdrowi – oznajmił radośnie kocur po tym, jak uwinął się z pierwszymi, pełnymi troski badaniami. – Gratulacje, kłosiku! Ach, wybaczcie mi... – Jego głos przycichł nieco, a sam uzdrowiciel zamrugał, jakby coś wpadło mu do oka. – Jeszcze wczoraj sprowadzałem na ten świat ciebie, taką małą, brązową kuleczkę, troszkę tylko, o tak! Odrobinę ciemniejszą, a dzisiaj masz już własnego chłopczyka...
– To się jeszcze okaże – mruknął Umakini, który od paru chwil leżał już z głową w górze. Malutki kociak, wylizany już z porodowych pozostałości, kulił się u jego boku. Łapą ostrożnie przygarnął go tak, aby ułatwić mu dostęp do mleka, a na jego pysku zagościł rzadko widziany, delikatny uśmiech.
– No dobrze, kłosiku, no dobrze. A jak nazwiesz maluszka?
Na zewnątrz nadal grzmiało, a deszcz padał w najlepsze. Jasna kocica, która dotąd walczyła dzielnie u wejścia z wlewającą się do wnętrza wodą, raz po raz rzucając w stronę pozostałej dwójki niespokojne spojrzenia, pozwoliła sobie wreszcie na chwilę przerwy, by powitać swojego wnuka na świecie. Kiedy schodziła w ich stronę, jej łapy ślizgały się na mokrym piasku, z każdym krokiem lekko, ale coraz szybciej ściągając ją w dół.
***
– Co ja ci mówiłem o gryzieniu ogona?
Pacnięty łapą kociak przetoczył się kawałek po ściółce, ale nie odebrało mu to nic z animuszu i już po chwili stał znowu na wyprostowanych łapkach.
– Masz całe mnóstwo pięknych zabawek od Rosy, a zajmujesz się wszystkim, tylko nie nimi. Zaczynasz przeginać, Mrówkolwie, i nie skończy się to dobrze.
– To ty zabroniłeś mi się nimi bawić! – zaprotestował kociak głośno, kręcąc się to tu, to tam, by pod groźnym spojrzeniem Umakiniego znaleźć jakąś drogę ataku.
– Nigdy tak nie powiedziałem. Jedyne, czego miałeś nie robić, to niszczenie ich głupim ciamkaniem, wyrywaniem i obgryzaniem wszystkiego, co tylko się da. Jeśli to jest jedyna koncepcja zabawy, jaką umiesz sobie wyobrazić, to jest to godne pożałowania.
W tym momencie Umakini musiał odeprzeć napad Mrówkolwa, który wreszcie zdecydował się skoczyć na jego bok. Oczywiście udało mu się to bez większej trudności, a kociak znowu upadł na miękkie posłanie, tym razem dodatkowo przyszpilony do niego ciemną łapą ojca.
– Przecież muszę ćwiczyć, żeby móc się obronić! – wydobyło się piskliwie, ale nadal hardo, z nieco ściśniętych płuc. – Sam tak...
– Za coś takiego bliznę dostaniesz najwyżej na zadzie – uciął mu Umakini z irytacją. Mały umilkł. Przyglądał się mu chwilę, po czym sprawnym ruchem przewrócił na brzuch i mierzwiąc mu sierść na łebku, przetarł jego pyszczkiem po puchu posłania.
– Pfu... Pfe! – Puszczony wreszcie Mrówkolew skrzywił się, wypluwając pierze.
– No już. Wstawaj. Skoro chcesz walki, będziesz miał walkę, ale w ramach umówionych ćwiczeń. Jeśli jeszcze raz mnie bez pozwolenia ugryziesz, to będziesz wyglądał gorzej niż twój żuk z orzecha.
Mrówkolew powędrował wzrokiem ku ścianie nory, w której mrocznym kącie leżała smętnie wspomniana zabawka o poodgryzanych patykowych nóżkach. Czułki ze słomek dawno skończyły gdzieś wśród ściółki, a specjalnie barwioną skorupę znaczyły niezliczone ślady po wyrzynających się zębach. Za fakt, że nie była jeszcze złamana, należało dziękować żywicy, która pokleiła kocięcą mordkę, zanim ta zdążyła dobrać się do wnętrza. Mały co prawda nie przestraszył się groźby, bo Umakini niewiele z nich spełniał, ale dla pozorów zwiesił smutno głowę.
– A kiedy to będzie? – spytał cicho, podnosząc wreszcie na ojca swoje wielkie ślepia.
– Kiedy wróci babcia – odparł Umakini z pewnym wahaniem, po czym widząc, jak kociak pędzi w stronę wlotu, dodał ostro: – Ale masz się zachowywać.
Mrówkolew tymczasem stanął tuż przed wyjściem z nory i oglądając się raz po raz, czy aby nie zmierza po niego niezadowolony ojciec, rozpoczął głośne modły do duchów lasu, aby te pospieszyły jego babcię na drodze powrotnej do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz