Ocknął się ze snu, tak głębokiego i przyjemnego, że ze zdumieniem stwierdził, że był wypoczęty i zrelaksowany jak nigdy. Jedyne co informowało go o tym, że żył, był pulsujący ból w usztywnionej łapie. Właśnie! Rozejrzał się po otoczeniu, przypominając sobie o tych dwóch cudacznych samotnikach, którzy go uśpili i ze zdumieniem stwierdził, że przed jego nosem wyrosły patyki. Takiego dziwu jeszcze nie widział. No bo... Skąd one wyrastały i czemu wbijały się w ziemisty sufit nad nim? Niemożliwe, aby rośliny były tak głupie, a także zdolne do rośnięcia w tak dziwny sposób pod ziemią. I to w takim równym rządku! Dopiero po chwili jego wolno wracający do rzeczywistości umysł zaskoczył. To nie natura spłatała mu figle, a... ONI. Uwięzili go!
— Ej! — zawołał do uzdrowiciela, który nucąc coś pod nosem sortował rośliny.
Wrzos słysząc jego głos drgnął i zwrócił w jego kierunku łeb. Zrobił taką minę, jakby ujrzał ducha i niepewnie, z całą ostrożnością wymalowaną w ruchach, podszedł do jego więzienia.
— Obudziłeś się. Jak się czujesz? — zapytał, na co syknął wrogo.
Samotnik od razu cofnął się przestraszony.
— Nie macie prawa mnie więzić! — wyraził swoje oburzenie takim traktowaniem. Co oni sobie myśleli? Nie zamierzał tu z nimi zostawać ani chwili dłużej. Musiał szybko się stąd wyrwać nim go czymś zarażą.
— Nie chcieliśmy, słowo. Tylko sam sobie szkodziłeś. Jakbyś jeszcze raz tak głupio wyrwał do przodu, musiałbym amputować ci łapę. Na szczęście ocaliłem ci ją, chociaż naderwałeś opatrunek... To wszystko dla twojego dobra. Nie bój się — miauczał do niego kocur spokojnie, licząc, że to do niego dotrze.
Straciłby łapę? Aż tak było z nią źle? Spojrzał na swoją kończynę, która spoczywała pod masą pajęczyn i patyków, które ją usztywniały. Nie znał się na leczeniu i nie wiedział czy obcy nie wciska mu kitu. Położył po sobie uszy, mierząc go nieufnym spojrzeniem. Nie miał jak tego zweryfikować. Niestety.
— Nie boje się — prychnął na jego ostatnie słowa. — Rozłożyłbym was jedną łapą. Nie macie ze mną szans!
— Ale po co ta agresja? Nie chcemy cię skrzywdzić. Proszę — Podał mu świeżą piszczkę przez szpary w patykach. — Owies ja dla ciebie złapał. Musisz być głodny.
Gdy tylko to powiedział poczuł jak żołądek boleśnie upomina się o jedzenie. Nie był jednak głupi. Powąchał uważnie mysz, szukając w niej oznak nafaszerowania jakimiś trującymi zielskami. I oczywiście, że gdy pazurem ją rozpruł zauważył dużą dawkę roślin. Spiorunował spojrzeniem swojego gospodarza, który trzymał go tu wbrew woli.
Wrzos widząc jego wzrok, otworzył z szokiem pysk.
— Ojeju. Jaki ty jesteś mądry! — zachwycił się, co sprawiło, że zdębiał. — To tym bardziej musimy ci pomóc!
— W czym niby?
— W dojściu do siebie. Życie z dzikusami musiało być trudne. Zawsze sądziłem, że nie znacie naszego języka i nie jesteście zbyt mądrzy, ale widzę, że się myliłem.
Szok pojawił się na jego pysku. Że co? Że Owocowy Las to była banda dzikusów? Uważał, że to oni byli bardziej cywilizowani, ale po tym co sobą zaprezentował Agrest, zaczął w to powątpiewać. Ta społeczność schodziła na psy. Wygnali go i przez nich tutaj skończył.
— To wy jesteście dzikusami — warknął do niego. — Co to za zioła? Nie tknę trucizny. Nie ma szans.
— Głuptasie — zaśmiał się miło uzdrowiciel. — To tylko lekarstwa, aby cię wzmocnić i uśmierzyć ból w łapie. Wolałem byś sam je zjadł, a nie prosił Owsa, by podał ci je siłą — westchnął, kładąc po sobie uszy. — Przepraszam za to. Nie chcieliśmy tego robić, ale nie dałeś nam wyjścia. Bez nas, umarłbyś. — Jego wielkie, smutne oczy wbiły się w niego, przez co poczuł się nieswojo.
Dziwny typ. Jednak niechętnie skubnął kawałek myszy, by zaraz pchany przez głód połknąć ją w kilka chwil. Widząc to uzdrowiciel, uśmiechnął się szeroko.
— Bardzo ładnie Krogulczusiu. Jeżeli będziemy współpracować szybko staniesz na łapki i będziesz mógł nas opuścić.
Skrzywił się na to jak ten go nazwał.
— Jestem Krogulec — poprawił go, bo zażenowanie wręcz się z niego wylewało słysząc jak ten zmiękcza jego imię.
— Tak, wiem Kłosiku. Odpoczywaj. Teraz musisz zbierać siły.
Westchnął cierpiętniczo, bo i tak nie miał żadnego wyboru. Był w końcu tu zamknięty i miał ograniczoną możliwość ruchu. Na dodatek w głowie mu się kotłowało od nadmiaru myśli. Został postawiony w naprawdę przedziwnej sytuacji. Tak zawsze odpychał od siebie wizję rozmów z samotnikami, a teraz został skazany na życie z nimi. To było dla niego za ciężkie do przetrawienia, a także sam fakt, że ci o niego dbali, chociaż nie musieli.
Idioci - tak mógł ich po prostu nazwać, bo innej możliwości nie widział.
***
— Kłosiku nie ruszaj się. Bądź grzecznym kotkiem — miauczał Wrzos, który powrócił z Owsem. Oboje rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenia, widząc jak jego ogon łaził na boki ze zdenerwowania.
Oni sądzili, że przemawia przez niego agresja i strach, a prawda była taka, że irytowało go to jak traktował go uzdrowiciel. Jak jakieś bezrozumne kocię!
Syknął w ich stronę na co dostał pogadankę od kremowego, że może powinni jednak go uśpić i zrobić to jak będzie nieprzytomny. Wrzos się temu sprzeciwił, chcąc zaskarbić sobie jego zaufanie. Gadali przy nim tak, jakby go tu nie było, co jeszcze bardziej podnosiło mu ciśnienie.
— Kłosiku. Musze sprawdzić co z twoim oczkiem. To zajmie chwilkę. Nie denerwuj się, proszę — miauczał medyk, prawieże tam rycząc. Nie wiedział co z nim było nie tak, ale chłop miał ze sobą poważne problemy. Kto normalny płakał w takiej sytuacji? To było... żałosne!
W końcu wyciągnęli kilka patyków, dzięki którym uzdrowiciel mógł przysiąść bliżej niego. Liliowy robił to ostrożnie, tak jakby zaraz miał go spłoszyć. Nie był żadną myszą na osty i ciernie! Nie bał się ich, prędzej świerzbiły go łapy, aby im wlać za to ich dziecinne zachowanie.
Samotnik widząc, że nie rzucił mu się do gardła, odetchnął z ulgą, a następnie uniósł jego pysk i ostrożnie odkleił opatrunek z jego prawego oka. Nareszcie się dowie, czy nie stracił wzroku raz na zawsze. Ten mech mu przeszkadzał we wszystkim. Jedzeniu, mówieniu i ograniczał widoczność, przez co czuł się naprawdę żałośnie słaby.
— Bardzo ładnie. Grzeczny Krogulec — jeżeli medyk zaraz nie przestanie, to go walnie w ten jego przesłodzony pysk. Z gardła wydobył mu się warkot, przez co na moment samotnicy zamarli. Widząc jednak, że nie szykował się do ataku, wypuścili wstrzymywane powietrze.
— Ale emocje. — skomentował to wszystko Owies. — Jest wspaniały. — zachwycał się nad jego osobą.
Tak, już zauważył, że z kremowym było jeszcze gorzej od liliowego. Ten mógłby gapić się na niego przez wiele uderzeń serca, tak jakby widział na oczy prawdziwy wybryk natury.
Uzdrowiciel kontynuował, odklejając pajęczyny z mchem od jego pyska i nareszcie mógł spojrzeć na świat od drugiej strony. Widział. Ulga go zalała, chociaż czuł, że coś z jego pyskiem było nie tak. Sądził, że ta sztywność jest spowodowana opatrunkiem, dlatego nie przykładał do tego wagi, ale teraz? Teraz czuł się tak, jakby wciąż miał po tej stronie pyska ogromny ciężar.
— Nie czuje z prawej pyska — powiadomił medyka, na co ten pokiwał głową.
— Musiano przeciąć ci nerwy. Masz paskudną bliznę, aż do mięśni. To normalne przy takich obrażeniach. Nic jednak nie da się z tym zrobić.
Spojrzał na liliowego przerażony. Jak to nic nie dało się zrobić?! Czyli co? Nie stracił wzroku, ale stracił możliwość ekspresji? Otworzył pysk, lecz prawa strona zrobiła to z trudem, jakby walcząc z niewidzialną siłą, która kazała jego wargą opaść.
— Może trening pomoże. Ale to nie wyrok śmierci. Możesz gryźć lewą stroną... Chyba, że sprawia ci to trudność — zamyślił się Wrzos. — Owies? Może dawać mu już rozdrobniony pokarm? Nie będzie się męczył.
Co. Zatkało go. Nie chciał jeść czegoś co było w pyskach tej dwójki! Jeszcze zaczęliby karmić go papkami jak pisklaka! Odrażające. Skrzywił się, co zostało ukazane na jego lewej stronie pyska, bowiem prawa strona drżała, nie mogąc wykonać ruchu. Czuł się niczym sparaliżowany kaleka będący na łasce samotników. Wypełniła go żałość, która nie uszła empatycznej osobie jaką był Wrzos.
— Nie martw się Kłosiku. Zawsze możesz z nami zostać... Zapewnię ci fachową opiekę. Przywykniesz i nauczysz się żyć z tą niedogodnością na nowo. — Pogłaskał go po głowie.
Ale on nie chciał z nimi żyć. Nie! Czuł się tak, jakby właśnie ogłoszono mu wyrok śmierci. Dotknął łapą prawego policzka, ale mało co poczuł. Wyczuł pod opuszkami szorstkie blizny, które miały z nim zostać na zawsze.
Czy się załamał? Owszem. Nie odezwał się już do samotników, którzy wyglądali na zatroskanych jego odmiennym zachowaniem. Medyk sprawdził jeszcze stan jego nogi, na który nawet nie chciał patrzeć. A co jeśli i łapa będzie bezużyteczna? Co jeśli te wady zniszczą mu szanse na normalne życie?
***
Odkąd pojął swój nieciekawy stan, nie sprawiał im już problemów. Załamał się i nawet próby rozśmieszenia go przez Wrzosa nie przynosiły efektu. Tak jak zapowiedzieli. Dzielili mu zwierzynę na małe kąski, które na szczęście mógł sam pogryźć. Czuł się jednak niczym kaleka, zależny od tej dwójki. Ale przynamniej pozbyli się patykowych krat, co nieco go podnosiło na duchu. Gdyby miał tylko siłę uciec... ale dokąd? Nie miał już nikogo.
Dzisiejszego dnia miał gościa. Szpak wszedł do nory i zmierzył go spojrzeniem. Zdziwił się, że go znalazł. Sądził, że on i jego siostra byli już daleko i wiedli nowe życie.
— Co tu robisz? — zapytał mentora, który przysiadł obok niego, mierząc go oceniającym spojrzeniem.
— Chciałem sprawdzić czy to prawda, że żyjesz — powiedział niebieski. — Jak się czujesz?
— Okropnie. Agrest oszpecił mnie, nie widzisz? Mówienie sprawia mi trudności. Własne ciało ze mną nie współpracuje — miauknął załamany. — Na dodatek przyszło mi dzielić przestrzeń z dzikusami, którzy uważają mnie za dzikusa i traktują niczym kocię.
— Cóż... nie odbiegają sporo od prawdy — rzekł mentor na co posłał mu wrogie spojrzenie.
Wcale nie była to prawda! Nie był kimś takim jak oni! Te koty były szalone. No dobra uratowały mu życie, ale ich podejście do jego osoby bardzo go żenowało. Nie był w końcu imbecylem!
— Powiedz lepiej czemu nie nawiałeś z siostrunią — prychnął najeżony. — Mieliście przecież plany...
Szpak milczał chwilę, wbijając w niego te swoje zimne i surowe spojrzenie, jak zawsze, gdy chciał go skarcić. Nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Już nie.
— Myślę, że towarzystwo tej cudacznej dwójki dobrze ci zrobi — nagle stwierdził, co go zaskoczyło. Polubił ich? Bo co? Bo uratowali mu życie? Staruch miękł na starość, chociaż to ukrywał pod swoją sztywną fasadą. — Gdy wydobrzejesz wrócisz z nami. Nie powinniśmy się rozdzielać. Mniszek już przepadł jak kamień w wodę, a Żbik stracił życie. Jest nas coraz mniej.
No nieciekawe informację. Rzeczywiście. Bez sprawnych łap do pracy, ta dwójka staruchów nie przeżyje samotnie na wolności. Nic dziwnego, że Szpakowi zależało na tym, aby wyzdrowiał. Kto miałby mu łapać pożywienie, jak nie on? Przewrócił oczami, ale pokiwał głową, że rozumie. Miło jednak było wiedzieć, że mentor go szukał i nie porzucił jak cała reszta świata.
***
Mijały księżyce i noga wróciła mu do całkowitej sprawności. Musiał jednak ją ćwiczyć, bo kończyna wydawała się sztywna i ciężka. Nie służyło mu to zbytnio podczas poruszania się. Irytowało go to, że był zależny od samotników jak nigdy wcześniej. Wrzos wciąż dawał mu zioła, a także organizował trening rehabilitacyjny. Z każdym dniem nabierał sił i coraz bardziej przyzwyczajał się do swojego stanu. Szpak go odwiedzał, sprawdzając postępy. Miał po kuracji z nim zamieszkać, ale czy chciał? Świt jak nic nie była przekonana do tego pomysłu. Pokłócili się przecież nie bez powodu.
Otworzył oczy, orientując się, że był wciśnięty pomiędzy dwa kocury. To było zabawne, że skończył z nimi w jednym legowisku. A wszystko to przez jego narzekanie, że było mu zimno. Nabawił się od tego kataru, a Wrzos stwierdził, że mogli go przygarnąć do siebie. Czy mu się to spodobało? Owszem. Oba kocury miały taką puchatą i ciepłą sierść, że nie chciał z niej wychodzić. Gdy jeden znikał, wyrywał się z jego pyska niezadowolony pomruk, który ich bawił. Te księżyce sprawiły, że poznali jego słabe strony i je bezczelnie wykorzystywali. Owies uwielbiał to wykorzystywać, aby go oswoić. Wiele razy samotnik drapał go pod brodą, powodując że z jego pyska wydobywało się mruczenie.
Było mu dobrze. Lepiej niż w Owocowym Lesie, co było dla niego szokujące. Troszczono się o niego, dawano wiele uwagi, chociaż czasami Wrzos był aż nadto opiekuńczy. Bardzo mu to przeszkadzało, ale w końcu ugiął się przed jego autorytetem. W końcu ileż można walczyć z takim uparciuchem? Ciągle wygrywał z nim spory, co go męczyło.
Łapa Owsa pomiziała go pod brodą, a jego pysk od razu odwrócił się w stronę kremowego. Już nie spał, tak samo zresztą jak on.
— Powinieneś nazywać się Mruczuś — zażartował kocur, słysząc melodie wydobywającą się z jego pyska.
Dał mu łapą po nosie, wystawiając mu język.
— Uważaj, bo ci tak zostanie — skomentował jego zachowanie kremowy.
— A ty powinieneś nazywać się niesforne łapki.
— Nie podoba ci się? Przecież wiem, że to lubisz....
Prawda, lubił. Coraz ciężej było mu zaprzeczać. Za uchem usłyszał ziewnięcie Wrzosu, który przytulił go do siebie, kładąc pysk na jego szyi.
— Dzień dobry moje dwa Kłosiki. Pójdziecie coś upolować? Krogulczuś powinien spróbować swoich sił. Wczoraj brykał tak, że spacer dobrze mu zrobi.
— Wcale nie brykałem... — zaprzeczył krzywiąc nos.
— Jasne, jasne. To co robiłeś na drzewie? Pierwszy raz widziałem, aby kot wystraszył się osy — parsknął śmiechem Owies.
— Bo ona wzięła mnie z zaskoczenia! Wleciała mi do ucha! — zaczął się tłumaczyć, co spowodowało u obu salwę śmiechu.
No naprawdę boki zrywać. Skrzywił swój nos, po czym wygramolił się z ciepłego futra tej dwójki. Od razu zimny powiew powietrza uderzył go, powodując w nim dreszcze. Nie cierpiał poranków! Wolał zawsze poczekać, aż słońce nagrzeje ziemie. Jego koledzy za to nie odczuwali zmian temperatury tak jak on, bo mieli bardzo długą i puchatą sierść. Zazdrościł im jej...
Widząc, że wstał, Owies podniósł się również na łapy i przeciągnął.
— Dobra. To chodź pogromco os. Zobaczymy czy potrafisz polować lepiej ode mnie — Kremowy posłał mu uśmieszek.
Ah, tak? Chciał się przekonać czy naprawdę był taki wspaniały i boski za jakiego się uważał? No to się zdziwi. Od razu skierował kroki ku wyjściu z jamy, nawet na niego nie czekając. Udowodni tym mysim bobkom, że był już zdrów jak ryba.
***
Polowanie po tak długim okresie leżenia i dochodzenia do siebie było ciężkie. Tęsknił jednak za bieganiem. Chociaż miał się nie nadwyrężać, to i tak próbował swoich sił tak, jakby był całkowicie zdrowy. Nie mógł w końcu wypaść źle przy Owsie. Samotnik raz za razem pokazywał mu jak dobrze znał te tereny. Poruszał się po nich z lekkością, łapiąc po jednej myszy na głowę. On w pełni sił mógłby upolować większą zwierzynę. Chciał się przed nimi wykazać, aby przestali go niańczyć i pochylać nad nim swoje łby na każdą krzywdę, która go dotykała. Był w końcu wojownikiem z krwi i kości. Wyszkolonym przez kogoś równie genialnego.
— Jak będziesz tak bujał w obłokach to nic nie znajdziesz — skomentował jego zachowanie kremowy, który dojrzał jak wpatruje się w drzewo.
Prychnął na to, szybko odchodząc. Miał rację. Musiał wziąć się w garść. Myślenie nie sprawi, że coś wpadnie mu do brzucha.
***
Upolował swoją zdobycz i zaniósł do jamy, pusząc się dumnie z wiewiórki, która wystawała mu z pyska. Wrzos był wniebowzięty, ale on miał w zwyczaju takie małe zasługi wyolbrzymiać. Chciał rzucić piszczkę na stos, ale zapomniał, że nie był już w klanie. Tutaj zjadano od razu to co się złapało, nie magazynując jak rośliny, co uświadomił mu Owies. Dziwne życie. Z przedziwnym towarzystwem. Ale po części nawet mu się podobało. Oczywiście nie zamierzał o tym wspominać głośno. Nie poniżyłby się tak przed samym sobą, że uważał, że samotnicy nie byli wcale tak źli jak początkowo zakładał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz