Słońce, przysłonięte lekko bujnymi obłokami, połyskiwało na błękitnym niebie — jasnym niczym morskie fale, które rozbijają się łagodnie o brzeg w porze Zielonych Liści. Ciepło nie było już tak intensywne, jak kilka księżyców temu, lecz nadal przyjemnie grzało futro, przypominając o tym, że lato nie ustąpiło jeszcze miejsca Jesiennym Wrzosom. Powietrze było duszne, ciężkie od zapachu dojrzałych ziół i rozgrzanej ziemi, ale niosło w sobie też coś łagodnego — niemal kojącego. Jakby sam Klan Gwiazdy starał się wyszeptać do uszu kotów: Jeszcze przez chwilę… jeszcze nie czas na zimno.
Mirtowe Lśnienie siedział samotnie pod jedną z półek skalnych, gdzie cień otulał go niczym niewidzialny płaszcz, oddzielający go od reszty świata. Jego jasne, bursztynowe oczy — niegdyś pełne życia i ambicji — wciąż błyszczały, ale za tym światłem kryło się coś więcej. Zmęczenie. Gorycz. Rozczarowanie, które zbierało się w jego sercu niczym opadłe liście przed burzą.
Patrzył przed siebie, ale wzrok miał zamglony, jakby zatopiony we wspomnieniach, które nie dawały mu spokoju.
Jego siostra, Źródlana Łuna... Najdroższa istota pod słońcem. Urodziła się słabsza, z łapą, która nigdy nie zdołała unieść jej ciężaru tak, jak inne. A jednak każdego dnia walczyła — ze światem, z samą sobą, z bólem. I choć podziwiał jej siłę, to coś w nim krzyczało, że to niesprawiedliwe. Nie powinna była musieć się tak męczyć. Powinna była móc biegać przez las z innymi uczennicami, bez śladów bólu w oczach.
A potem... jego własna ścieżka. Zawsze wierzył, że jest przeznaczony do wielkich rzeczy. Od dnia, w którym zdobył swój wojowniczy człon, czuł, że Klan go potrzebuje — że powinien prowadzić. I przez chwilę, przez jeden ulotny moment, wydawało się, że marzenia się spełnią. Ale wtedy pojawiła się ona.
Pikująca Jaskółka.
Wyniosła, wiecznie spięta, z tą swoją błyszczącą sierścią i ostrym językiem. Bez mrugnięcia okiem wyrwała mu spod łap tytuł zastępcy, jakby był niczym więcej niż zgniłym kawałkiem mięsa. Oczywiście, uśmiechała się do niego słodko, grzecznie, jak przystało na lojalną wojowniczkę... Ale on wiedział. Czuł. Każdy włosek na jego skórze jeżył się na widok tej kupy futra. Nawet nie była lepsza... tylko miała więcej szczęścia. I może... przychylność lidera.
A na koniec — jakby wszystkiego było mało — śmierć Półślepego Świstaka. Opiekunki, a także i towarzyszki. Jednej z nielicznych kotów, do której nigdy nie utracił szacunku. Jej odejście nie było głośne ani dramatyczne. Po prostu… zniknęła. Odeszła cicho, tak jak żyła — pozostawiając po sobie pustkę, której nic nie potrafiło wypełnić. I choć minęły już księżyce, echo jej głosu wciąż powracało do Mirtowego Lśnienia w snach, mieszając się z niedokończonymi rozmowami i niespełnionymi obietnicami.
Wojownik westchnął ciężko, czując, jak napięcie ściska mu kark. Z zewnątrz mógł wyglądać jak zwykły kot odpoczywający w cieniu, ale wewnątrz wrzał — z bólu, złości i tęsknoty za tym, co mogło być, a nigdy się nie wydarzyło. Wojownik westchnął ciężko, czując, jak napięcie zaciska się wokół karku niczym szpon jastrzębia. Ramiona miał spięte, a ogon nerwowo drgał na twardej ziemi, choć sam nawet tego nie zauważał. Z zewnątrz wyglądał jak każdy inny kot odpoczywający w cieniu skalnej półki — spokojny, może lekko zamyślony. Ale wewnątrz… wrzał.
Z bólu. Z frustracji. Z tęsknoty za tym, co mogło być, ale nigdy się nie wydarzyło. Marzenia, ambicje, relacje — wszystko zdawało się ulatywać z jego życia, niczym wiatr unoszący suche liście. Zostawały po nich tylko cienie.
Jeszcze ta rana.
Piekła niczym rozżarzony kamień wciśnięty w ciało. Ugryzienie szczura — niewielkie, z początku niemal nieistotne — zaczęło dopominać się o uwagę, której uparcie mu odmawiał. Ignorował je przez kolejne wschody słońca, zatopiony w morzu własnych zmartwień, udając przed sobą, że nie czuje bólu. Ale rana nie pozwalała o sobie zapomnieć. Pulsowała głęboko w łapie, wysyłając przez ciało nieprzyjemne fale gorąca. Coś było nie tak.
I wiedział o tym.
Wiedział, że powinien już dawno udać się do medyczki. Że każde kolejne opóźnienie to ryzyko. Rana nie tylko wyglądała coraz gorzej — opuchlizna przybrała brunatny kolor, a z poszarpanego brzegu zaczęła sączyć się żółtawa ciecz — ale i zaczynała nieprzyjemnie pachnieć. Zgnilizna i metaliczna woń krwi mieszały się w coś, czego nie dało się zignorować.
A jednak coś powstrzymywało go przed zrobieniem tego jednego, prostego kroku. Jakby jego łapy nagle stawały się cięższe na myśl o przekroczeniu progu legowiska medyczki. Duma? Strach? Wstyd? Sam nie potrafił tego nazwać. Może to był po prostu kolejny ciężar, który dokładano mu do grzbietu — a on, zamiast go zrzucić, po prostu przywykł do jego obecności.
Wiedział, że jeżeli to zlekceważy, rana stanie się zakażeniem. Że ból będzie tylko narastał, że może stracić sprawność w łapie, a w najgorszym przypadku… nawet życie. I że wszystko to będzie wynikiem jego własnej decyzji. Jego własnego milczenia.
Po raz kolejny westchnął głęboko, spoglądając w dal, jakby odpowiedź na wszystkie pytania miała spłynąć z linii horyzontu.
Jak dobrze, że ukończył już szkolenie Pchełki.
Nie potrafił wyobrazić sobie, że musiałby teraz uczestniczyć w jej codziennych treningach — biegać, walczyć, wspinać się, ukrywać emocje za uśmiechem, jak gdyby wszystko było w porządku. Nie dałby rady. Nie w tym stanie.
Myśl o swojej byłej uczennicy sprawiła, że kąciki jego pyska drgnęły lekko, choć nie był to uśmiech. To była raczej chwila ulgi — świadomość, że jedno zadanie zostało wykonane. Pchełka była samodzielna, silna, gotowa na kroczenie własną ścieżką. W końcu dotarła do tego etapu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz