Leśne duchy, pamiętacie, jak mówiłem, że przyjrzałem się Szczypiorkowi, prawda? No to okazało się, że zrobiłem to w ostatnim momencie, bo gdy tylko odwróciłem się w stronę nadbiegających Wrzosa i Owsa, usłyszałem obok siebie głuche pacnięcie i ten szary kot już leżał na ziemi w bezruchu. Dziękuję, leśne duchy, że nie przewrócił się na mnie, bo przecież było blisko! Ale w tamtym momencie przestraszyłem się bardziej, że już umarł, zanim w ogóle zdążyłem pokazać go Wrzosowi. Szybciutko przycisnąłem mu więc łapę do brzucha, żeby sprawdzić, czy bije mu serce (babcia mówi, że żywym myszom bije, a kiedy przestaje, to znak, że mysz umarła), ale nic nie poczułem.
– Nie żyje – ogłosiłem żałośnie, kiedy Wrzos podszedł do nas w pośpiechu. Nie byłem pewien, co robić, pierwszy raz byłem świadkiem śmierci kota... Tak mi się przynajmniej wydawało. Uznałem, że muszę spojrzeć na jego pysk, tego biednego Szczypiorka, który upadł tak tragicznie tuż przed tym, jak dotarł do niego uzdrowiciel. Przeskoczyłem nad jego podkurczoną łapą i stanąłem przed nim. Jego powieki były nieruchome, przymknięte, a pysk lekko otwarty. Poczułem, jak pieką mnie oczy. Skąd ja się teraz miałem dowiedzieć o nim czegokolwiek? Skąd przychodził, kim był, co lubił robić? Dopiero go spotkałem, pierwszego obcego kota w życiu, a już go z nami nie było. Okropnie niesprawiedliwe.
– Śpieszysz się, kłosiku! – powiedział jednak Wrzos, krzątając się przy jego ciele. Na początku nie bardzo zrozumiałem, o co mu chodzi, ale szybko wyjaśnił. – Zemdlał tylko, widzisz? Oddycha. Zobacz, jak jego bok się podnosi i opada. Ojej, skąd ty się nam wziąłeś, robaczku...
Byłem taki poruszony, że w pierwszej chwili to nie zobaczyłem niczego, ale rzeczywiście! Kiedy chwilę poobserwowałem bok Szczypiorka, zobaczyłem, jak powoli się rusza, zupełnie jak taty albo babci, kiedy spali. Czyli jednak żył! Chętnie patrzyłbym dłużej, ale dotarł do nas i Owies.
– Nie pójdzie z nami grzecznie, co? – westchnął i... sprawnym ruchem zanurkował pod leżącego kota. Aż wstrzymałem oddech, tak mnie to zaskoczyło. Po chwili dopasowywania i czołgania się nieco to w tą, to w tamtą stronę, stanął w końcu na łapy ze Szczypiorkiem zwisającym mu z obu stron grzbietu.
– Wspaniale! – zawołałem, przyskakując do niego prędko. Przednie łapy Szczypiorka kołysały się tuż obok mnie i wyglądały trochę strasznie, ale ja na szczęście, leśne duchy, ja niczego się w gruncie rzeczy nie boję, a skoro pacjent jednak żył, to nie miałem się już czym martwić. – Mnie też tak weź!
– Miej litość dla moich kości, szanowny Mrówkolwie! – stęknął Owies, powoli gramoląc się do przodu. Dziwaczne, że Szczypiorek miałby być taki ciężki, kiedy jeszcze stał, to wydawał mi się raczej chudy. – Najpierw to mógłbyś się nie zapuszczać sam do lasu, co? Bo zaraz nie będzie czego zbierać.
– Ale właśnie było co zbierać, i ja tylko... no tak! – Szybko zawróciłem, żeby złapać w zęby mój czerwony przedmiot. – Ja tyfko chciafem febwać mahi. Awe byfo tyfko to.
– Maków szukamy na słonecznych łąkach, a nie w gąszczach jeżyn, malutki! – zganił mnie Wrzos, rzucając okiem na moje znalezisko. – A to... Kłosik będzie wiedział lepiej, co to jest.
– Hę? A, to... – Owies obejrzał się na mnie. – To śmieć Dwunogów. Pili z tego, a potem wyrzucali do śmietników albo na ziemię, i tak się to walało. Na takie rzeczy mówiło się "łomot", bo robiły mnóstwo hałasu, kiedy ktoś głupio rozrzucił je dookoła.
– Dwunofóf...? – Muszę przyznać, że nie zrozumiałem z tego za dużo, ale z tym całym "łomotem" w pyszczku trudno mi było zadawać pytania. – Ffym fie miefci woda? Fo to fa te dfunowi...
– No już, Mrówku, opowiem ci, ale najpierw niech ten biedak przeżyje.
Pokiwałem głową. Całe szczęście, że docieraliśmy już do nory uzdrowiciela i Szczypiorek nie musiał już długo czekać. Nie chciałem, żeby łomot zawadzał w środku (w końcu to podobno śmieć, chociaż trudno mi było w to uwierzyć! Dla mnie wciąż był całkiem wyjątkowy), więc odłożyłem go na zewnątrz i szybciutko przemknąłem do środka tuż przy łapach starszych, żeby niczego nie stracić z procesu leczenia.
– Wrzosie, a co to znaczy: zemdlał? – przypomniałem sobie, przyglądając się, jak Owies ostrożnie odkłada wciąż bezwładnego Szczypiorka na puchowe legowisko. Na wszelki wypadek spojrzałem uważniej na jego bok, ale nadal unosił się i opadał tak, jak powinien. – Wygląda, jakby spał!
– To coś trochę jak sen, ale niechciany... Tak dzieje się kotom, gdy za bardzo osłabną, czują zbyt silne emocje lub są chore. To niedobry stan, Mróweczko, można przewrócić się na coś ostrego, a zostawanie tak długo jest niebezpieczne.
Trochę mnie to rozczarowało. Miałem nadzieję, że gdyby tata tak zemdlał, to może by odpoczął, ale skoro tak... brońcie, leśne duchy! Teraz jednak trzeba się było zająć Szczypiorkiem, szczególnie że najwyraźniej gonił nas czas. Na szczęście Wrzos już zaczynał oględziny łapy, więc szybko i ja znalazłem się tuż-tuż.
– Oja! Co to jest? – krzyknąłem i aż sam zmarszczył mi się nos. Łapa Szczypiorka okropnie śmierdziała! Trochę jak resztki myszy, kiedy zapomni się ich wynieść z nory do zakopania... przez kilka wschodów słońca... Jeszcze dziwniejsze było jednak to, co z niej sterczało.
– Błysk – odpowiedział jakoś smutno Wrzos i dodał, jeszcze zanim zdążyłem zapytać: – To też śmieć Dwunożnych.
Wszędzie te śmieci! Patrzyłem uważnie, jak sięga do tego całego błysku i ostrożnie łapie go zębami, po czym szybkim ruchem wyciąga spomiędzy ubrudzonych krwią włosów. To pewnie one tak śmierdziały... Myślę, że krew ma ładny zapach, ale ubrudzone nią rzeczy po jakimś czasie robią się trochę obleśne. Biedny Szczypiorek! Czyli błysk musiał siedzieć mu w łapie już długi, długi czas. Na pewno bardzo bolało, nie dziwię się, że w końcu zemdlał. Nachyliłem się bardziej nad łapą, chcąc zobaczyć rankę, która musiała przecież gdzieś tam być.
– Nie dotykaj, Mróweczko! – dobiegło mnie z boku. Już miałem się kłócić o to, że przecież wcale nie chciałem, ale na szczęście Wrzos miał w swojej głowie o wiele lepsze pomysły. – Chciałbyś mi pomóc? To chodź tutaj.
– Biegnę!
– O? To ja się przejdę, skoro masz już pomocnika. Zbajeruję Krogusia, jakby wrócił wcześniej i chciał się tutaj wpakować – zachichotał Owies i rzeczywiście skierował się do wyjścia, zetknąwszy się przelotnie z Wrzosem nosami. Nie miałem czasu zastanawiać się dokładnie nad sensem tych słów, bo przede mną leżały już wyciągnięte z jakiejś kryjówki rośliny.
– Znowu zioła! – zawołałem, wsadzając głowę między śmieszne, pierzaste listki. – Czy na wszystko jakieś są?
– Jeśli się na nich znasz, Mróweczko! – odpowiedział mi Wrzos, po czym roślinka nagle wysunęła mi się spomiędzy łap i uciekła gdzieś do góry. – Podoba ci się trybula? Ale w niej się raczej nie tarza, oj nie! Chociaż są i takie ziółka...
– Try...trybula – powtórzyłem, starając się zapamiętać dziwne słowo. – To co się z nią robi?
– Rozgryza na papkę. – Wrzos zrobił jeszcze przesadzony ruch szczęką, jakby chciał mi pokazać, o co chodzi, na wypadek, gdybym nie zrozumiał słów. No przecież nie miałem już dwóch kwart! – Nie smakuje za dobrze! Ale jeśli wytrzymasz dzielnie, to pomożemy temu biednemu...
"Szczypiorkowi", chciałem powiedzieć, ale że zdążyłem już zapchać sobie buzię tą całą trybulą, to raczej kiepsko by mi to wyszło. Nie chciałem przecież pluć! Jej zapach był mocny, ale nie taki zły, i przez pierwsze kilka ugryzień jeszcze mi nie przeszkadzał, ale wkrótce potem poczułem to, przed czym ostrzegał mnie Wrzos.
– Bhffgbb… Mnghhfhg… Bnghrhh!
– Już, spokojnie, Mróweczko! Pierwszą porcję i tak musisz wypluć...
Czemu nie powiedział mi tego wcześniej! Leśne duchy, wiem, że to nieładnie, ale naprawdę miałem ochotę się na niego rzucić! Gdybym tylko znał więcej ruchów bojowych... A tak to mogłem tylko rzucać mu spojrzenie wściekłego borsuka, tak babcia o nim mówi, kiedy wypluwałem nie do końca przeżutą papkę na podstawiony liść. Kiedyś nie wytrzymam z tymi dorosłymi. Najpierw zakazują mi gryźć różne rzeczy, kiedy tego chcę, a potem sami podpuszczają do gryzienia tych najobrzydliwszych...!
– Nie musisz brać tyle na raz – podsunął mi Wrzos, a ja, chociaż wciąż byłem obrażony, postanowiłem posłuchać tej rady. Niechętnie, bo już wiedziałem, czego się po niej spodziewać, nabrałem do pyszczka kolejną porcję listków.
Rzeczywiście, kiedy rozgryzało się ich mniej, aż tak okropne nie były...
– I fo teraz z tym? – zapytałem, kiedy już gałązki w mojej buzi roztarte były na małe kawałeczki.
– Nałożymy to na ranę pacjenta. Najpierw ja, a potem ty tak samo, dobrze, Mróweczko?
Nie wiem, jak Wrzosowi udawało się mówić tak wyraźnie z trybulą w pysku. Zaczynałem już podejrzewać, że wcale jej tam nie ma i tylko mnie zlecił całą brudną robotę, ale rzeczywiście, kiedy podeszliśmy do Szczypiorka, wyciągnął z pyszczka trochę zielonej mazi, w którą zmieniła się roślinka, i łapą umieścił ją w tym miejscu, które wyglądało najgorzej. Starałem się zrobić to tak, jak on, w końcu wyglądało całkiem łatwo... Trele-morele! Wiecie, leśne duchy, jak ciężko jest tę papkę tak wypluć na łapę, żeby nie spadła przy tym od razu na ziemię? A trzeba tak zrobić, nie można wypluwać jej wprost na ranę, bo wtedy łatwo dotknąć jej pyszczkiem i można samemu się zarazić... Tak przynajmniej powiedział mi potem Wrzos.
– I to już wszystko? Czy teraz się obudzi? – Spojrzałem na wciąż niewyrażający niczego pysk Szczypiorka.
– Oj nie, Mróweczko! Byłeś bardzo dzielny i świetnie się spisałeś, ale czekają na nas kolejne zioła: skrzyp i dębowe liście!
Miałem ochotę nakrzyczeć na niego, "ile tych ziół ma jeszcze być!", ale wciągnąłem tylko powietrze przez nos i powstrzymałem się. Skoro tego trzeba, żeby uratować Szczypiorka, to nie mogę narzekać. Poza tym była to też moja nauka. Jeśli miałem kiedyś wyruszyć, żeby znaleźć Rosę, to powinienem wiedzieć takie rzeczy, żeby poradzić sobie bez Wrzosa. Tak! Wykradnę wszystkie jego tajemnice i wszystkim pokażę. Chociaż byłem już taki zmęczony...
– Nie żyje – ogłosiłem żałośnie, kiedy Wrzos podszedł do nas w pośpiechu. Nie byłem pewien, co robić, pierwszy raz byłem świadkiem śmierci kota... Tak mi się przynajmniej wydawało. Uznałem, że muszę spojrzeć na jego pysk, tego biednego Szczypiorka, który upadł tak tragicznie tuż przed tym, jak dotarł do niego uzdrowiciel. Przeskoczyłem nad jego podkurczoną łapą i stanąłem przed nim. Jego powieki były nieruchome, przymknięte, a pysk lekko otwarty. Poczułem, jak pieką mnie oczy. Skąd ja się teraz miałem dowiedzieć o nim czegokolwiek? Skąd przychodził, kim był, co lubił robić? Dopiero go spotkałem, pierwszego obcego kota w życiu, a już go z nami nie było. Okropnie niesprawiedliwe.
– Śpieszysz się, kłosiku! – powiedział jednak Wrzos, krzątając się przy jego ciele. Na początku nie bardzo zrozumiałem, o co mu chodzi, ale szybko wyjaśnił. – Zemdlał tylko, widzisz? Oddycha. Zobacz, jak jego bok się podnosi i opada. Ojej, skąd ty się nam wziąłeś, robaczku...
Byłem taki poruszony, że w pierwszej chwili to nie zobaczyłem niczego, ale rzeczywiście! Kiedy chwilę poobserwowałem bok Szczypiorka, zobaczyłem, jak powoli się rusza, zupełnie jak taty albo babci, kiedy spali. Czyli jednak żył! Chętnie patrzyłbym dłużej, ale dotarł do nas i Owies.
– Nie pójdzie z nami grzecznie, co? – westchnął i... sprawnym ruchem zanurkował pod leżącego kota. Aż wstrzymałem oddech, tak mnie to zaskoczyło. Po chwili dopasowywania i czołgania się nieco to w tą, to w tamtą stronę, stanął w końcu na łapy ze Szczypiorkiem zwisającym mu z obu stron grzbietu.
– Wspaniale! – zawołałem, przyskakując do niego prędko. Przednie łapy Szczypiorka kołysały się tuż obok mnie i wyglądały trochę strasznie, ale ja na szczęście, leśne duchy, ja niczego się w gruncie rzeczy nie boję, a skoro pacjent jednak żył, to nie miałem się już czym martwić. – Mnie też tak weź!
– Miej litość dla moich kości, szanowny Mrówkolwie! – stęknął Owies, powoli gramoląc się do przodu. Dziwaczne, że Szczypiorek miałby być taki ciężki, kiedy jeszcze stał, to wydawał mi się raczej chudy. – Najpierw to mógłbyś się nie zapuszczać sam do lasu, co? Bo zaraz nie będzie czego zbierać.
– Ale właśnie było co zbierać, i ja tylko... no tak! – Szybko zawróciłem, żeby złapać w zęby mój czerwony przedmiot. – Ja tyfko chciafem febwać mahi. Awe byfo tyfko to.
– Maków szukamy na słonecznych łąkach, a nie w gąszczach jeżyn, malutki! – zganił mnie Wrzos, rzucając okiem na moje znalezisko. – A to... Kłosik będzie wiedział lepiej, co to jest.
– Hę? A, to... – Owies obejrzał się na mnie. – To śmieć Dwunogów. Pili z tego, a potem wyrzucali do śmietników albo na ziemię, i tak się to walało. Na takie rzeczy mówiło się "łomot", bo robiły mnóstwo hałasu, kiedy ktoś głupio rozrzucił je dookoła.
– Dwunofóf...? – Muszę przyznać, że nie zrozumiałem z tego za dużo, ale z tym całym "łomotem" w pyszczku trudno mi było zadawać pytania. – Ffym fie miefci woda? Fo to fa te dfunowi...
– No już, Mrówku, opowiem ci, ale najpierw niech ten biedak przeżyje.
Pokiwałem głową. Całe szczęście, że docieraliśmy już do nory uzdrowiciela i Szczypiorek nie musiał już długo czekać. Nie chciałem, żeby łomot zawadzał w środku (w końcu to podobno śmieć, chociaż trudno mi było w to uwierzyć! Dla mnie wciąż był całkiem wyjątkowy), więc odłożyłem go na zewnątrz i szybciutko przemknąłem do środka tuż przy łapach starszych, żeby niczego nie stracić z procesu leczenia.
– Wrzosie, a co to znaczy: zemdlał? – przypomniałem sobie, przyglądając się, jak Owies ostrożnie odkłada wciąż bezwładnego Szczypiorka na puchowe legowisko. Na wszelki wypadek spojrzałem uważniej na jego bok, ale nadal unosił się i opadał tak, jak powinien. – Wygląda, jakby spał!
– To coś trochę jak sen, ale niechciany... Tak dzieje się kotom, gdy za bardzo osłabną, czują zbyt silne emocje lub są chore. To niedobry stan, Mróweczko, można przewrócić się na coś ostrego, a zostawanie tak długo jest niebezpieczne.
Trochę mnie to rozczarowało. Miałem nadzieję, że gdyby tata tak zemdlał, to może by odpoczął, ale skoro tak... brońcie, leśne duchy! Teraz jednak trzeba się było zająć Szczypiorkiem, szczególnie że najwyraźniej gonił nas czas. Na szczęście Wrzos już zaczynał oględziny łapy, więc szybko i ja znalazłem się tuż-tuż.
– Oja! Co to jest? – krzyknąłem i aż sam zmarszczył mi się nos. Łapa Szczypiorka okropnie śmierdziała! Trochę jak resztki myszy, kiedy zapomni się ich wynieść z nory do zakopania... przez kilka wschodów słońca... Jeszcze dziwniejsze było jednak to, co z niej sterczało.
– Błysk – odpowiedział jakoś smutno Wrzos i dodał, jeszcze zanim zdążyłem zapytać: – To też śmieć Dwunożnych.
Wszędzie te śmieci! Patrzyłem uważnie, jak sięga do tego całego błysku i ostrożnie łapie go zębami, po czym szybkim ruchem wyciąga spomiędzy ubrudzonych krwią włosów. To pewnie one tak śmierdziały... Myślę, że krew ma ładny zapach, ale ubrudzone nią rzeczy po jakimś czasie robią się trochę obleśne. Biedny Szczypiorek! Czyli błysk musiał siedzieć mu w łapie już długi, długi czas. Na pewno bardzo bolało, nie dziwię się, że w końcu zemdlał. Nachyliłem się bardziej nad łapą, chcąc zobaczyć rankę, która musiała przecież gdzieś tam być.
– Nie dotykaj, Mróweczko! – dobiegło mnie z boku. Już miałem się kłócić o to, że przecież wcale nie chciałem, ale na szczęście Wrzos miał w swojej głowie o wiele lepsze pomysły. – Chciałbyś mi pomóc? To chodź tutaj.
– Biegnę!
– O? To ja się przejdę, skoro masz już pomocnika. Zbajeruję Krogusia, jakby wrócił wcześniej i chciał się tutaj wpakować – zachichotał Owies i rzeczywiście skierował się do wyjścia, zetknąwszy się przelotnie z Wrzosem nosami. Nie miałem czasu zastanawiać się dokładnie nad sensem tych słów, bo przede mną leżały już wyciągnięte z jakiejś kryjówki rośliny.
– Znowu zioła! – zawołałem, wsadzając głowę między śmieszne, pierzaste listki. – Czy na wszystko jakieś są?
– Jeśli się na nich znasz, Mróweczko! – odpowiedział mi Wrzos, po czym roślinka nagle wysunęła mi się spomiędzy łap i uciekła gdzieś do góry. – Podoba ci się trybula? Ale w niej się raczej nie tarza, oj nie! Chociaż są i takie ziółka...
– Try...trybula – powtórzyłem, starając się zapamiętać dziwne słowo. – To co się z nią robi?
– Rozgryza na papkę. – Wrzos zrobił jeszcze przesadzony ruch szczęką, jakby chciał mi pokazać, o co chodzi, na wypadek, gdybym nie zrozumiał słów. No przecież nie miałem już dwóch kwart! – Nie smakuje za dobrze! Ale jeśli wytrzymasz dzielnie, to pomożemy temu biednemu...
"Szczypiorkowi", chciałem powiedzieć, ale że zdążyłem już zapchać sobie buzię tą całą trybulą, to raczej kiepsko by mi to wyszło. Nie chciałem przecież pluć! Jej zapach był mocny, ale nie taki zły, i przez pierwsze kilka ugryzień jeszcze mi nie przeszkadzał, ale wkrótce potem poczułem to, przed czym ostrzegał mnie Wrzos.
– Bhffgbb… Mnghhfhg… Bnghrhh!
– Już, spokojnie, Mróweczko! Pierwszą porcję i tak musisz wypluć...
Czemu nie powiedział mi tego wcześniej! Leśne duchy, wiem, że to nieładnie, ale naprawdę miałem ochotę się na niego rzucić! Gdybym tylko znał więcej ruchów bojowych... A tak to mogłem tylko rzucać mu spojrzenie wściekłego borsuka, tak babcia o nim mówi, kiedy wypluwałem nie do końca przeżutą papkę na podstawiony liść. Kiedyś nie wytrzymam z tymi dorosłymi. Najpierw zakazują mi gryźć różne rzeczy, kiedy tego chcę, a potem sami podpuszczają do gryzienia tych najobrzydliwszych...!
– Nie musisz brać tyle na raz – podsunął mi Wrzos, a ja, chociaż wciąż byłem obrażony, postanowiłem posłuchać tej rady. Niechętnie, bo już wiedziałem, czego się po niej spodziewać, nabrałem do pyszczka kolejną porcję listków.
Rzeczywiście, kiedy rozgryzało się ich mniej, aż tak okropne nie były...
– I fo teraz z tym? – zapytałem, kiedy już gałązki w mojej buzi roztarte były na małe kawałeczki.
– Nałożymy to na ranę pacjenta. Najpierw ja, a potem ty tak samo, dobrze, Mróweczko?
Nie wiem, jak Wrzosowi udawało się mówić tak wyraźnie z trybulą w pysku. Zaczynałem już podejrzewać, że wcale jej tam nie ma i tylko mnie zlecił całą brudną robotę, ale rzeczywiście, kiedy podeszliśmy do Szczypiorka, wyciągnął z pyszczka trochę zielonej mazi, w którą zmieniła się roślinka, i łapą umieścił ją w tym miejscu, które wyglądało najgorzej. Starałem się zrobić to tak, jak on, w końcu wyglądało całkiem łatwo... Trele-morele! Wiecie, leśne duchy, jak ciężko jest tę papkę tak wypluć na łapę, żeby nie spadła przy tym od razu na ziemię? A trzeba tak zrobić, nie można wypluwać jej wprost na ranę, bo wtedy łatwo dotknąć jej pyszczkiem i można samemu się zarazić... Tak przynajmniej powiedział mi potem Wrzos.
– I to już wszystko? Czy teraz się obudzi? – Spojrzałem na wciąż niewyrażający niczego pysk Szczypiorka.
– Oj nie, Mróweczko! Byłeś bardzo dzielny i świetnie się spisałeś, ale czekają na nas kolejne zioła: skrzyp i dębowe liście!
Miałem ochotę nakrzyczeć na niego, "ile tych ziół ma jeszcze być!", ale wciągnąłem tylko powietrze przez nos i powstrzymałem się. Skoro tego trzeba, żeby uratować Szczypiorka, to nie mogę narzekać. Poza tym była to też moja nauka. Jeśli miałem kiedyś wyruszyć, żeby znaleźć Rosę, to powinienem wiedzieć takie rzeczy, żeby poradzić sobie bez Wrzosa. Tak! Wykradnę wszystkie jego tajemnice i wszystkim pokażę. Chociaż byłem już taki zmęczony...
***
Otworzyłem oczy nieco zagubiony. Potrzebowałem chwilki, żeby się zorientować, gdzie jestem (w norze Wrzosa i Owsa), a potem kolejnej, żeby przypomnieć sobie, jak to się stało (Wrzos pozwolił mi odpocząć po "opatrzeniu" łapy Szczypiorkowi). No właśnie, Szczypiorek! Musiałem sprawdzić, co się z nim działo.
Czym prędzej podniosłem się na równe nogi i podbiegłem do niego. Zamiast tych ukrytych pod przymkniętymi powiekami patrzyły na mnie znowu otwarte, bardzo zielone oczy. Obudził się, wreszcie! Mógłbym skakać ze szczęścia, i nawet troszkę to zrobiłem.
– Cześć! – przywitałem go znowu, machając ogonkiem, i zacząłem wypytywać o to, jak się czuje. Wrzos zawsze zasypuje mnie pytaniami, więc tak chyba powinien robić uzdrowiciel, no nie? Zamiast odpowiedzi dostałem jednak tylko pytanie o to, czy jestem jeżem.
To mnie trochę zaskoczyło, można nawet powiedzieć ładnie, że "zbiło z tropu". (Jak wygląda trop jeża...? Muszę się dowiedzieć). No nie. Jeszcze nigdy nie widziałem jeża, nie wiem też, dokąd nocą tupta, babcia co prawda mówi, że mogę wiedzieć, jeśli chcę, ale jakoś nigdy mnie wtedy nie wypuszcza! Wydawało mi się jednak, że jeż to coś zupełnie innego niż kot, w końcu miał mieć kolce na plecach, a ja mam je tylko na końcach łap. Dlatego raczej nie mogłem być jeżem. Trochę mnie zaniepokoiło, że Szczypiorek nie odpowiedział na moje pytanie, ale w sumie ja też często zadawałem własne, kiedy pytał mnie Wrzos, więc chyba mogłem go zrozumieć. Tylko to jego było takie dziwne! Całkiem niezwykły kot.
Wciąż patrzył na mnie w bezruchu. Takie duże miał i oczy, i uszy. Musiałem mu przypomnieć, że jestem Mrówkolew, właściwie to nasze imiona były całkiem podobne! To znaczy, nie wiedziałem, czym dokładnie jest ten "szczypiorek", ale miał w sobie słowo "szczyp", jak szczypanie, więc całkiem możliwe, że to jakiś ciekawy owad z dużymi szczypcami! Zupełnie jak mrówkolew. To miałoby sens, prawda, leśne duchy? Chciałbym takiego zobaczyć.
Już miałem się u niego upewnić, ale zobaczyłem, że jakoś dziwnie się skrzywił... No, może nie, ale wyglądał wciąż trochę dziwnie, na pewno nie jak ktoś, kto się dobrze czuje, nawet jeśli mi tego nie powiedział. Co mogło się dziać? Przecież Wrzos mówił, że wszystko robiłem dobrze! Czy Szczypiorek miał mimo wszystko umrzeć? No nie...! Nie! Nie!
Rozejrzałem się, ale z jakiegoś powodu nikogo oprócz nas nie było w norze.
– Zaczekaj tu, nigdzie nie idź, zaraz wrócę! – zawołałem i czym prędzej wybiegłem na zewnątrz w poszukiwaniu Wrzosa.
Znalazłem go całkiem szybko, stał niedaleko wejścia, a obok niego... tata?
– ...naturalną chęć do pomocy drugiemu kotu, zresztą radził sobie naprawdę ślicznie! Szczególnie jak na pierwszy raz – mówił Wrzos. Martwiło mnie, że muszę się spotkać z tatą już teraz i w takich okolicznościach, ale ach! Nie było czasu! Uniknąłem jego spojrzenia i podbiegłem do uzdrowiciela.
– Wrzosie! Szczypiorek się obudził, ale jest z nim gorzej!
– Szczypiorek...? – Wrzos ściągnął nieco brwi, co sprawiło, że się zawahałem, ale w końcu uświadomiłem sobie, że rzeczywiście z nim nie rozmawiał. Czyli przez ten cały czas tylko ja znałem jego imię...
– Nasz pacjent! Szybko, bo co, jak umrze!
– Spokojnie, Mróweczko, już do niego biegnę. Wybacz, Umakini, obowiązki wzywają, porozmawiamy później! – rzucił jeszcze przez ramię, przechodząc już przez wejście do jaskini. Chciałem pobiec za nim, ale coś przytrzymało mój bark.
– Wrzos się nim zaopiekuje. Słyszałem, że dobrze się spisałeś – mruknął tata zza mojego grzbietu – ale już nie musisz się tym przejmować. Wracamy do domu, babcia przyniosła nam leszcza.
– Nie! – Wyrwałem się. Zrobiło mi się bardzo źle, że znowu muszę się sprzeciwić tacie, kiedy właśnie miałem zamiar się poprawić, ale nie było mowy, żebym tak po prostu zostawił Szczypiorka. – Muszę sprawdzić, czy mu się polepsza!
– Sprawdzisz sobie jutro... Wracaj tu! – usłyszałem za sobą, ale pędziłem już w stronę nory. Sądząc po odgłosie łap, tata pobiegł za mną, ale teraz już nie mógł mnie zatrzymać. Szybko dopadłem do boku Szczypiorka, któremu Wrzos podawał właśnie kępkę mchu.
– Będzie żył? – zapytałem żałośnie. Jednocześnie zobaczyłem, jak tata wchodzi za mną do środka, jeszcze chwila, a mógłby mnie stamtąd zabrać! Musiałem uciekać. Niewiele myśląc, przeskoczyłem więc nad leżącym pacjentem i schowałem się między jego grzbietem a ścianą. Dalej trochę śmierdział! Ale nie przeszkadzało mi to za bardzo, póki tylko nie umierał. Polizałem go nawet uspokajająco po tym grzbiecie, chociaż nie wiedziałem, czy to coś mogło dać.
– Nie skaczemy w norze uzdrowiciela! – upomniał mnie łagodnie głos Wrzosa. – Spokojnie, wszystko mamy pod kontrolą, prawda... Szczypiorku, tak? Dasz radę zjeść tę myszkę?
– Mrówkolwie. Wyłaź stamtąd w tej chwili. – Nawet zza Szczypiorka widziałem, jak ogon taty drga lekko, podniesiony wysoko w górę. – I ty mu pozwalasz dotykać takiej przybłędy?
– Nie obrażaj go! – krzyknąłem, przechodząc wzdłuż ściany w okolice głowy kota. – To się nazywa pacjent, a nie przybłęda.
Z ulgą zauważyłem, że Szczypiorek rzeczywiście zabrał się za jedzenie myszy, chociaż wciąż nie podnosił głowy, więc musiało mu to iść trochę ciężko. Kiedy jednak znalazłem się już przed nim, zatrzymał się w tym i spojrzał na mnie.
– Jesteś bardzo głośny – powiedział tylko, po czym wrócił do jedzenia. To mnie trochę zezłościło, zmartwiło i zawstydziło jednocześnie.
– Przepraszam – odpowiedziałem już ciszej. Szczypiorek chyba znowu zastygł na chwilę, ale bardzo krótką... albo mi się wydawało, w każdym razie zaraz jadł dalej. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, przysunąłem mu łapą bliżej tę mysz, bo wyglądała, jakby zaraz miała mu wypaść, a samemu ciężko by mu chyba było ją sobie przyciągnąć.
– Widzisz? – Zbliżył się do nas tata. – Przeszkadzasz już tylko. Wracamy do domu w tej chwili.
– Ale...
– Twój tata ma rację, Mróweczko – odezwał się Wrzos, delikatnie wypychając mnie z kąta nory. – Jesteś tu zawsze mile widziany, ale pacjentowi potrzebna jest chwila ciszy i odpoczynku. To mu zrobi najlepiej, naprawdę, a ja obiecuję, że będę go pilnować bardzo uważnie!
To całe przeganianie całkiem mnie zdenerwowało, ale nie bardziej niż to, że tata i Wrzos mieli rację. Chyba naprawdę tylko przeszkadzałbym Szczypiorkowi... A jak się zastanowić, to do nory uzdrowiciela trafiłem przecież dlatego, że przeszkadzałem tacie. Czy ja naprawdę tylko wszystkim przeszkadzam?
Wyszliśmy na zewnątrz. Zapadał już zmrok i las wokół wyglądał szaro i ponuro, jeśli nie liczyć kilku pomarańczowych prześwitów od zachodzącego słońca.
– Przepraszam – powtórzyłem w końcu cicho, kiedy dochodziliśmy już do naszej nory, i podniosłem wzrok na tatę. On westchnął.
– I widzisz, czemu ci powtarzam, żebyś słuchał się starszych? – spadło na mnie znowu. – No trudno. Jutro się poprawisz.
Nastawiłem uszu. Jutro? Czy tata rzeczywiście zamierzał mnie tak po prostu puścić? A może...
– Posłuchaj – zaczął trochę innym głosem, a ja aż usiadłem na ziemi i wbiłem w niego oczy, żeby pokazać, jak pilnie to robię. Zawahał się krótko. – Zdecydowałem, że będziesz częściej wychodzić na zewnątrz. Także do lasu. To miało poczekać do twojego oficjalnego mianowania wobec duchów, ale... z tobą się po prostu inaczej nie da. – Zmierzwił mi łapą futerko na głowie. Nie robił tego już od dłuższego czasu, więc chociaż zwykle za tym za bardzo nie przepadałem, to tym razem sam przycisnąłem do niej czoło. – No już. Ale żadnego samowolnego odbiegania w siną dal, rozumiemy się?
– Rozumiemy! – potwierdziłem prędko. Świat od razu stał się jakby weselszy, kiedy spojrzałem na pnie wokół, zobaczyłem, że resztki światła tworzą na nich tajemnicze wzorki. Już niedługo będę mógł je obejrzeć z bliska... Nareszcie! Dziękuję, leśne duchy, że przekonałyście tatę, i teraz wszystko znów może być w porządku! Ale skoro już zrobiło się jakoś milej, miałem jeszcze jedną ważną sprawę do załatwienia.
– Tato – zacząłem, kiedy już mieliśmy wejść do środka.
– Tak?
– A Szczypiorek będzie mógł zamieszkać z nami?
– Czyś ty upadł na głowę w tej ziołowej norze? – dobiegło mnie już z ciemności. Aż nastroszyło mi się całe futerko.
– No chyba nie ja! – odparowałem, wbiegając za tatą do środka. Hmpf! Przecież gdzieś będzie musiał zostać! Jeżeli nie miał własnego domu. Jutro, jak tylko rzeczywiście poczuje się lepiej, będę musiał wypytać Szczypiorka o wszystko.
<Szczypiorku?>
[2808 słów – trening medyka]
[2808 słów – trening medyka]
[przyznano 56%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz