W dzień mianowania, o zmierzchu
— Gratulacje, Wilczomleczu! — wykrzyknęła Purchawka z szerokim uśmiechem, na co liliowa przytaknęła z uznaniem.
— Wiedziałam, że dasz sobie radę — mruknęła łagodnie. Ich słowa rozgrzały klatkę piersiową nowego medyka. Po raz pierwszy od dawna naprawdę czuł się spełniony, szedł ścieżką, którą zawsze pragnął podążać. Wiedział, że robi to, co kocha, nawet jeśli nie wszystkim się to podobało.
W ostatnich dniach często myślał o Rokitniku. Jego dawny mentor podczas walki z sępem stracił tylne łapy, gdy zostały one przygniecione. Od tamtej pory zamieszkał w legowisku starszyzny, a Wiciokrzew nie miał jeszcze odwagi go odwiedzić.
— Jesteś gotowy? — zagadnęła Purchawka, gdy Świergot odeszła w cień legowiska. Wiciokrzew poruszył uszami, zerkając na czarnofutrą z lekkim zaskoczeniem.
— Go-gotowy na co? — zapytał niepewnie, ugniatając posłanie łapami. Czy istniała jakaś tradycja po mianowaniu, o której nie wiedział? Ogon Purchawki przeciął powietrze z cichym świstem.
— Jak to na co! Na poznanie imienia swojej duszy! — fuknęła z udawanym oburzeniem. Zielonooki wydał z siebie krótkie krótki pomruk, po czym zerwał się na łapy. Słońce właśnie chowało się za horyzontem, ostatnie promienie ledwie muskały niebo. Dobrze, że zapytała go teraz, jeszcze zdążą wyruszyć w porę. Z tego, co pamiętał, ceremonia trwała aż do świtu.
Do wschodu słońca miał poznać swoje nowe imię. Ostatni jego człon miała nadać mu Świergot. Myśl o tym bardzo go ekscytowała, liliowa znała go przecież lepiej niż ktokolwiek inny. Był pewien, że wybierze imię, które idealnie odda jego charakter i wszystko, przez co przeszedł, by znaleźć się właśnie tutaj.
— Je-jestem gotowy. Możemy ru-ruszać — oznajmił.
***
Księżyc powoli wspinał się po niebie, a Wiciokrzew wciąż nie potrafił się na nic zdecydować. Purchawka co jakiś czas próbowała go zagadywać, zadając mu pytania, ale to tylko bardziej go rozpraszało. Musiał się skupić – nie chciał wybrać czegoś, czego później by żałował. Nie chciał też wracać do obozu z pustą głową. W końcu wybór pierwszego członu imienia nie mógł być aż tak trudny… prawda? A jednak im dłużej szli, tym bardziej robiło mu się wstyd, że nic nie przychodziło mu do głowy.
— Masz już coś? — zapytała Purchawka, unosząc uszy. Liliowy spojrzał na nią zrezygnowany i pokręcił głową.
— N-nie… — westchnął ponuro. Czarnofutra zbliżyła się do niego i delikatnie musnęła go futrem, jakby chciała dodać mu otuchy. Wiciokrzew wydał z siebie cichy pomruk wdzięczności.
— Nie martw się! Masz jeszcze sporo czasu — zapewniła go. “Mam sporo czasu i żadnych pomysłów…” – pomyślał, choć mimo wszystko uśmiechnął się lekko, żeby nie sprawiać wrażenia zbyt przybitego.
Szli dalej przez las, gdy nagle Wiciokrzew dostrzegł piękny, różowofioletowy kwiat. Pochylił się nad nim, powąchał i przez moment po prostu podziwiał jego piękne płatki. Nie znał tej rośliny – najwidoczniej nie była istotna w naukach medyków. Spojrzał więc z nadzieją na Purchawkę.
— C-co to? — zapytał niepewnie. Kotka podeszła bliżej, przyjrzała się kwiatu i ostrożnie go obwąchała. Przez chwilę milczała, jakby próbowała sobie coś przypomnieć.
— To chyba czyściec… — mruknęła w końcu. — Ale nie ten, którego używają medycy. Ten tutaj… jest raczej niejadalny. Tamten drugi rośnie w siedliskach dwunożnych i w górach, więc prawie nigdy go nie spotykamy.
“Czyściec…” – powtórzył w myślach Wiciokrzew. To słowo brzmiało ładnie. Kojarzyło mu się z czymś spokojnym, ale i wytrzymałym.
— W-więc… ro-rośnie w trudnych warunkach? — wyjąkał, spoglądając na roślinę. Purchawka zmarszczyła brwi, zastanawiając się przez chwilę.
— Właściwie tak… można tak powiedzieć — przyznała, wzruszając ramionami. “Czyściec…” – powtórzył znów, wyobrażając sobie, jak inne koty wypowiadają ten człon.
— A do cze-czego się go używa? — zapytał po chwili.
— Hmm… chyba na wzmocnienie. Dodaje sił, o ile dobrze pamiętam — odpowiedziała niepewnie, z lekkim uśmiechem. Trudno się jej dziwić, oboje wiedzieli, że to zioło nie należało do tych często spotykanych w ich okolicach.
— My-myślisz, że mi pa-pasuje? — mruknął cicho, unosząc wzrok na kotkę. Purchawka przyjrzała mu się uważnie, jego pełnym emocji oczom, nieco nieśmiałej postawie, po czym rozpromieniła się w uśmiechu.
— Pewnie, że tak! Ten dobry czyściec pasuje do ciebie idealnie. Ty też musiałeś się nieźle namęczyć, żeby rozkwitnąć! — odparła, szturchając go łapą. Może nie powiedziała tego całkiem poważnie, ale dla Wiciokrzewa te słowa brzmiały wyjątkowo trafnie. W jego oczach zabłysła iskierka ekscytacji, którą nieczęsto można było w nich spotkać. Spojrzał na czyściec po raz ostatni, po czym odwrócił się do Purchawki.
— D-dobrze! W takim razie my-myślę, że zna-znalazłem już cz… człon! — ogłosił z dumą, unosząc głowę. Jego wąsy zadrżały, a czarnofutra wydała z siebie pomruk aprobaty.
— Pięknie! To możemy już wracać do obozu, prawda? — mruknęła z uśmiechem.
Znajdowali się teraz przy Śliwowym Gaju – do obozu było jeszcze kawałek drogi. Księżyc powoli chylił się ku zachodowi, ustępując miejsca pierwszym promieniom słońca. Zielonooki skinął głową i razem ruszyli wzdłuż rzeki.
Po chwili jednak Wiciokrzew niespodziewanie się zatrzymał. Sam nie wiedział dlaczego, lecz z tyłu głowy miał przeczucie, że właśnie tak powinien zrobić. Purchawka przystanęła obok, unosząc lekko brwi.
— Coś się stało? — zapytała, strzepując końcówką ogona. Kocur nabrał do płuc powietrza i westchnął.
— N-nie… po prostu tro-trochę się zmęc… zmęczyłem — przyznał, wypuszczając oddech. — Cho-chodzenie na trzech ła-łapach nie jest takie pro-proste… hah — dodał z lekkim, nieśmiałym śmiechem. Czarnofutra kiwnęła głową ze zrozumieniem i usiadła obok niego.
— Możemy chwilę odpocząć, jeśli chcesz. Skoro imię masz już wybrane, to nie musimy się śpieszyć! — powiedziała, szczerząc ząbki. Wiciokrzew bez słowa podziękował jej samym spojrzeniem, po czym także usiadł. Jego uszy były czujnie postawione, a wzrok błądził po okolicy, jakby czegoś wypatrywał. Wciąż czuł to dziwne, niepokojące mrowienie pod skórą.
— Też to czu-czujesz…? — zapytał w końcu cicho, tak że ledwie było go słychać. Nawet delikatny podmuch wiatru wydawał się głośniejszy. Purchawka przechyliła głowę.
— Co? — miauknęła zaciekawiona. Wiciokrzew już miał machnąć łapą i wymamrotać “nieważne”, gdy nagle poczuł nową woń. Obcą. Zdecydowanie należała do kota, ale nie mieszkańca Owocowego Lasu. Serce mu zabiło szybciej, bo to oznaczało, że musiał być to samotnik.
Słońce wspinało się powoli ponad horyzont, a niepokój coraz mocniej ściskał mu żołądek. Czy powinni coś zrobić? A jeśli ktoś ich obserwował? Co, jeśli planował atak? Jego ogon drgał nerwowo, a w oczach pojawił się cień zmartwienia.
— Wszystko w porządku? Nie odpowiedziałeś mi na pytanie — przypomniała mu Purchawka.
— Ach! — wyrwał się, jakby dopiero wrócił do rzeczywistości. — Tę… wo-woń… — wymamrotał, spoglądając na towarzyszkę. Zielarka natychmiast zaczęła węszyć, a z każdym kolejnym oddechem jej mięśnie napinały się coraz bardziej.
— Samotnik! — szepnęła ostrzegawczo. — Musimy to sprawdzić!
Wiciokrzew otworzył pysk, by ją powstrzymać – chciał powiedzieć, że to zły pomysł, że powinni wracać, ale Purchawka już była gotowa odnaleźć tajemniczego gościa. Biegała w tę i we w tę, próbując namierzyć źródło zapachu, aż w końcu bez wahania wskoczyła do rzeki i zaczęła płynąć na drugi brzeg.
Zielonooki przystanął na skraju ziemi, po czym, z bijącym sercem, skoczył za nią. Woda była lodowata, lecz zignorował to, koncentrując się na tym, by dotrzymać jej kroku. Kiedy dotarli na drugi brzeg, oboje byli przemoczeni do suchej nitki. Purchawka otrzepała się z wody i powiedziała z przekonaniem, ale i lekkim zmęczeniem:
— Musi być blisko! Zapach jest bardzo wyraźny!
Podczas gdy zielarka uważnie obwąchiwała okolicę, Wiciokrzew nagle coś dostrzegł. Między wrzosami błysnęła para zielonych oczu. Były niewielkie, choćby kocięcia. Błyszczało w nich zaciekawienie, ale i strach. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, kociak cofnął się niepewnie w głąb zarośli.
— H-hej…! — zawołał Wiciokrzew, ostrożnie robiąc krok w jego stronę. — Z-zgubiłeś się, kociaku? M-możemy ci p-pomóc… — dodał łagodnie, choć głos mu drżał. Purchawka od razu to usłyszała. Cicho podeszła bliżej i nachyliła się do jego ucha.
— Masz coś? — szepnęła, rozglądając się czujnie. Zielonooki skinął głową, zaciskając ze stresu szczękę i zwracając pyszczek w stronę towarzyszki.
— To… c-co robimy? — zapytał cicho, podwijając pod siebie mokry ogon. Zielarka spojrzała na niego, po czym odparła bez zawahania się:
— No jak to co! Musimy go zabrać ze sobą, przecież na pewno nie ma więcej niż sześć księżyców!
***
Wiciokrzew wszedł do obozu z kociakiem w pysku, a Purchawka tuż za nim, lekko zdyszana. Promienie słoneczne dopiero rozlewały się po niebie, a pierwszy patrol właśnie szykował się do wyruszenia. Gdy koty z Owocowego Lasu zobaczyły młodego w zębach medyka, od razu zapanował gwar.
— Co to za kociak? — padło z tłumu.
—Czy ktoś go porzucił? — dodał ktoś inny. Zielonooki nie mógł odpowiedzieć, trzymając malucha w pysku, ale jego wzrok mówił mniej więcej tyle, co “nie wiem”. W końcu z tłumu wyszła Świergot. Na początku na jej pyszczku pojawił się delikatny uśmiech, jednak zaraz później spoważniała.
— Skąd go macie…? — zapytała ostrożnie, obwąchując kociaka. — Myślałam, że idziecie szukać imienia duszy, a nie… kocięcia — dodała żartobliwie, zerkając na Wiciokrzewa i Purchawkę. Po chwili wskazała im drogę do lecznicy.
Liliowy ostrożnie położył małego na swoim posłaniu. Czarnofutry maluch wciąż milczał, ale jego szeroko otwarte oczy śledziły każdy ruch kotów wokół. Wyglądał na przestraszonego i zdezorientowanego.
— Purchawko, Kruszynko… — odezwała się szamanka łagodnym tonem. — Przynieście trochę wody dla tego malucha. Może też coś do jedzenia — poprosiła, puszczając Wiciokrzewowi oczko. Gdy kotki wyszły, zwróciła się do swojego ucznia:
— No, i jak poszło?
Pręgowany usiadł, nieco rozkojarzony, drapiąc pazurem ziemię.
— Hm… by-było fajnie! Na po-początku myślałem, że do r-rana nic nie zn-znajdę, ale w końcu… zde-zdecydowałem się na i-imię Czyściec! — ogłosił z dumą, unosząc głowę. Świergot uśmiechnęła się szerzej, po czym wyjęła z futra mały, niebieski kwiat i wsunęła go za jego ucho.
— Czyściec… — powtórzyła, zamyślając się na moment... — Pasuje ci… Od dziś twoim imieniem duszy będzie Czyściec Rozkwitły na Skraju Przepaści.
Wiciokrzew poczuł, jak serce mu przyśpiesza. Czuł ogromne szczęście i dumę. Chciałby przytulić się do swojej mentorki i podziękować, ale powstrzymał się, starając się nie rozklejać. I tak jego oczy zaszkliły się ze wzruszenia.
Wtedy młody kociak poruszył się na posłaniu, unosząc łebek.
— A tego urwisa jak nazwiesz? — spytała rozbawiona Świergot. Liliowy otarł łzy łapą i spojrzał na czarnofutrego młodzika, który patrzył na niego niepewnie spod grzywki.
— Może… O-Osetek? — zaproponował po chwili namysłu. — Ma takie z-zmierzwione futerko i… z-zielone oczy!
Kociak przechylił głowę, ale nie zaprzeczył. Może imię mu się spodobało?
Liliowy ostrożnie położył małego na swoim posłaniu. Czarnofutry maluch wciąż milczał, ale jego szeroko otwarte oczy śledziły każdy ruch kotów wokół. Wyglądał na przestraszonego i zdezorientowanego.
— Purchawko, Kruszynko… — odezwała się szamanka łagodnym tonem. — Przynieście trochę wody dla tego malucha. Może też coś do jedzenia — poprosiła, puszczając Wiciokrzewowi oczko. Gdy kotki wyszły, zwróciła się do swojego ucznia:
— No, i jak poszło?
Pręgowany usiadł, nieco rozkojarzony, drapiąc pazurem ziemię.
— Hm… by-było fajnie! Na po-początku myślałem, że do r-rana nic nie zn-znajdę, ale w końcu… zde-zdecydowałem się na i-imię Czyściec! — ogłosił z dumą, unosząc głowę. Świergot uśmiechnęła się szerzej, po czym wyjęła z futra mały, niebieski kwiat i wsunęła go za jego ucho.
— Czyściec… — powtórzyła, zamyślając się na moment... — Pasuje ci… Od dziś twoim imieniem duszy będzie Czyściec Rozkwitły na Skraju Przepaści.
Wiciokrzew poczuł, jak serce mu przyśpiesza. Czuł ogromne szczęście i dumę. Chciałby przytulić się do swojej mentorki i podziękować, ale powstrzymał się, starając się nie rozklejać. I tak jego oczy zaszkliły się ze wzruszenia.
Wtedy młody kociak poruszył się na posłaniu, unosząc łebek.
— A tego urwisa jak nazwiesz? — spytała rozbawiona Świergot. Liliowy otarł łzy łapą i spojrzał na czarnofutrego młodzika, który patrzył na niego niepewnie spod grzywki.
— Może… O-Osetek? — zaproponował po chwili namysłu. — Ma takie z-zmierzwione futerko i… z-zielone oczy!
Kociak przechylił głowę, ale nie zaprzeczył. Może imię mu się spodobało?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz