*dawno temu, gdy w Klanie Klifu szalała zaraza, a Niedźwiedź wyruszył po lek i prawie zginął*
Tylko cud sprawił, że udało mu się doczołgać do wyjścia z nory. Liczył na to, że matka pojawi się jak los zesłany z nieba i go uratuje. Musiała czasem wracać na stare śmieci. Nie wierzył, że całkowicie opuściła to miejsce. Tak się jednak nie stało. Przeleżał tam całą noc i przeżył. Nie mógł jednak tu zostać. Musiał albo odszukać starszą kocicę albo czym prędzej wracać do Klanu Klifu. Teraz nie chodziło o bezpieczeństwo społeczności, do której przynależał, ale o jego życie. A to... Było na pierwszym miejscu.
Wypełzł na światło słoneczne, mrużąc oczy. Miasto budziło się powoli do życia. Jedyne co był w stanie zrobić, by nie wykrwawić się na miejscu bardziej, to zalepić rany pajęczyną, która na szczęście gęsto ścieliła legowisko matki. Możliwe, że to ocaliło go od całkowitej utraty tego cennego płynu. Wiedział przecież, że gdy wypłynie wszystko, to taki kot nie miał szans, aby z tego wyjść.
Czerwona smuga ciągnęła się za nim, niczym pogrzebowy całun, gdy sunął niczym dżdżownica po gruncie. Umysł dalej trawiła gorączka, zasnuwająca mu myśli. Jak w tym stanie cokolwiek zrobi? Opadał z sił, a świat się rozmazywał.
Na skraju świadomości zaczołgał się jeszcze parę kroków, aż jego drżące łapy odmówiły mu posłuszeństwa. Padł na beton, wzniecając z niego niewielki tuman kurzu i piasku. Tak miał zginąć? Otoczony metalowymi koszami i smrodem ciężkiego miasta?
Ledwo usłyszał trzask, jaki rozległ się obok niego.
Czyiś donośny, prawie makabryczny śmiech doszedł do jego uszu. Para czarnych łap stanęła mu przed nosem, a gdy resztkami sił uniósł łeb, jego zmęczonym ślepiom ukazał się szeroki uśmiech, ociekający nie współczuciem, nie litością, a zadowoleniem mieszającym się z satysfakcją. Pysk smoliście czarnego kocura zdawał się wypowiadać jakieś komendy, jednak Niedźwiedzia Siła już nie usłyszał, co takiego kocur przekazywał zebranej obok grupie, która jakby znikąd otoczyła rannego.
***
Niedźwiedzia Siła, chociaż osłabiony, mógł poczuć na swoich ranach kojące okłady, przytwierdzone roślinnymi bandażami i świeżą pajęczyną. Obmyty z krwi i w ciepłym pomieszczeniu, gdzie nie tykał go wiatr ni chłód.
— Budzi się.
Wśród żywych, kocura powitało to puste, beznamiętne stwierdzenie. Bez ulgi, bez radości. Jednak jaką uciechę przyniosło pewnemu kocurowi, który niczym kat siedział nad łbem rannego, pożerając go diabolicznym ogniem swoich ślepi.
— Wrócił z zaświatów! — gromki śmiech rozległ się nad jego uchem. — Prosto pod moje łapy! — Czarny kocur oblizał się, odsuwając od rannego. — I co? Któż cię tak załatwił, Misiek, że z podkulonym ogonem musiałeś się półżywy czołgać do starego leża matulki?
Zamrugał, ponieważ nie wierzył swoim oczom. To był sen? Uniósł łeb, rozglądając się po otoczeniu, po czym skupił spojrzenie na Entelodonie. Był tu. Namacalny. Toż było aż dziwne. Uratował mu życie? Sam Pan Miasta, wielka szycha znana w tych okolicach do takiego stopnia, że każdy bał się wypowiadać jego imię, uratował mu życie. Znali się a jakże. Nie raz i nie dwa był wykorzystywany przez dawnego szefa, by pomógł grupie czarnego. Znał plotki o tym, że pragnął go mieć w swoim gangu, lecz Rybitwa stanowczo odmawiał takiego układu. W tamtych czasach był niczym łakomy kąsek, którego pragnięto odkupić, bo jedyne czym był to niewolnikiem. A teraz... Teraz się to zmieniło. Wraz ze zdradą do jakiej się dopuścił i ucieczką w dzicz. Odnalazł wolność i cel życia, który sądził, że już dawno utracił.
— Raczej z leża... — sprostował jego wypowiedź. — A kto? Rybitwa. Kara za me grzechy — Skrzywił się z bólu, powoli się unosząc, lecz łapy się pod nim ugięły i skończył z powrotem leżąc. — Dziękuję za ratunek i łaskę, panie.
Kolejna salwa śmiechu opuściła gardło Entelodona, gdy usłyszał odpowiedź Niedźwiedzia.
— Toś mu nieźle musiał podejść do gardła, że załatwił cię tak, że ja sam musiałem cię leczyć — zamruczał, by zaraz znów nachylić się nad burym. Oblizał pysk, pozbywając się kropelek śliny, które zafrunęły tam podczas wieśniackiego rechotu. Kocur z szerokim, nienaturalnym uśmiechem popatrzył klifiakowi prosto w oczy i z wyrazem pyska trudnym do odgadnięcia rzekł: — Zdechłbyś, Niedźwiedziu. Nawet ty zdechłbyś jak szczur, gdybym nic nie zrobił. Zapamiętaj to. Mam nadzieję, że Kostucha nie pozwoliła ci zapomnieć zasad panujących w moim mieście?
— Pamiętam. Nie śmiałbym zapomnieć. Winien ci przysługę — Położył po sobie uszy. Wpadł w jeszcze większe bagno niż przypuszczał. Trzeba było tu nie wracać. Ale... ale strach o ukochaną był silniejszy niż strach przed starym światem. Korciło go, by zapytać o matkę, ale wiedział, że za informację zapłaci. Nie miał na to czasu. Nie wiedział też czy właściwe będzie proszenie go o kolejną pomoc. Czuł jak sznur Pana Miasta zakręca mu się powoli na szyi.
— Nie wróciłbym do Betonowego Świata, gdyby sprawa nie była nagląca. Zdaje sobie sprawę, że postąpiłem jak głupiec, lecz zrobiłem to z pełną świadomością i wiedzą co mnie tu czeka. Dlatego też nie lękam się i wywiąże z prawa.
— Dobrze... — niski, zamyślony charkot dobył się z gardła samotnika. — Cieszę się, że nie postradałeś zmysłów do tego stopnia, by bez powodu szukać guza. Cóżesz to za sprawa cię nagli, że postanowiłeś odwiedzić starych przyjaciół? — zapytał zaciekawiony Entelodon, sprawiając, że Niedźwiedzia Siła czuł się jak na przesłuchaniu. Przy wejściu zgromadziło się kilka ciekawskich kotów, które na ten moment odganiała czerwonooka kotka, która z poirytowaniem zamiatała długim ogonem ziemię.
Zerknął w stronę gapiów tylko na chwilę. Przywyknął do składania sprawozdań. Teraz był w nieco gorszym stanie, ale dalej jego głos miał w sobie jakąś wyszkoloną nutę.
— Choroba. Dlatego szukałem matki. Nie znam tej rośliny. Nie przykładałem do tego takiej wagi, mieszkając tutaj, lecz tam... gdzie przyszło mi żyć, nie wiedzą nic o tej dolegliwości. Chodzi o ropiejące oczy. Musze zdobyć na to lek... Dlatego zaryzykowałem swym życiem, by tu wrócić.
— Ha! — zakrzyknął kocur, najwidoczniej rozbawiony wyznaniem Niedźwiedzia. — Lek na ropiejące oczy? Po toś wrócił, żeby prawie zdechnąć na ulicy? — rechotał, obchodząc go dookoła. — Dobre, dobre... aż jestem ciekaw, co tam znalazłeś za miastem, że takie to ważne dla ciebie... — zamruczał gardłowo, a w jego ognistych oczach zatańczyło zastanowienie. Przysiadł na chwilę i bębniąc pazurami, wbił skupione spojrzenie w Niedźwiedzia. Oblizał po tym pysk, jakby specjalnie kazał rannemu kocurowi czekać na swoją decyzję.
— Pomogę ci — rzekł w końcu. — Dam ci leki, które potrzebujesz. Nie za darmo, oczywiście. Będziesz mi winny przysługę. Kolejną. Będziesz na moje zawołanie te dwa razy. Nie ważne, jak trudne będzie zadanie.
Skinął wolno głową. Zdawał sobie sprawę, że będzie mu to winien. Cieszył się jednak z tego, że ten zgodził się mu pomóc, chociaż praktycznie mógł go już teraz wyrzucić na zbity pysk i żądać spłaty. Przynajmniej nie będzie zmuszony szukać matki... Kto wie czy starucha by mu pomogła. Jeżeli nie zmieniła się przez te wszystkie księżyce, to musiałby ją przycisnąć do tego, by mu dała te zielsko.
— Oczywiście, Entelodonie. — Pochylił pokornie łeb. — Wykonam wszystko czego zapragniesz. Mój lider będzie równie wdzięczny za okazaną łaskę. Zdaje sobie sprawę, że u nas są inne... tradycję. Nie powinien mieć problemu z tym, bym cię wspomógł jako spłata tak wielkiego dla naszej społeczności długu.
Z czarnego gardła wydobył się ciężki, niski rechot, a pomarańczowe ślepia zdawały się błyskać z zadowolenia.
— Oby. Twój lider ma chorych podwładnych, więc wiesz, że nagła zmiana zdania, stchórzenie, źle by się skończyło dla twojej grupy — zamruczał Pan Betonowego Świata, by zaraz wyprostować grzbiet. — Ateno, skarbie, przynieś naszemu gościowi tego, co sobie zażyczył — polecił z "czarującym" uśmieszkiem, na co biała kocica wywróciła oczami. Zaraz wróciła z niewielkim pakunkiem, który Entelodon chwycił i zamachał Niedźwiedziowi przed nosem. — Weźmiesz jak odzyskasz siły, dzieciaku. Uważaj następnym razem, martwy mi się nie przydasz — kocur oblizał się, po czym wyszedł, rozpędzając grupkę gapiów przy wyjściu.
Został sam z ranami, które wciąż szczypały go do takiego stopnia, że powrót do Klanu Klifu będzie dla niego wyzwaniem. Nie chciał jednak nadużywać gościny kocura. Wiedział kim był, a zostanie tutaj mogło zakończyć się dla niego wieczną niewolą pod jego symbolem. Nie był w stanie tego zrobić Aksamitce i ją porzucić. Dlatego też miał nadzieję, że Entelodon odezwie się do niego w tej sprawie najlepiej... nigdy. Ciężko było jednak sprawić, aby samotnik zapomniał o danym słowie, zwłaszcza że uratował mu życie, co nie mieściło się w zakresie jego kompetencji.
Podniósł się ciężko na łapy, ale nie był w stanie wstać. Syknął pod nosem, ponieważ tak jak samotnik mówił, jeszcze nie doszedł do siebie. Może jeszcze tutaj nieco odsapnie, a gdy tylko zorientuje się o porze dnia, wyruszy do domu.
Prawda była jednak taka, że nie zdobył się na to, póki Atena nie stwierdziła, że mógł ustać na łapach.
***
Od tamtej pory minęło mnóstwo księżyców. Entelodon nie zgłosił się do niego, aby spłacić przysługę. To były dobre wieści, ponieważ narodziło mu się potomstwo, które zawracało mu głowę do takiego stopnia, że nie potrafił myśleć o niczym innym. Nigdy nie przypuszczał, że zostanie ojcem i przyjdzie mu wychowywać córki. Jednakże... Cieszył się z tego jak ułożyło mu się życie. W Betonowym Świecie nie byłoby mu to dane. A tutaj? Natrafił na raj, prawdziwy raj, no i prawdziwą miłość, czyli coś co od zawsze uważał za bujdę. Jednakże wiedział, że przeszłość go prędzej czy później dopadnie. Można było to zauważyć na przykładzie Rybitwy, który upomniał się o niego, gdy tylko przekroczył próg dawnego domu. Wierzył, że i Pan Miasta w końcu zażąda spłaty długu. Tylko... Czy będzie gotów zrobić dla niego coś, po czym nie będzie potrafił spojrzeć Aksamitnej Chmurce w oczy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz