BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?

W Klanie Nocy

Ostatni czas nie okazał się zbyt łaskawy dla Nocniaków. Poza nowo odkrytymi terenami, którym wielu pozwoliły zapomnieć nieco o krwawej wojnie z samotnikami, przodkowie nie pobłogosławili ich niemalże niczym więcej. Niedługo bowiem po zakończeniu eksploracji tajemniczego obszaru, doszło do tragedii — Mątwia Łapa, jedna z księżniczek, padła ofiarą morderstwa, którego sprawcy jak na razie nie odkryto. Pośmiertnie została odznaczona za swoje zasługi, otrzymując miano Mątwiego Marzenia. Nie złagodziło to jednak bólu jej bliskich po stracie młodej kotki. Nie mieli zresztą czasu uporać się z żałobą, bo zaledwie kilka wschodów słońca po tym przykrym wydarzeniu, doszło do prawdziwej katastrofy — powodzi. Dotąd zaufany żywioł odwrócił się przeciw Klanowi Nocy, porywając ze sobą życie i zdrowie niejednego kota, jakby odbierając zapłatę za księżyce swej dobroci, którą się z nimi dzielił. Po poległych pozostały jedynie szczątki i pojedyncze pamiątki, których nie zdołały porwać fale przed obniżeniem się poziomu wód, w konsekwencji czego następnego ranka udało się trafić na wiele przykrych znalezisk. Pomimo ciężkiej, ponurej atmosfery żałoby, wpływającej na niemalże wszystkich Nocniaków, normalne życie musiało dalej toczyć się swoim naturalnym rytmem.
Przeniesiono się więc do tymczasowego schronienia w lesie, gdzie uzupełniono zniszczone przez potop zapasy ziół oraz zwierzyny i zregenerowano siły. Następnie rozpoczęła się odbudowa poprzedniego obozu, która poszła dość sprawnie, dzięki ogromnemu zaangażowaniu i samozaparciu członków klanu — w pracach renowacyjnych pomagał bowiem niemalże każdy, od małego kocięcia aż po członków starszyzny. W konsekwencji tego, miejsce to podniosło się z ruin i wróciło do swojej dawnej świetności. Wciąż jednak pewne pozostałości katastrofy przypominają o niej Nocniakom, naruszając ich poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza z krążącymi wśród kotów pogłoskami o tym, że powódź, która ich nawiedziła, nie była czymś przypadkowym — a zemstą rozchwianego żywiołu, mszczącego się na nich za śmierć członkini rodu. W obozie więc wciąż panuje niepokój, a nawet najmniejszy szmer sprawia, że każdy z wojowników machinalnie stroszy futro i wzmaga skupienie, obawiając się kolejnego zagrożenia.

W Klanie Wilka

Ostatnio dzieje się całkiem sporo – jedną z ważniejszych rzeczy jest konflikt z Klanem Klifu, powstały wskutek nieporozumienia. Wszystko przez samotniczkę imieniem Terpsychora, która przez swoją chęć zemsty, wywołała wojnę między dwoma przynależnościami. Nie trwała ona długo, ale z całą pewnością zostawiła w sercach przywódców dużo goryczy i niesmaku. Wszystko wskazuje na to, że następne zgromadzenie będzie bardzo nerwowe, pełne nieporozumień i negatywnych emocji. Mimo tego Klan Wilka wyszedł z tego starcia zwycięsko – odebrali Klifiakom kilka kotów, łącznie z ich przywódczynią, a także zajęli część ich terytorium w okolicy Czarnych Gniazd.
Jednak w samym Klanie Wilka również pojawiły się problemy. Pewnego dnia z obozu wyszli cali i zdrowi Zabłąkany Omen i jego uczennica Kocankowa Łapa. Wrócili jednak mocno poobijani, a z zeznań złożonych przez srebrnego kocura, wynika, że to młoda szylkretka była wszystkiemu winna. Za karę została wpędzona do izolatki, gdzie spędziła kilka dni wraz ze swoją matką, która umieszczona została tam już wcześniej. Podczas jej zamknięcia, Zabłąkany Omen zmarł, lecz jego śmierć nie była bezpośrednio powiązana z atakiem uczennicy – co jednak nie powstrzymało największych plotkarzy od robienia swojego. W obozie szepczą, że Kocankowa Łapa przynosi pecha i nieszczęście. Jej drugi mentor, wybrany po srebrnym kocurze, stracił wzrok podczas wojny, co tylko podsyca te domysły. Na szczęście nie wszystko, co dzieje się w klanie jest złe. Ostatnio do ich żłobka zawitała samotniczka Barczatka, która urodziła Wilczakom córeczkę o imieniu Trop – a trzy księżyce później narodził się także Tygrysek (Oba kociaki są do adopcji!).

W Owocowym Lesie

Straszliwy potwór, który terroryzował społeczność w końcu został pokonany. Owocniaki nareszcie mogą odetchnąć bez groźby w postaci szponów sępa nad swoimi głowami. Nie obeszło się jednak bez strat – oprócz wielu rannych, życie w walce z ptakiem stracili Maślak, Skałka, Listek oraz Ślimak. Od tamtej pory życie toczy się spokojnie, po malutku... No, prawie. Jednego z poranków wszystkich obudziła kłótnia Ambrowiec i Chrząszcza, kończąca się prośbą tej pierwszej w stronę liderki, by Sówka wygnała jej okropnego partnera. Stróżka nie spodziewała się jednak, że końcowo to ona stanie się wygnańcem. Zwyzywała przywódczynię i zabrała ze sobą trójkę swych bliskich, odchodząc w nieznane. Na szczęście luki szybko zapełniły się dzięki kociakom, które odnalazły dwa patrole – żłobek pęka w szwach ku uciesze królowej Kajzerki i lekkim zmartwieniu rządzących. Gęb bowiem przybywa, a zwierzyny ubywa...

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Znajdki w Owocowym Lesie!
(jedno wolne miejsce!)

Znajdki w Klanie Klifu!
(jedno wolne miejsce!)

Zmiana pory roku już 14 września, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

31 sierpnia 2025

Od Bluszczu

Księżyce mijały, wszystko się zmieniało, a on od jakiegoś czasu miał plan. Zbierał zioła, miał ich coraz więcej i więcej, a rodzina tylko dziwnie się mu przyglądała. Nic dziwnego, w końcu kocur czuł się lepiej po śmierci ojca oraz Białozora i nagle zaczął zbierać tabuny roślin, które później trzymał w kącie w pokoju. On jednak nie zawracał sobie tym głowy, będąc w pełni skupionym na celu. A mianowicie chciał pomagać innym! Chciał przydać się na coś temu światu i spełnić słowa, które powiedział kiedyś do swojego dawnego mentora, nie zamierzał trafić do tego okropnego świata, w którym żył on. Dlatego postanowił wykorzystać swoje umiejętności w dobrym celu. Nie każdy umiał się bronić, a co dopiero wyleczyć, nie każdy potrafił w bezpieczny sposób posługiwać się ziołami, dlatego to on postanowił, że pomoże tym bezbronnym kotom w tak okrutnym miejscu, zwanym Betonowym Światem. Tylko zostało jeszcze omówienie tego z siostrami. To było chyba najtrudniejsze zadanie, przynajmniej według Bluszczu, dlatego już wcześniej zaczął szykować sobie wszystkie potrzebne rekwizyty, by przekonać siostry co do swojego pomysłu. Nie chciał przecież tak po prostu z dnia na dzień zniknąć.
– Jak myślisz Guziku? Wszystko gotowe? – zapytał pluszowego misia. Ten, jak na pluszaki przystało, nie odezwał się, zostawiając Bluszcza w tej wszechobecnej ciszy. – Uznaję to za zgodę! Dobra, to teraz... – nie dokończył, gdyż właśnie wtedy Betelgeza i Izyda weszły do pokoju. Kocur jak poparzony odskoczył od ziół i pluszowego przyjaciela, szybko odwracając głowę w stronę dwóch kotek.
– Wszystko dobrze? – zapytała Izyda, spoglądając to na brata, to na stojącą obok siostrę.
– Tak! A tak właściwie... Mam małą sprawę – zaczął kocur, zwracając tym samym uwagę obu kotek. – Ja... Chciałbym wykorzystać jakoś moje umiejętności – oznajmił z błyskiem w oku.
– Przecież to robisz. Wiesz o tym – zauważyła Betelgeza. – Co wymyśliłeś tym razem?
– Chciałbym je wykorzystać na większą skalę! Nie wszyscy mają możliwość uzyskania ziół, albo użycia ich do celów zdrowotnych. Chciałbym pomagać innym, wyruszyć w ten świat, by poznawać innych!
– Bluszczu, to ryzykowne, zwłaszcza patrząc na twoje drugie umiejętności... – zaczęła Betelgeza, lecz Bluszcz szybko jej przerwał.
– Ale są osoby potrzebujące pomocy!
– Ale jeśli ktoś cię złapie, zginiesz.
– Nie będzie tak!
– A zabijesz kogoś? Będziesz walczył?
Kocur zamilkł, spuszczając wzrok.
– No właśnie – dokończyła za niego Betelgeza.
– Ja wiem, że nie walczę i naprawdę trudno jest mi... – przełknął głośniej ślinę, na myśl o martwym już Białozorze. – ...kogoś skrzywdzić. Ale chcę się na coś przydać. Betelgezo, Izydo, proszę. Ja naprawdę chce pomagać innym! Jest tyle kotów. Ja... Zrobie wszystko! Mogę pójść z wami na jakiś kompromis. Nie wiem... Będę wracać co kilka dni! I tak musiałbym to robić, bo nie wezmę wszystkich zebranych ziół ze sobą. Będę... Trzymać się z dala od ulic! I... I... – wymyślał dalej na siłę argumenty. Betelgeza westchnęła tylko, przyglądając się staraniom brata, który to z tego wszystkiego zaczął już chodzić w kółko. Po chwili kotka podeszła do Izydy i obie cicho zaczęły dyskutować, pozostawiając na chwilę Bluszcza w niepewności. W końcu znów na niego spojrzały, a sam kocur aż zadrżał od ich poważnych spojrzeń.
– Musisz spełnić kilka warunków – odezwała się Izyda i podeszła do brata.
 
***
 
Wziął Guzika i powoli zaczął upychać rośliny do jego pluszowego wnętrza. Za każdym razem przepraszał go cicho, ale nie miał też innego wyjścia. Nie mógł wziąć w pysk wystarczającej ilości ziół, a Guzik miał kilka większych dziur w swoim materiale. Zostawił jednak kilka ziół, by móc opatrzeć sobie ranną od szkła łapę. Po czasie skoczył obie te czynności i zadowolony podniósł pluszaka. Był gotów. Gotów na największą przygodę całego jego życia, albowiem to była jego własna przygoda i to on ustalał jej warunki.
Spojrzał na siostry i jednego brata. Stał chwilę przed nimi, aż w końcu puścił Guzika i pobiegł w ich stronę, by się przytulić.
– Naprawdę bardzo dziękuję! – powiedział i w końcu odkleił się od rodzeństwa, nie zwracając już uwagi na ich reakcję dotyczące przytulania. – Ja będę już iść, wrócę za kilka dni, obiecuję! – oznajmił i wrócił po pluszaka. Następnie ruszył w stronę wyjścia i wyszedł na zewnątrz, nosem wciągając nieświeże powietrze miasta. Uśmiech nie schodził z jego twarzy. W końcu postawił pierwszy krok w stronę nieznanego. Przygodę czas zacząć! Ostrożnie przemieszczał się po Betonowym Świecie, unikając kontaktów z kimkolwiek wyglądającym niebezpiecznie. Omijał szerokim łukiem Wyprostowanych, tak samo jak ich wielkie potwory. Trzymał się po prostu cienia, tak długo jak mógł. Jednak jego podekscytowanie też musiało mieć gdzieś swoje ujście, tak więc kocurek co chwilę się zatrzymywał, oglądając niektóre całkiem nowe przedmioty na swojej drodze. Mimo tego, że mieszkał w Betonowym Świecie od małego, nie wychodził za często, a jeśli już to się zdarzyło, zazwyczaj ograniczał się do przestrzeni dookoła ich domu. Nie zwiedzał, ale teraz? Teraz mógł wszystko poznać sam dokładniej. I to na własną łapę! Tak więc zamierzał robić i nikt nie mógł go powstrzymać. No... Przynajmniej tak myślał.

Wyleczeni: Bluszcz 

Od Mrocznej Wizji

Mroczna Wizja cicho przeciągnęła się na skraju lasu. Powietrze pachniało świeżością po nocnym deszczu. Ziemia była jeszcze wilgotna. Kotka uniosła nos, starając się wyłowić jakieś zapachy. Skrzywiła się. Jedyne, co wyczuwała to deszcz i zapach mokrej ściółki.
Wkrótce jednak poczuła mysz. Zatrzymała się, stawiając łapy ostrożnie, by nie nadepnąć na suchą gałązkę. Uszy skierowała w stronę źródła dźwięku. Nie widziała zwierzyny, ale wyczuwała, że mysz grzebała w ziemi tuż pod krzakiem. Mroczna Wizja zbliżyła się powoli, krok po kroku, aż w końcu napięła mięśnie i skoczyła. Krótki pisk i ofiara znalazła się między jej łapami. Pochyliła się i złamała jej kark błyskawicznym ruchem szczęki.
Zakopała zdobycz pod liśćmi, aby wrócić po nią później i ruszyła dalej. Jedna mysz przecież nie wystarczy. Co jakiś czas zatrzymywała się, nasłuchując. Tym razem kotka poczuła woń drozda. Zatrzymała się i przykucnęła. Ptak dziobał coś w ziemi, odwracając głowę w różne strony. Mroczna Wizja podpełzła bliżej, lecz ptak nagle zerwał się do lotu. Pazury musnęły powietrze, ale nie zdobycz.
Kotka westchnęła cicho, jednak nie zraziła się. Takie było polowanie – raz udane, raz nie. Ostatecznie jeszcze dwa razy miała szczęście i zanim słońce wspięło się wysoko, miała już dwie myszy i pulchną wiewiórkę. To wystarczyło, by wrócić do obozu.
Zadowolona z wyniku polowania, Mroczna Wizja wzięła zdobycze i skierowała się ku obozowi. Dziś klan nie będzie głodny.

Nowa samotniczka!

 

Od Czyhającej Mureny

Jakiś czas temu

— Sterletowa Łuska i Pluskający Potok oficjalnie są razem! Zastanawia mnie, kiedy odbędzie się ślub — no i kto zostanie na niego zaproszony... — Tego typu słowa wciąż obijały się o jej uszy i nie za bardzo jej to odpowiadało. O ile przepadała za słuchaniem plotek, tak istniała cienka granica między rozmawianiu o innych kotach, a o bliskiej jej rodzinie — i przekraczanie tej granicy bardzo jej nie odpowiadało; w końcu nigdy nie wiadomo, czy za jej plecami ktoś nie oczernia jej rodziny. A co do ślubu… Cieszyła się ze szczęścia Łuski; zasłużył na miłość. Domyślała się, iż jego relacja z Potokiem nie zawsze była prosta, toteż cieszyła się, że mimo wszelkich przeciwności losu udało im się dojść do porozumienia i połączyć swoje ścieżki.

─── ⋆⋅ ☾⋅⋆ ───

Przekrzywiła gwałtownie głowę, gdy czyjeś łapy wylądowały na jej grzbiecie i zwaliły ją z nóg. Zmrużyła oczy, prychając wściekle — nad nią błysnęła para figlarnych, żółtych oczu.
— Och, witaj ponownie! — zachichotał samotnik, kręcąc na boki pyskiem, jakby chciał przyjrzeć się jej pod lepszym kątem.
— Złaź ze mnie — syknęła, strzepując ogonem.
Czekot nie protestował i zgrabnie odsunął się od niej, prostując sierść na karku. Jego ogon smagał delikatnie powietrze, gdy przeniósł spojrzenie swoich złotych, niewinnych ślepi na jej lico.
— Wybacz za to najście — sprostował prędko i schylił nieznacznie łeb. — Nie chciałem cię przestraszyć, co to to nie!
Usiadła na ziemi, językiem przejeżdżając po piersi i wygładzając kilka odstających włosów.
— W porządku — rzuciła beznamiętnym głosem, unosząc delikatnie podbródek, aby spojrzeć na kocura. Ten uśmiechnął się tylko, zanim strzepnął uchem i usiadł w bezpiecznej odległości od niej.
— A właśnie… nigdy ci się chyba nie przedstawiłem, czyż nie? Imion mam wiele, ale zazwyczaj zwą mnie Harpun, jeśli cię to ciekawi. — Wyszczerzył się w uśmiechu, a ona tylko przekręciła nieznacznie głowę.
— Cóż za… nietypowe imię — stwierdziła. W rzeczywistości nie miała pojęcia, co ono znaczyło — oczywiście nie mogła dać tego po sobie pokazać. Nie miała zamiaru dawać mu tej przyjemności wyjaśnienia jej znaczenia jego imienia.
— A ty zechcesz się ze mną podzielić swoim imieniem? — Jego kolejne pytanie skutecznie wyciągnęło ją z rozmyślań. Przeniosła na niego wzrok, a cisza zawisła między nimi.
— Na imię mi Czyhająca Murena — odparła po chwili milczenia. Słowa powoli, ostrożnie opuszczały jej pysk, jakby ważyła je na języku.
I tak jeszcze przez pewien czas kontynuowała rozmowę z kocurem, aż nie nadszedł czas, aby powróciła do obozu. Nie mogła pozwolić sobie na zaniedbywanie obowiązków wojownika.

─── ⋆⋅ ☾⋅⋆ ───

Wreszcie nadszedł długo wyczekiwany czas odbudowy ich obozu — a co za tym idzie, wszystkie koty miały łapy pełne roboty. Naprawy szły im całkiem gładko (a przynajmniej tak to wyglądało, bowiem wojownicy — i nie tylko — całymi dniami krzątali się po koczowisku, wspólnie pracując), toteż Murena zakładała, że już niedługo uda im się opuścić tymczasowe obozowisko. Tak, jak inne koty, Czyhająca Murena również nie próżnowała i starała się spędzać jak najwięcej czasu na zajmowaniu się klanem. Tym razem spokojnym krokiem szła u boku Sterletowej Łuski — wreszcie udało jej się pobyć z nim nieco na osobności po jego ślubie. Z niewielkimi konarami wystającymi z pyska stanęli nieopodal żłobka i razem z kilkoma innymi kotami zajęli się umacnianiem ścian legowiska; tak, aby na pewno odpowiednio chroniły kociaki. Sterlet przekrzywił delikatnie głowę, wplatając jedną z trzcin między gałęzie żłobka, tym samym łatając niewielką szparę.
— Nie mogę się doczekać, gdy już skończymy pracę nad obozem — rzuciła Czyhająca Murena, pomagając jakiemuś kociakowi wpleść gałązkę w ścianę żłobka.
Sterletowa Łuska skinął głową, przejeżdżając ogonem po ziemi.
— Ja również… Jak na razie pozostaje nam ciężka praca, a wkrótce dostrzeżemy jej efekty — oznajmił, ostrożnie łapiąc między zęby kolejny, niewielki patyk i z pomocą łap umiejscawiając go w ścianie żłobka. Księżniczka przytaknęła na słowa brata, kończąc pracę nad kilkoma pędami i schylając się, aby unieść trzcinę.
— Cieszę się, że większość kotów podchodzi do tego tak entuzjastycznie. Dobrze, że powódź nie stłumiła naszego ducha — odparła, pomagając sobie pazurami z wpleceniem trzciny pomiędzy gałęzie.
Dymny uśmiechnął się nieznacznie i rzucił jakimiś pokrzepiającymi słowami — jeszcze chwilę pracowali tak, wymieniając się opiniami i uwagami, zanim nie zużyli już wszystkich zebranych przez nich wcześniej gałęzi. Księżniczka przekrzywiła delikatnie łeb, spoglądając na wojownika z ukosa.
— Może nazbieramy więcej patyków, a potem udamy się pomóc w odbudowie lecznicy? — zaproponowała, strzepując uchem.
Sterlet skinął głową.
— Jasne — wymruczał, powoli podnosząc się z ziemi.
Razem z Czyhającą Mureną opuścili zmasakrowany przez powódź obóz, aby następnie skierować się w prawo, kierując się rozległymi, nieco podmokłymi terenami Klanu Nocy. Wiatr świszczał im w uszach, gdy powoli szli przed siebie, gawędząc cicho i uśmiechając się od ucha do ucha.

─── ⋆⋅ ☾⋅⋆ ───

Przycupnęli nieopodal reszty kotów, podając im uzbierane materiały do budowy ściany legowiska medyków, a następnie sami zabeali się do pracy; przed nimi wciąż było jeszcze wiele napraw, jednak odbudowa obozu szła im wszystkim wyjątkowo dobrze — już widoczne były niektóre zmiany. Czyhająca Murena przekrzywiła delikatnie łeb, podając Nenufarowemu Kielichowi kilka grubszych gałęzi; starsza wojowniczka zgrabnym ruchem skomponowała je odpowiednio, tworząc dobrą podstawę legowiska. Sterletowa Łuska siedział tuż obok, uszczelniając dolną partię lecznicy i komentując postępy w ich pracy.

Wykonane zadania: Umocnienie żłobka twardszymi gałęziami, trzcinami i patykami, odbudowa ścian lecznicy

Od Czyhającej Mureny CD. Samowolnej Łapy

Zamrugała raz. A potem drugi. O ile lubiła czasami porozmawiać, to nie spodziewała się aż tak rozbudowanej wypowiedzi na tak proste pytanie — ale nie mogła stwierdzić czy to tak właściwie dobrze czy źle. Przez chwilę rozważała słowa Samowolnej Łapy, bo po chwili strzepnęła ogonem i uchyliła pysk, aby odpowiedzieć:
— Nie, nie wydaje mi się — stwierdziła, poruszając wąsami. Żółte ślepia kocura wciąż uparcie wpatrywały się w nią, ani na moment nie spuszczając wzroku z jej pysku. Przekrzywiła delikatnie głowę, gdy Biedronkowe Pole, prowadząca patrolem, dała znak do wymarszu z obozowiska. — Powinniśmy już iść — oznajmiła, a następnie razem z Samowolną Łapą udali się w ślady starszej wojowniczki oraz reszty kotów. Błoto zapadało się pod ciężarem ich łap, a jednolicie szare niebo zdawało się wręcz uginać, jakby gotowe w każdej chwili spaść na głowy niespodziewających się niczego kotów. Wreszcie Biedronkowe Pole zarządziła rozdzielenie się — w ten sposób mieli upolować więcej — a Murena została przydzielona do Samowolnej Łapy. Księżniczka powoli sunęła u boku dymnego kocura, który zdawał się całkiem już pochłonięty w rozmyślaniach. Może to i lepiej. W pewnej chwili jednak Samowolna Łapa drgnął nieznacznie i odwrócił się w stronę Czyhającej Mureny.
— Chcesz sprawdzić, kto upoluje więcej ryb? — zagadnął, strzepując uchem.
Księżniczka przez chwilę rozważała jego pytanie, zanim postanowiła przystać na jego propozycję:
— Możemy spróbować.
Dymny uśmiechnął się promieniście i oba koty skierowały się w stronę brzegu. Przez chwilę chodzili tak po piaszczystym podłożu (teraz bardziej przypominającym błoto niż ciepły, suchy piach), a następnie zatrzymali się w jednym miejscu, nachylając się nad taflą wody w poszukiwaniu potencjalnych ofiar. Ostatecznie rozdzielili się nieco, aby nie straszyć sobie nawzajem ryb, ale Murena wciąż miała oko na Samowolną Łapę, gdyby była potrzeba interwencji — wychyliła się nieco do przodu i spojrzała w dół, na morską toń. Widziała ciemne rybie cienie, przepływające pod powierzchnią wody. Nie minęło wiele czasu, gdy wyłowiła niewielką ukleję — i tak właściwie na tym skończyło się jej szczęście, bo po chwili przyszedł do niej Samowolna Łapa z rybą w pyszczku. Kątem oka niby widziała, jak szedł w jej kierunku, ale zdawała się tak pochłonięta polowaniem, że gdy tylko zbliżył się do niej i ułożył rybę obok jej boku, podskoczyła niespodziewanie, a jej łapy osunęły się i z towarzyszącym temu głośnym pluskiem wylądowała w wodzie aż po brodę.
— Oj! Wszystko w porządku? — Samowolna Łapa nachylił się nad nią, widocznie zmartwiony.
Z pyska księżniczki uciekło ciche westchnienie, ale wygramoliła się na brzeg i zabrała się za oporządzanie futra, kątem oka zerkając na kocura.
— Tak, dzięki za troskę — rzuciła z roztargnieniem. Żyli w Klanie Nocy; odrobina wody nie mogła jej przeszkodzić... Chyba. Przekrzywiła głowę, spoglądając na dymnego.
— I co udało ci się złowić? — zapytała po chwili.

<Samowolna Łapo?>

Od Brukselkowej Zadry CD. Wilczej Łapy (Wilczego Skowytu)

Kiedyś

Brukselkowa Zadra siedziała przy wyjściu z obozu, wypatrując swojego ucznia, Wilczej Łapy. Czekoladowy kocur wrócił prędko, a gdy tylko wszedł do obozu, od razu dostrzegł Brukselkę kręcącą się przy wejściu. Próbował ją ominąć, ale nie miał szans. Liliowa zagrodziła mu drogę swoim cielskiem.
— Gdzieś ty był! Wiesz, jak się martwiłam?! Myślałam, że Klifiacy cię ukradli! — podniosła głos, krzycząc na młodego ucznia. Ten wiedział doskonale, że może mieć przechlapane.
— Przepraszam Brukselkowa Zadro... potrzebowałem... samotności, chciałem poukładać myśli! — rzucił najprostszą wymówkę. Liliowa kotka skinęła głową, ale jej wzrok wyraźnie mówił: “Nie rób mi tego więcej, bo obedrę cię ze skóry!”. Jej ostre spojrzenie mówiło samo za siebie. Wilcza Łapa westchnął i udał się do swojego legowiska, a Brukselka została sama. Po chwili ruszyła w stronę żłobka, by odwiedzić Wrotyczową Szramę.
— Hej — mruknęła, wchodząc powoli do środka.
Horyzont, Sen i Gwiazdnica smacznie spali, a liliowa wojowniczka czuwała nad nimi, obserwując ich powoli unoszące się i opadające boki. Brukselka podeszła do niej i musnęła ją językiem po policzku, na co Wrotycz zapiekły uszy, a przynajmniej tak wydawało się Brukselce.
— Jak się czujesz? Kociaki są grzeczne? — spytała, przenosząc wzrok na trzy puchate kulki futra.
— Tak… tak. Nie broją za bardzo, więc ani ja, ani ty nie musimy się o nic martwić. Ale by było, gdyby któreś z nich uciekło z oboz–.
Nie zdążyła dokończyć, bo Brukselka uciszyła ją łapą.
— Tylko tego nie wykrakaj! Jeszcze by im się coś stało… — westchnęła, kręcąc głową. — Nie zasługują na to, tym bardziej nie po tym, jak ich własna matka je porzuciła.
Wrotyczowa Szrama uśmiechnęła się ciepło.
— Dobrze, że mają nas.
Brukselkowa Zadra spojrzała na nią poważnie i skinęła głową.
— Tak, dobrze…

***

Zgromadzenie

Gdy Wilczy Skowyt dostrzegł w tłumie Brukselkową Zadrę, od razu ruszył w jej stronę, by się przywitać. Wciąż był od niej trochę mniejszy.
— Kiedyś cię przerosnę, staruszko — zachichotał, spoglądając na swoją byłą mentorkę. Brukselkowa Zadra stała wyprostowana, martwiąc się o stan swojej matki, która została w obozie. Gdy podszedł do niej Wilczy Skowyt, niemal podskoczyła.
— Nie strasz mnie tak! — zachichotała i podniosła łapę, by rozczochrać mu futro na głowie. — Chciałbyś! Nie pozwolę na to, niziołku.
Po chwili czekoladowy odrzucił jej łapę i na nowo ułożył futro na głowie.
— Aj tam! Jeszcze kilka księżyców i będę większy od ciebie! — uniósł głowę do góry, próbując pokazać kotce, że są niemal tego samego wzrostu. Potem uśmiechnął się do siebie. — Wyjdziemy może niedługo na wspólne polowanie? Od mojego mianowania jeszcze nie byliśmy razem poza obozem! — chrząknął oburzony.
Brukselkowa Zadra zmrużyła oczy, udając, że się zastanawia. Faktycznie, odkąd czekoladowy kocur został wojownikiem, nie rozmawiali ze sobą zbyt często.
— No jasne! Musisz się pochwalić, jak świetnie sobie radzisz na nowej randze! — mruknęła. — A wiesz, czyja to zasługa?
— Oczywiście, że twoja zasługa, Brukselkowa Zadro! Bez takiej cudownej mentorki nie zostałbym wojownikiem — zaśmiał się lekko, a ton jego głosu był przyjazny. Lubił rozmawiać ze swoją mentorką, tym bardziej na zgromadzeniach. Brukselka pokiwała głową z uznaniem. Potem spojrzała na swojego byłego ucznia, dostrzegając, że zaczyna on delikatnie machać ogonem z podekscytowania.
— O czym tak myślisz? — zapytała, unosząc jedną brew. Następnie uśmiechnęła się zadziornie. — Masz już kogoś na oku, prawda? Musisz mieć! Nie pytam się ciebie o to na każdym zgromadzeniu po nic! — przewróciła oczami. Ciekawe, w kim młody Wilczak mógłby się zakochać.
Wilczy Skowyt szybko oderwał się od swoich myśli, gdy głos Brukselki przerwał jego rozważania.
— Aaa, ja no... Mam kogoś na oku! Wreszcie mogę ci powiedzieć, że mam! — uśmiechnął się, jego uśmiech był szeroki, a ogon nerwowo stukał o ziemię. Brukselkowa Zadra zastanowiła się przez chwilę, czy kocur mówił prawdę, czy skłamał, by nie wracała do tego tematu.
— Powiedzmy, że ci wierzę... Jest z Klanu Wilka? To kotka? — zaczęła dopytywać. Nawet jeśli Wilczy Skowyt zakochałby się w kimś z obcego klanu, nie miałaby z tym problemu, dopóki byłby szczęśliwy – choć wolałaby, by nie mieszał się w związki międzyklanowe. Są dosyć ryzykowne.
— Eee... no, jest to kotka, ale nie z Klanu Wilka... tak jakby — zawahał się przed wypowiedzeniem ostatnich słów. Może było to trochę ryzykowne, lecz mówił Brukselce wszystko. Liliowa zdziwiła się nieco, gdy usłyszała te wieści.
— No proszę! A kiedy mi ją przedstawisz? — zamrugała kilka razy. — Nie wiedziałam, że zadajesz się z kotami z innych klanów! Jest z Klanu Klifu? Czy Klanu Burzy? — mruknęła, ostatnie słowa wypowiadając szeptem. — Uważaj na siebie, młody... Nie chcę, byś miał problemy!
Wilczy Skowyt uśmiechnął się niepewnie, nie chcąc dokładnie zdradzać szczegółów dotyczących kotki.
— Ach... no, przedstawię ci ją może kiedyś... — Na pytanie dotyczące klanu już jej nie odpowiedział, nie wiedział, jak zareaguje.
— Nie narobię sobie problemów! Przecież mnie znasz...
— No dobrze, dobrze. Będę czekać w takim razie.
Brukselka zauważyła, że kocur nie odpowiedział jej na pytanie o klanie, ale nie zamierzała tego drążyć. Jeśli nie chciał rozmawiać o tym, to nie musiał.
— To prawda... Nieczęsto pakujesz się w tarapaty. A szkoda! Byłoby ciekawiej — zażartowała. — Może znalazłbyś w końcu jakichś znajomych w Klanie Wilka... Nie widzę, byś rozmawiał z innymi zbyt często.
— Nie wiem, czy byłoby ciekawiej! A z innymi nie potrzebuję za dużo rozmawiać, wystarczy, że mam Mew... moją koleżankę! I ciebie, oczywiście! — zaczął wylizywać swoje łapy z zakłopotania.
— Mew? — powtórzyła. — Chyba mi się nie przesłyszało, kim jest Mew? To ten twój obiekt westchnień?
Jej końcówka ogona drgnęła.
— Nie musisz mówić, oczywiście. Tylko ten Mew nie brzmi jak klanowe imię... Czy to jakiś samotnik?
— A niee... myślałem o swojej siostrze i się przejęzyczyłem — zatrzymał powietrze w płucach, wyczekując na odpowiedź Brukselki. Nastawił uszy, po chwili głośno wypuścił powietrze z ust. Wojowniczka wpatrywała się w niego przez moment ze zmrużonymi oczami, a potem westchnęła i poprawiła swoją pozycję.
— Aha, no jasne — wzruszyła ramionami. — Nie pamiętam... O czym ona ostatnio ci mówiła? W sensie twoja siostra.
— A mówiła, że nic nie rozumie, dlaczego nie wróciłem do nich i takie tam... że mam wrócić i nikomu nie powie, że wróciłem. Ale nie chcę wracać! Wolę zostać z tobą i z Mewą! — przez przypadek wymsknęło mu się imię białej kotki. Lekka wtopa... ale już nic nie zrobi.
— No i tyle z tego wyszło... jak co, to nic nie słyszałaś!
Brukselka zachichotała.
— Ach! Świetnie ci idzie w trzymaniu języka za zębami — zażartowała. Więc jego wybranka miała na imię Mewa? Czy była samotniczką? — To dobrze, że... chcesz zostać z nami. Znaczy, wiesz, ja cię tu nie trzymam, ale... tutaj się wychowałeś. W Klanie Klifu może ciężej byłoby ci się odnaleźć... — wzruszyła ramionami.
— Racja, ale chyba wygodniej mi zostać tutaj... tym bardziej już po wojnie... — westchnął, po czym wstał, aby rozprostować nogi. — Może przejdziemy się po wyspie? — zaproponował.
— No jasne!

***

Brukselkowa Zadra siedziała przed legowiskiem starszyzny, a obok niej przysiadła Wrotyczowa Szrama. Ogon pręgowanej kotki nerwowo uderzał o ziemię, wystukując niespokojny, nierówny rytm.
— Brukselko, wszystko w porządku? — zapytała dymna, opierając głowę na jej barku. Pręgowana lekko drgnęła pod jej naciskiem. — Wyglądasz na zaniepokojoną. Coś się stało? Czy chodzi o twoją matkę? A może o Pokrzywowego Wąsa? — wyszeptała troskliwie.
— Nie… tym razem nie o to chodzi. Myślę o Wilczym Skowycie i… sama wiesz o czym — odparła Brukselka, ostrzej niż zwykle. Nie można jej było jednak winić. Od dawna źle spała, prawie nie jadła, a stres nie opuszczał jej ani na chwilę.
— Nie rozumiem? — Wrotycz zmarszczyła lekko brwi.
Brukselka spojrzała na nią, jakby patrzyła na głupca. Ten wzrok ukuł dymną w serce i sprawił, że jej oczy zasnuły się smutkiem. Dopiero wtedy pręgowana spuściła wzrok.
— Chodzi o… wiarę — mruknęła pod nosem. — Będę musiała z nim o tym porozmawiać. Choć nie sądzę, żeby miało to być takie trudne. W końcu wychował się w Klanie Klifu… w normalnym klanie.
Wrotycz kiwnęła głową, przyznając jej rację. Przez chwilę obie siedziały w milczeniu.
— To czemu nie zrobisz tego teraz? — odezwała się w końcu dymna. — Jest twoim byłym uczniem, jesteś mu bliska, na pewno cię zrozumie. — Po chwili zawahała się, po czym dodała nieco niepewnie: — M-mogę nawet pójść z tobą… jeśli potrzebowałabyś wsparcia. — Uśmiechnęła się ciepło.
— Może to wcale nie jest taki głupi pomysł. Tylko boję się, że kiedy nas nie będzie, coś stanie się z Kwitnącym Kalafiorem… a ja dowiem się dopiero wtedy, gdy będzie już za późno — westchnęła Brukselka. Jej mięśnie napięły się ze stresu. Strach towarzyszył jej bez przerwy, odbierając resztki radości z życia, ale… to przecież Klan Wilka. Nikt nie spodziewał się, że życie tutaj będzie szczęśliwe. Dobrze, że chociaż miała Wrotycz.
— Och, Brukselko… nie możesz pozwolić, żeby choroba twojej matki całkiem cię opanowała…
— Wiem — ucięła ostro, jej głos był zimny jak lód. — Słyszałam to już nie raz, ale… to nie jest takie proste. Nie potrafię tak po prostu przestać się martwić. Te myśli krążą po mojej głowie jak wygłodniałe sępy, dniem i nocą. To strasznie męczące — przyznała, a jej skórę przeszedł dreszcz. Nie była przyzwyczajona do otwartego zwierzania się ze swoich problemów. Zazwyczaj ich po prostu nie miała. — Może skończmy już mówić o mnie? Słyszałam, że Senna Łapa cię unika. Wyjaśnisz mi, co się między wami stało? — zapytała, a jej ton zabrzmiał pretensjonalnie. Nie miała jednak tego na myśli.
— Ja… — Wrotycz urwała, biorąc głęboki wdech. — Ja nie wiem… Opowiedziałam mu trochę o swojej przeszłości. Byłam szczera, a on… przestał się do mnie odzywać. Nie rozumiem, co się z nim stało. Ja… naprawdę nie wiem! — wymamrotała, a w jej oczach zabłysły łzy. Wtuliła nos w gęste futro Brukselki. — Te wspomnienia bolą, a jego reakcja sprawia, że… czuję się winna. Jakby to, że los cały czas dawał mi kłody pod nogi, było moją winą. A przecież… to bez sensu! — wyrzuciła z siebie drżącym głosem.
— Nawet tak nie myśl! — Brukselka westchnęła ciężko. — Porozmawiam z nim, jak tylko się nadarzy okazja.
Podniosła głowę i w tej samej chwili dostrzegła znajomą, czekoladową sylwetkę.
— Szybko, chodź! — szepnęła do Wrotycz, która uniosła uszy i także spojrzała w tamtym kierunku. Obie kotki zerwały się na łapy i ruszyły w stronę wojownika.
— O! Hej, Brukselko! — Wilczy Skowyt uśmiechnął się lekko, widząc nadchodzącą kotkę. — I Wrotyczowa Szramo… — dodał z uprzejmością. — Coś się stało?
Brukselka zawahała się. Jej spojrzenie uciekło ku legowisku starszyzny, potem zatrzymało się na Wrotyczowej Szramie, aż w końcu wróciło do czekoladowego wojownika.
— Chcesz przejść się na spacer? — zapytała.
Wilczy Skowyt patrzył na nią przez kilka uderzeń serca, po czym kiwnął głową.
— Jasne! O czym chcesz porozmawiać?
— Powiem ci po drodze — mruknęła, wychodząc z obozu.
Czekoladowy ruszył za nią. Tuż przy wyjściu Brukselka nagle poczuła, że powinna obejrzeć się za siebie. Tak zrobiła – a tam, w tym samym miejscu co wcześniej, stała Wrotyczowa Szrama.
— Wrotycz! Chodź z nami! — zawołała. Uszy dymnej od razu się uniosły, a na pysku pojawił się pogodny uśmiech. Nieśmiało dołączyła do nich.
Gdy szli lasem, Wilczy Skowyt w końcu odezwał się z lekkim niepokojem:
— To co? Coś się dzieje? Las się pali?
Brukselka pokręciła głową.
— Gorzej, synku, gorzej! — zachichotała, ale zaraz spoważniała i przełknęła ślinę. — Słuchaj, bo… — zaczęła cicho, przenosząc wzrok na Wrotycz. — Rozglądaj się, czy nikt nas nie podsłuchuje, dobrze?
Dymna skinęła głową.
— Dobrze… — Brukselka westchnęła. — Wilczy Skowycie, chodzi o to, że w Klanie Wilka są dwie wiary. Wiem, że nigdy nie wspominałeś mi o swojej, ale zakładam, że nadal wierzysz w Klan Gwiazdy. I chcę, żebyś wiedział jedno…
Czekoladowy nadstawił uszu, wsłuchując się uważnie.
— Tutaj większość czci Miejsce, Gdzie Brak Gwiazd. Wiem, że dla ciebie to może brzmieć dziwnie… ale tak jest. — Zawahała się. Mogłaby powiedzieć mu więcej – o kulcie, przepowiedniach, misjach – ale wiedziała, że to zbyt wiele, jak na jedną rozmowę. — Chcę tylko, żebyś zawsze pamiętał, że to gwiezdni przodkowie są prawdziwi. Nie daj sobie wmówić, że jest inaczej.

<Wilczku?>

Zakończenie Eventu Wakacyjnego!

 Na osłodzenie końca wakacji!

Dla Barwinka:


Dla Delty:


Dla Imbir:


Dla Floriana:


Dla Ferba:


Dla Maj:


Dla Pianki:


Dla Pręgi:


Dla Sójki:


Dla Suzy:


Dla Uzi:


Dla Vezu:


Dla Reed:


Dla Xivitre:


Dla Zeno:


Dla Fryzi:


Dla Lapis:



Dziękuję wszystkim za wzięcie udziału w evencie i do zobaczenia!

Od Lulkowego Ziela CD. Żmijowcowej Wici

Lulkowe Ziele krzątał się energicznie wokół niedawno powstałego źródełka w centrum obozu. Niesamowicie przypadła mu do gustu ta inicjatywa, zwłaszcza biorąc pod uwagę zadanie, jakie ogrodnikom w związku z tym przydzieliła Spieniona Gwiazda. Mieli udekorować je roślinami, spełniającymi zarówno funkcję estetyczną, jak i praktyczną. Postawił więc głównie na sadzonki lawendy. Przyjemny dla kociego noska zapach fioletowych kwiatów był bowiem niezwykle użyteczny. Skutecznie odstraszał wszelkie pasożytnicze moskity, dając Nocniakom choć chwilę wytchnienia od ich bezustannego brzęczenia. Gdy tylko robiło się ciepło, te krwiożercze owady potrafiły być prawdziwą plagą, masami wypełzając z rzeki i stadnie atakując bezbronne koty, jakby chciały wyssać je do sucha. Być może ten opis brzmiał nieco dramatycznie, ale czasami naprawdę ich okres lęgowy zamieniał ciepłe wieczory w walkę o przetrwanie!
Ogrodnik więc pracował w pocie czoła, przenosząc potrzebne rośliny na ich miejsce. Już wcześniej zaznaczył sobie miejsca pod nasadzenia, a niektóre nawet wykopał i dokładnie przygotował, chcąc, aby gleba nieco się przed tym natleniła.
Odłożył sadzonki delikatnie na grunt, nucąc coś pod nosem. Już miał zacząć kopanie, gdy nagle usłyszał znajomy głos za plecami. Postawił uszy na baczność, po czym lekko przechylił je w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. Czy on się przesłyszał?...
— Lulku! Hej, Lulku! Pomóc ci?
Czyli jednak się nie przesłyszał. Ten głos rzeczywiście należał do Żmijowca. Gdyby wystarczającym zdziwieniem nie był sam fakt, że Żmijowiec odezwał się do niego z własnej, nieprzymuszonej woli (cud?), to ten dodatkowo... proponował mu pomoc? Tak po prostu? Sam z siebie? Ogrodnik zmarszczył lekko brwi, a końcówka jego ogona zadrgała delikatnie. Czyżby ktoś podmienił mu brata?
— T-to jakaś podpucha, czy... — zapytał niepewnie, dalej świdrując kocura żółtymi ślepiami.
— Nie. Skończyłem pracę z Kropiatkową Łapą. Nie chce jej aż tak męczyć, ale jeśli potrzebujesz łapy, to mogę ci ją podać — powiedział nonszalancko. — To chyba nie jest zbyt męczące, co? Mogę rozkopać ziemię. Nie jest bardzo wilgotna, więc raczej łatwo się ją zmyję... Możesz mi też dać trochę tych nasionek, jeśli myślisz, że źle coś pomiętolę. Chyba, że jest w tym więcej filozofii, niż mi się wydaję, ale skoro nawet ty dajesz sobie z tym radę, to z czym ja miałbym mieć problem — zażartował, uderzając brata lekko ogonem w bark.
Lulkowe Ziele wpatrywał się w niego wielkimi ślepiami, nawet nie mrugając. Nie bardzo wiedział, co miał na to odpowiedzieć. Nawet nie poczuł się szczególnie urażony tym dość jednoznacznym przytykiem. Zamiast tego delikatnie ugryzł się w łapę, chcąc sprawdzić, czy to aby na pewno nie był jakiś absurdalny sen. W końcu zażywane przezeń nasiona maku często wywoływały dziwne mary nocne. Wyłącznie się jednak skrzywił, czując delikatne uszczypnięcie. Cóż, najwyraźniej to rzeczywiście działo się na jawie...
Z powrotem przekierował wzrok swoich złotych oczu na brata. Wojownik ewidentnie, ku jego zaskoczeniu, nie czekał na jego instrukcje. Od razu wziął się do roboty, nie narzekając nawet na brudzącą jego łapy ziemię. Chyba uderzył się w głowę...
— Może nie jest to bardzo trudne, ale ten trening nie trwa tyle bez powodu... — westchnął cicho, po czym delikatnie uniósł jedną z sadzonek. Umieścił ją na przygotowanym wcześniej miejscu i delikatnie zakopał, ubijając sypką glebę tak, aby rosła prosto. Następnie podlał ją wodą, którą wcześniej przytargał tutaj w idealnie wyżłobionym kawałku kamienia.
Nie to, żeby miał to bratu za złe, naprawdę. Wiedział, że ich funkcja była ważniejsza. To oni bronili klanu, patrolowali, polowali. On był jedynie niezgułą, która zajmowała się kwiatkami, aby nie być kompletnym pasożytem dla reszty. W niczym innym by się nie sprawdził — jego niezdarne kroki na pewno wystraszyły by potencjalną zwierzynę, a brak koordynacji pogrążyłby go w walce. Kim innym miał więc zostać?
Mimo wszystko, nieco go to uwierało. Na samą myśl o pogardliwym podejściu, jakie wobec jego pracy przejawiało jego rodzeństwo, czuł nieprzyjemne mrowienie pod futrem. Chciałby, aby inni doceniali go tak, jak doceniali Wężynę. Chciałby umieć samego siebie doceniać tak bardzo, jak doceniali się Żmijowiec i Tojad. Chciałby potrafić coś unikatowego, coś, co inni mogliby doceniać — jak rzeczy tworzone przez Rosiczkę. 
A zamiast tego był właściwie... Nikim specjalnym. Wow, potrafił zakopać roślinę i sprawić, aby nie zwiędła. Cóż za wspaniałe osiągnięcie! A tak poza tym? Nie umiał nawet dobrze pływać, a na sam widok rzeki czuł, jak wszystkie flaki przekręcały mu się w brzuchu! Nie mógł nawet spać bez maku, bo inaczej budziły go koszmary — jak jakiegoś strachliwego kociaka!
Być może dlatego tak mu to przeszkadzało. Potrafiłby przeżyć to, że był jedynym, który widział siebie. Prawdziwego siebie. Słabego, bezużytecznego i zbędnego. Bolało go jednak to, że było to boleśnie oczywiste także dla wszystkich innych w jego otoczeniu. 
Nawet się nie zorientował, że przez cały czas swoich żałosnych refleksji ciągle kopał dołek, kompletnie bezmyślnie, doprowadzając go do stanu, w którym już dłużej nie można go było raczej nazywać zdrobnieniem...
Teraz było to raczej potężne dziursko.
Zamrugał kilka razy, przypatrując się wykopanemu przez siebie dziełu. Wspaniale. Nawet tego nie potrafił zrobić dobrze... Czy była na świecie łatwiejsza rzecz od wykopania dziury? Nie sądził, a nawet to udało mu się skopać. I to jak efektownie!
Wpatrywał się tępo w owoc swojej pracy, a na jego pyszczku zagościła mieszanka skwaszenia i goryczy. Nie był już sobą zawiedziony. Był po prostu... znużony? To chyba był trafny opis jego stanu. Znużenie swoją ogólną beznadziejnością. W końcu usłyszał ciche mruknięcie. Jego ucho zadrgało delikatnie, a on sam przekierował wzrok na swojego brata.
Żmijowiec patrzył na niego w taki sposób, jakby co najmniej wyrosło mu trzecie oko. Lulek sam nie wiedział, czy więcej w tym było drwiny, szoku, czy zniesmaczenia jego ufajdanym glebą futrem. Zapewne wszystkiego po trochu. Bury od zawsze był mistrzem ekspresji...
— Patrzysz się, jakbym co najmniej zaczął latać... — burknął, kładąc uszy po sobie. Ewidentnie popsuł się mu humor; i chociaż wewnętrznie wiedział, że sam był tego winowajcą, to nie potrafił nie obarczyć tym ciężarem swojego brata.

< Żmijowiec? >
Event: Zasadzenie roślin wokół źródełka

Od Lotosu do Księżyca i Śniątka

Siedział w bezpiecznych czterech ścianach żłobka, jedynie co jakiś czas wyglądając poza jego obręb. Pora Nowych Liści już się zaczynała. Wszystkie koty w obozie cieszyły się z tego powodu, radując się nadchodzącą poprawą w dostępności zwierzyny, i dłuższymi, bardziej słonecznymi dniami. Tylko on siedział tu jak struty, ze zmrużonymi oczyma i skwaszoną miną, niepasującą zupełnie do ślicznej mordki. Nie cierpiał słońca. I nie cierpiał tego, że wszystkich innych cieszyła zmieniająca się pogoda.
Szczególnie silną nienawiść wzbudzały w nim irytujące przechwałki Ognika. Czy on mógł w końcu utkać ten głupi, głośny pysk?! I tak nie miał do powiedzenia nic mądrego, po co więc w ogóle się odzywał! Wyłącznie wyprowadzał Lotos z równowagi tym swoim przemądrzałym tonem, nieskalanym myślą spojrzeniem i słonecznym futrem, o które albinos wcale nie był zazdrosny. Podły szkodnik!
"Skoro tak przeszkadza ci zwykłe słoneczko, to może powinieneś zamieszkać w tunelach, he? Są idealne dla takich kretów... Tak samo ciemne jak wasz ojciec." W głowie wybrańca wciąż odbijały się te podszyte oczywistym jadem słowa. Jak on śmiał wyśmiewać się z niego?! Co z niego za skończony mysi móżdżek! Powinien wiedzieć, że Lotos i jego rodzeństwo było wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju i czysto gwiezdne. Nie miał też pojęcia, o co dokładnie chodziło mu z kretami i byciem ciemnym — ale to pewnie były jakieś kolejne jego idiotyczne wymysły! Nie to, żeby go to interesowało. Ani odrobinę.
... No dobrze, może trochę. Tak tyci-tyci. Naprawdę ledwo. Nie wiedział, o jakich tunelach mówił rudy. Ale chciał. Być może tamten się z niego wyśmiewał, ale jeśli rzeczywiście nie było tam słońca, to... Nie mogły być czymś złym, czyż nie? Tak przynajmniej sądził Lotos.
W pewnym momencie jego samotne filozofowanie brutalnie przerwał pojawiający się w zasięgu jego marnego wzroku, rozmazany obiekt. Bliżej niezidentyfikowane coś rozglądało się dookoła nieporadnie. Dreptało, stawiając małe kroczki i co jakiś czas chwiejąc się lekko, jakby traciło równowagę. W pyszczku za to trzymało jakiś niewielki badyl. Lotos na ten widok zamrugał kilka razy i zastrzygł uszami, przechylając głowę w bok, obserwując kocię (w końcu wydedukował, że tym musiało być to dziwne stworzenie) niczym obiekt badawczy.
— Wruszka...? — Kociak zatoczył się, szurając łapkami w stronę kociarni. Szukał jego siostry, huh? Ciekawe z jakiego powodu. Wróżka wiecznie przyciągała dziwne towarzystwo... Była zdecydowanie zbyt miła dla tych prostaków. I to jeszcze kompletnie szczerze!
Spojrzał na swojego żłobkowego sąsiada, ubierając na pyszczek czuły uśmiech. W rzeczywistości trudno było mu powstrzymać grymas zniesmaczenia. Wyglądał strasznie... niezdarnie. Powinien jakkolwiek się prezentować. Jak inaczej chciał wywalczyć swoje miejsce w klanie?
— Nie ma tu Wróżki, mały... — mruknął cicho, spokojnym tonem, przyprawionym nutą fałszywego zaangażowania.
Młodszy kocurek zatrzymał się na jego słowa, poruszając uchem. Nie spojrzał w jego stronę, na co Lotos uniósł delikatnie brew. Dziwne. Zmrużył delikatnie oczy. Czy ten mały naprawdę nie raczył obdarować go wzrokiem swoim bachorzych ślepek? Co za tupet, zupełny brak szacunku wobec niego, wobec wybrańca!
— Aha — mruknął, wyczuwalnie tracąc zainteresowanie. — A gdzie jest?
Skrzywił się nieco, ale prędko zapanował nad wyrazem mordki. Następnie nieco się do niego zbliżył, chcąc lepiej się mu przyjrzeć. Czy to kolejny kociak, który zamierzał skończyć jak Ognik? Nie pasowałoby mu to. W końcu, sądząc po jego aparycji, także był gwiezdnym kotem. Tak, pomimo faktu, że albinos sam zmyślił tę absurdalną teorię, po części sam zaczął w nią wierzyć. W tym momencie już dość poważnie.
— Och, na to pytanie niestety nie znam odpowiedzi... — odmiauknął, siląc się na współczujący głos. — Czemu jej szukasz?
— Chciałem jej pokazać kijek — wyjaśnił. — Mama mófi, sze kolniki go zjadly i telaz ma takie fajne szlaczki w ślodku, i jest fajny w dotyku.
Strasznie seplenił. Lotosowi trudno było rozszyfrować dalszą część wypowiedzi. Skupił się więc na tej pierwszej, delikatnie poruszając ogonem.
— Kijek? — Mrugnął kilka razy, zbity z tropu. W jakim celu? Dlaczego Wróżkę miałby interesować kijek?...
Potrząsnął łebkiem, biorąc głęboki wdech. No cóż. Schylił się i dotknął patyczka. Rzeczywiście, był... przyjemny w dotyku. I dziwny. Jak ten kociak.
— Jest fajny, rzeczywiście. Do tego całkiem ładny... Wyjątkowy, prawie jak ja — rzekł skromnie, mrużąc oczy. Nie chciał przyznawać mu całkowicie racji, ale... rzeczywiście, ten badyl był nawet trochę interesujący.
— Wyjątkowy jak Wruszka! — Uśmiechnął się kociak — Ale mama mówi, sze kaszdy jest wyjątkowy na swój sposób i ten kijek tesz. Chce więcej takich kijków.
Starszy kocurek na chwilę zamilkł. Cóż za idiotyczne słowa...
— Może... — Wzruszył ramionami, wewnątrz nieco złoszcząc się na kociaka. Każdy był wyjątkowy? Poważnie? Nawet jeśli, to ewidentnie niektórzy byli... bardziej wyjątkowi od innych. Przynajmniej w jego oczach. — Pewnie gdzieś leżą.
Kocurek wciąż na niego nie patrzył. Nie, żeby celowo unikał jego wzroku — po prostu go... nie widział? Coś w tym stylu. Ślepia też miał dziwne, dziwniejsze nawet od jego własnych!
— Ignorujesz mnie? — zapytał po chwili, nieco poirytowany. Starał się jednak utrzymać emocje na wodzy, a w tej sytuacji było to trudne. Jeśli istniało na tym żałosnym świecie coś, co denerwowało go bardziej od tępego pyska Ognika, to było to zdecydowanie ignorowanie go. Traktowanie jak szaraczka, kogoś nieznaczącego.
— Ignorować? A co to? — Przekrzywił głowę, a w albinosie jeszcze bardziej zawrzało. Czuł, jakby krew mu miała wykipieć. — I no, taki pan powiedział, sze mi przyniesie jeszcze kijki jak bęcie na zewnątsz.
Zmarszczył brwi. Jak to, co to? Co on miał w tej małej główce — pszczoły? Jego uśmiech nieco zadrżał, ale zdołał się jednak utrzymać na białej mordce.
— Nie patrzysz na mnie — odparł, niby nonszalancko, przyglądając się swojej wyciągniętej łapie. Przecież nie mógł pokazać, że zależało mu na poklasku od takiego... nikogoś.
Mały kociak nieco zmarkotniał, choć Lotos nie wiedział, jaki miał ku temu powód. Nie to, żeby szczególnie go to interesowało. Nie był jego matką.
— A po co? — spytał z rozbrajającą szczerością. — Przecież cię całkiem dobrze słyszę.
— Wiesz, zazwyczaj stara się utrzymać kontakt wzrokowy z rozmówcą. Inaczej to niegrzeczne — wytłumaczył spokojnym tonem. — Zwłaszcza, kiedy rozmawiasz z wybrańcem.
— Z czym... — Już całkiem się zmieszał, w dodatku przestraszył. Czy wszystko z nim było okay? Może jednak nie był takim bobkiem jak Ognik... — Nie... nie, nie, to nie tak, po prostu nie muszę na nikogo patrzeć, nie ma potrzeby! — Spróbował się wywinąć. Majtał się jak ryba wyrzucona na brzeg. Lotos mimowolnie skrzywił się na ten nieco żałosny widok.
— Z wybrańcem. Ja i Wróżka nimi jesteśmy — wytłumaczył. Pochylił głowę lekko do przodu z fałszywą skromnością. Miał ochotę unieść ją wysoko, z dumą, ale się powstrzymał. Musiał przecież wypaść wiarygodnie w swojej roli! — Nie widzisz, że wyglądamy inaczej od reszty klanu?
— Nie....? — Zmieszał się jeszcze bardziej, lekko ruszając uszkami.
Zamrugał kilka razy. Co, co, co? Chyba musiał widzieć jego futro i oczy! Przecież ślepy nie był! Przyjrzał mu się uważnie. Może te dziwne oczy...
— E?... W sensie... Co masz na myśli? — Zmrużył oczy.
— No nie widzę...
Ach. W końcu zrozumiał. Kociak wcale nie widział.
— A, w takim sensie... Cóż. Ja widzę w połowie. Chyba. Przynajmniej Ognik mówił, że słabo. Ale on się nie zna. Gwiezdni dali mi inne umiejętności w zamian.
— Umiesz stwoszyć więcej fajnych kijków? — spytał z nadzieją w głosie. Absurd...
— ... Nie — przyznał, zdziwiony jego pytaniem. Czy to naprawdę była dla niego najbardziej pasjonująca rzecz?
— Aleee... Mogę powiedzieć, że jesteś księżycowym kotem. Jak ja i Wróżka. Fajnie, nie?
— Aha... — Na chwilę zamilkł, wyraźnie rozczarowany jego odpowiedzią. — No, mama mówi, że mam futro wyglądające jak księżyc, dlatego mi dała takie imię — wyjaśnił, kiwając głową.
Parsknął cicho. No oczywiście. Nawet Lotos musiał przyznać, że swoim umaszczeniem kocurek bardzo przypominał księżyc. Całkiem to było intrygujące!
— Mądrze — mruknął, relaksując mordkę. Nie musiał przed nim udawać, skoro i tak go nie widział. — Bije od ciebie silna aura.
— Coś mnie bije? — spytał, lekko przestraszony — Nic mnie nie bije, przysięgam! Czasem mnie tylko Śniątko kopnie w nocy... ale to chyba niechcący.
— Nie... Chodzi o to, że wokół ciebie roztacza się taka poświata, wiesz? — wytłumaczył, unosząc do góry brew. Jeju, młode kocięta były takie... niedorzecznie nieporadne! Przynajmniej w jego oczach. On w ich wieku był przecież znacznie mądrzejszy. Lub też tak sądził. Nie zdawał sobie sprawy z faktu, że sam niezbyt błyskotliwie interpretował rozmazane kontury obiektów jako znaki od gwiezdnych, co raczej szczytem inteligencji nie było.
— O, a jaka jest? Fajna? Co znaczy, że jest silna? — spytał zainteresowany. Wyraźnie się ożywił, co ukontentowało albinosa. Czyżby znalazł godnego kompana do dyskusji?
— To znaczy, że będziesz wspaniałym kotem w przyszłości — miauknął, dotykając łapką jego czoła. Uwielbiał te teatralne gesty. Alba pokazał mu kilka takich sztuczek i od tego czasu Lotos się w nich zakochał, często trącając inne koty ogonem lub łapką, by dodać powagi swoim słowom lub coś podkreślić. Bycie wymyślnym mógł już traktować jako swoje hobby.
— Ahaa.... To chyba fajnie, może znajdę więcej fajnych rzeczy o fajnej teksturze. Ale powiedz mi, jak wygląda, dobrze?
— Jest srebrna. Taka... eee... Lśniąca? Jasna. Ładna — odpowiedział, zgodnie z prawdą. Naprawdę była ładna. Budziło to w nim lekką zazdrość. Uważał że jej "błyszcząca" poświata była ciekawsza od ich własnej. Nawet, jeśli była ewidentnie mniej czysta od ich idealnej bieli.
— Kimkolwiek są... — mruknął cicho, po czym poszedł za młodszym, rozglądając się dookoła. Domyślał się, że było to jego rodzeństwo, ale szczerze nie przypominał sobie ich pyszczków. Nie przykuwał do nich szczególnej uwagi. Podążył jedynie za maluchem, lekko poruszając ogonem.

< Księżyc, Śniątko? >

Od Żmijowcowej Wici CD. Mandarynkowego Pióra

Kotka miała racje. Nie może tylko narzekać, zamartwiać się słabymi stronami uczennicy. Musi coś z nimi zrobić, bo będą stawać się tylko jeszcze bardziej... doskwierające. Każdy trening, w którym skupiają się tylko na tym, co niezbędne, aby stała się przyzwoitą wojowniczką, a nie wystawia ją na nowe doświadczenia, w których chce, aby pokonywała swoje słabości, sprawia, że przepaść między tym, jaka jest, a jaka może się stać, jeśli wykorzysta swoje możliwości w stu procentach. 
— Tak, tak... To dobry pomysł. Tak... Zrobimy to, ale może jutro. Chciałbym pójść na patrol, dawno nie byłem, jeśli oczywiście nie masz już wybranego składu. — Przekręcił łeb, w międzyczasie biorąc porządnego gryza mięsa. Świeża zwierzyna rozpływała się w pysku, wypełniając go krwistym sokiem. 
— Nie. Możesz przewodzić. Weźmiesz Kropiatkową Łapę ze sobą; wytrzymałość to siostra siły. Poinformujesz sam Kuni Strumyczek i Latającą Rybę, żeby poszły z tobą. Potrzebuję silnych wojowników do pracy w obozie. 
— Mam wrażenie, że to wszystko z obozem nigdy się nie skończy... — zaśmiał się sucho, nie odrywając wzroku od leżącej, do połowy zjedzonej już piszczki. — Jedynie rośliny przy źródełku zdają się nieustannie wzrastać. — Obejrzał się. Praca przy źródełku wrzała. Czasami zastanawiał się, czy ogrodnicy sypiali, czy może babranie łap w ziemi było tak satysfakcjonujące, że wybierali to na rzecz odpoczynku. Chociaż musiał przyznać, że była to jedna z łatwiejszych prac, przy których wojownik mógł pomagać. Sam Żmijowiec pewnie znacznie częściej ukrywałby się tam, rzucając komentarze w stronę Lulkowego Ziela, który nie mógłby go wyrzucić, gdyż każda łapa była cenna w tych ciężkich czasach. Brud był jednak zbyt dużą przeszkodą. Teraz, między Pierzastą Kołysanką, a jego bratem kręciła się Rosiczkowa Kropla. Ona również lubiła niszczyć pracę swojego języka i wykopywać dziury, zakopywać ziarenka, podlewać je mokrym mchem... Bury mlasnął językiem z obrzydzenia. Lulek przyklepywał grządki, a ciemna breja oblepiała mu całe łapy; zdawał się być niemal jednolity... 
— Nie sądzę, by każdy zdawał z siebie tyle, ile może. Co nie znaczy, że starania idą na marne. 
— Nie każdy wie, jakie powinien mieć priorytety. 
— Priorytetem jest zawsze Klan Nocy, zapamiętaj to, nieważne co. — Srebrna kocica wstała i pozostawiając Żmijowca z tymi słowami, odeszła, aby zająć się czymś innym. Zielonooki wojownik westchnął i wziął ostatniego kęsa, aby zaraz potem otrzepać się i wyruszyć na poszukiwania towarzyszy swojego patrolu. 

* * *

— Mam coś pod paszką — powiedziała nagle Kropiatka, kiedy wygrzebała się spomiędzy krzaków, w które przypadkowo wpadła, próbując złapać mysz. Kocur obrócił się i uważnie obserwował ruchy podopiecznej. Latająca Ryba uprzedziła go jedna i jako pierwsza podbiegła do najmłodszej, każąc jej usiąść i podnieś łapkę. 
— To tylko kleszcz. Nie ma co się martwić. Jak wrócimy, mogę zaprowadzić cię do Różanej Woni. Wyciągnie go — powiedziała spokojnie, a uczennica skinęła łebkiem. Wrócili do swoich obowiązków, przyśpieszając znacznie, aby nie dawać pajęczakowi zbytnio rozgościć się w cieple, które generowało ciałko koteczki. W końcu dotarli do obozu. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, tworząc na niebie płomieniste smugi. Żmijowcowa Wić odprawił starsze kotki. Odprowadził wzrokiem Kropiatkową Łapę i Latającą Rybę, które wspólnie zniknęły w końcu we wciąż nieskończonym legowisku medyka. Nie było dnia, w którym ktoś nie pracował nad jego ścianami. Tym razem padło na dość sporą grupę kotów, której wydawała się przewodzić sama Spieniona Gwiazda, sama jednak nieangażująca się fizycznie. Kota wyglądała słabo, wątle, ale jej doświadczony wzrok i delikatny głos sprawiał, że koty ze skupieniem oddawały się obowiązkom. Wężynowy Kieł rozmawiała z burą córką, obie jednak co kilka chwil przerywały, aby zębami przytrzymać sobie jakąś niesforną gałązkę lub trzcinkę. Kilka kroków dalej siedział Lśniąca Ikra, przytrzymując większy kawałek drewna, kiedy jego brat próbował przymocować go mniejszymi, roślinnymi wstęgami. Wszystko zaczynało nabierać jakiegoś kształtu, ale do dawnej świetności jeszcze wiele mu brakowało. Być może faktycznie Mandarynkowe Pióro miała rację... Może gdyby matka i siostra więcej pracowały, niż rozmawiały, gdyby Kijankowe Moczary bardziej się starał i szybciej przebierał łapami, gdyby Lśniąca Ikra miał twardszy, silniejszy grzbiet, wszystko byłoby już gotowe? 
O wilku mowa! 
— Kropiatkowa Łapa jest u medyczki. — Zastępczyni wyłoniła się zza niego. Jej kroki słyszalne, ale nie ciężkie. Nie skradała się, nie miała po co. 
— Tak, ale to tylko kleszcz. Granicę są czyste, tylko przy Starej Łódce zauważyliśmy bobry. Nie podchodziliśmy zbyt blisko, wyglądały na głodne. Pewnie dopiero co zbudziły się po Porze Nagich Drzew — zaraportował, a potem dodał: — Jutro planuję ten trening siłowy. Czy dołączycie się do nas z Trzcinową Łapą? 

<Mandarynko?>

Event KN: Odbudowa ścian lecznicy, Zasadzenie wraz z ogrodnikami roślin wokół źródełka

Wyleczeni: Kropiatkowa Łapa

Od Kajzerki CD. Kurki

Zaśmiała się delikatnie, lecz szczerze na słowa kociaka.
— Och, słoneczko, dziękuję ci bardzo! A jeśli chodzi o twoje pytanie, cóż — chichotała, choć przez ten chichot przebijała się niepewność co do dobieranych przez siebie słów. Czy Borowik i Kurka wiedzieli, że byli przygarnięci? Czernidłak i Puma im już powiedzieli, czy może jeszcze z tym czekali? Hmm, nie była pewna... W tym rzadkim przebłysku pomyślunku przed powiedzeniem jakiejś głupoty, w końcu zdecydowała się zatrzymać język za zębami. Przynajmniej trochę. — Tak już czasem jest, widzisz! Czajka, Guziczek i Gąska mają mamę i tatę, jak większość kotów, inni mają dwie mamy, jak Jeżyna i Topola, a jeszcze inni dwóch tatów jak ty i twój braciszek. A czasem niektórzy mają tylko mamę, tylko tatę, albo w bardzo przykrych okolicznościach nie mają nikogo. — Posmutniała na pyszczku. Trochę dziwnie było o tym mówić kociakowi. Sam był przecież sierotką. Dobrze, że zostali adoptowani. — Ale każda rodzina jest piękna pomimo tych wszystkich różnic! Masz świetnych rodziców, tak samo, jak i moje kociaki — miauknęła i przypomniała sobie, że trzyma w łapkach na wpół śpiącą Gąskę. Powróciła do delikatnego wylizywania jej futra, by było pachnące, gładkie i lśniące. Ona miała taką śliczną sierść! Krótką, przylegającą i już niezwiastującą żadnych problemów. Pomimo tego, że cała trójka była jeszcze oseskami, po Czajce i Guziczku mogła już poznać, że ten puszek nie zniknie z księżycami. Będą mieć tak problematyczną sierść, jak ona. Oj, ileż to z nimi będzie roboty, jak zaczną biegać i tarzać się w kurzu!
— Och — wydał z siebie malec i już miał coś dodać, gdy Kajzerka go uprzedziła, mówiąc do siebie:
— Na jerzyki i jaskółki, kiedy ty się tak poczochrałeś, co? — wymruczała, przygotowując tym razem do kąpieli Guziczka. Kociak wywijał się spod jej języka, piskliwie miaucząc i pomimo niewielkiej siły próbując za wszelką cenę uciec z uścisku matki. Na marne. Nie uchroni się przed nią tak, jak nie uchronili Czajka i Gąska! — Muszę cię wyszorować, ty brudasku jeden — dodała pomiędzy liźnięciami.
— A kiedy będę mógł się z nimi pobawić? — dopytał Kurka, patrząc uważnie na "bitwę" swojego kolegi karmicielką.
— Jeszcze trochę — zaśmiała się, kończąc mycie syna. — No już, już, daję ci spokój — dodała znów do Guziczka, odstawiając go do swojego brzucha i reszty swego rodzeństwa. Po tym ponownie spojrzała na Kurkę. — Jeszcze nie mają nawet otwartych oczek. Teraz są nieporadne, ale zanim się obejrzysz, już będziesz mógł z nimi ganiać. Może nawet za kilkanaście wschodów słońca? — Jej wzrok z powrotem powędrował na energicznie (przynajmniej na tyle, o ile noworodek mógł być energiczny) poruszającego się Guziczka. Wywołał na jej pyszczku uśmiech. — Wygląda na to, że już się nie mogą doczekać.
— Mogę podejść? — zapytał malec, na co Kajzerka odpowiedziała mu gorliwym skinieniem głowy. Zrobił kilka kroków w jej stronę i nachylił się nad jej puszystym ogonem, by obejrzeć bezradnie czołgające się po ziemi (lub śpiące) kocięta. Patrzyła raz na nie, a raz na niego.
— Widzisz, jakie są drobne? Trzeba być z nimi ostrożnym, bo nawet mały podmuch wiatru jest w stanie je skrzywdzić. Jeszcze trochę i będą takie jak ty — tłumaczyła, nieco przestrzegając młodego kocurka. Nie chciała, by przypadkiem coś zrobił jej kochanym dzieciom! Im dłużej się przypatrywała Kurce, tym bardziej rzucała się jej w oczy plamka na czubku jego głowy. Choć sama nigdy nie należała do czyściochów, skoro już i tak myła swe dzieci, to mogła pójść za ciosem. — Ty też się umorusałeś! Chodź no... — miauknęła i bez ostrzeżenia przyciągnęła malucha do siebie, by porządnie go wylizać do czysta.

<Kurko?>

Od Mandarynkowego Pióra CD. Żmijowcowej Wici

Podczas wypowiedzi kocura słuchała go jednym uchem. Nadal musiała nadzorować pracę wojowników. Porywisty Sztorm zgodnie z rozkazem oddaliła się w kierunku czegoś, co miało być w przyszłości źródełkiem. Dół był już wykopany, ale nadal trzeba było zająć się uszczelnianiem przynajmniej fragmentu ścian wokół niego. Tak w ogóle to po co im była tak duża kałuża? Niebieska szylkretka zaczęła zarządzać mniejszą grupką wojowników, którzy też pracowali nad kamiennymi ścianami. Normalnie na pewno nie wybrałaby córki Baśniowej Stokrotki do zarządzania czymkolwiek, ale chwilowo nie mogła zająć się tym osobiście. Kiedy bury wreszcie skończył plątać się w słowach i zwiesił lekko głowę, uznała, że trzeba zareagować. Nie mogła tak po prostu dać mu się smucić. Po prostu nie mogła. Uśmiechnęła się ciepło i popatrzyła na niego ze współczuciem.
— Spokojnie, to normalne, że się stresujesz. Zazwyczaj nikt nie dostaje tak wcześnie ucznia oprócz rodziny królewskiej, a my już jesteśmy przyzwyczajeni do presji od zawsze. Też się stresowałam, kiedy nagle zostałam nową mentorką mojej najlepszej przyjaciółki. Dasz radę. Wiem to, bo nie daję takiej szansy każdemu.
Wojownik uśmiechnął się.
— Naprawdę? Myślisz, że będę świetnym mentorem?
— O ile nie zgubisz swojej uczennicy od razu. Idź do niej. Ja mam dużo innej roboty. — Uśmiechnęła się, kiedy kocur w pośpiechu odbiegł gdzieś. Był taki pocieszny. Zupełnie jak kociak. Chwilę później podeszły do niej Biedronkowe Pole z Krewetkową Łapą.
— Algowa Struga powiedziała, żebyśmy pomogły w odbudowie obozu.
Zastępczyni skinęła głową na znak, że zrozumiała, po czym wydała im zadanie:
— Znajdźcie Rozpędzoną Łapę i Pluskający Potok. Widziałam ich tu gdzieś przed chwilą. Pozbierajcie łodygi, trzciny i gałęzie, żeby umocnić ściany legowiska medyka.
Obie kotki skinęły głową i odeszły w poszukiwaniu rudego i jego uczennicy. Ah jak dobrze było być zastępczynią. Mogła innym rozkazywać bez żadnych konsekwencji.

* * *

Kiedy wróciła do prowizorycznego obozu, bo zamieniła się zadaniami z Algową Strugą, od razu wzięła piszczkę ze stosu zwierzyny. Wreszcie mogła zjeść coś porządnego. Wybrała sobie świeżego okonia i usiadła, zaczynając posiłek. Wiedziała, że musi się spieszyć, bo już za chwilę będzie musiała patrzeć, kto wchodzi do obozu i na jego miejsce wybrać tyle samo kotów, żeby pomogły przy odbudowie. Wtedy przysiadł się do niej Żmijowcowa Wić. Jej uczeń bycia mentorem. W zębach trzymał wiewiórkę, rzadko spotykany okaz na ich terenach. Miał dobry gust.
— Dzień Dobry Mandarynkowe Pióro. Masz jakieś wskazówki co do mojego następnego treningu?
Odwzajemniła przywitanie i odpowiedziała:
— Mówiłeś o tym, że Kropiatkowa Łapa jest za lekka, za słaba. Możesz zorganizować jej treningi siłowe. Na przykład, żeby pomogła wtaczać średnie kamienie do odbudowy obozu na wyspę. To też jest trening.

<Żmijowiec? Masz tipy od Mamdi>

EVENT KN: Wniesienie na wyspę kamieni, mających otaczać źródełko wody i wzmacniać jego ścianki, Odbudowa ścian lecznicy

Od Białego do Księżyca

 Urodził się sam nie wiedział gdzie. Po prostu nagle złapał oddech i wydał z siebie pisk. Nowy świat, nowy on. Przez pierwsze księżyce jedynie jadł i spał, a gdy otworzył oczy spostrzegł, że to miejsce było... dziwne. Czasami przychodziły koty w strugach światła, które znikało po jakimś czasie, a czerń ogarniała całe legowisko. Obserwował to zafascynowany, bo nigdy nie widział takich dziwów na własne oczy. Nawet raz podszedł, ale pożałował, gdy blask zalał jego oczy, że aż na moment oślepł i z przerażeniem uderzył głową w przechodzącego kota. Po tym obiecał sobie, że już nigdy tam nie wyjdzie! Na dodatek słyszał dziwne szepty pod swoim jak i rodzeństwa adresem. Tym bardziej jakoś tak... niechętnie z kimkolwiek rozmawiał. Czuł się... inny. Widział jak ci co zaglądali do środka i wpatrywali się w jego pysk, krzywili się lub uciekali w panice. Czy był aż taki szpetny? A może było w nim coś co ich wszystkich przerażało? Dlatego też wolał spędzać czas ze swoim rodzeństwem, bawiąc się i śpiąc. 
Ale pewnego dnia w żłobku pojawił się ktoś jeszcze. Ktoś kto przekroczył jego granicę komfortu i sprawił, że musiał przemyśleć czy to z nim było coś nie tak, czy z kotami z zewnętrznego świata. 
— Tsześć — przywitał się malec. — Jestem Ksienszyc — zamilkł na moment, jeszcze łapą się upewniając, czy na pewno mówi do kota, a nie do wymemłanego w ślinie mchu. 
— Biały... — odezwał się, zerkając na łapę malucha. Zmarszczył pysk w konsternacji dodając. — Czemu mnie dotykasz? Nie boisz się?

<Księżyc?>

Od Borówkowej Słodyczy

Ponownie znalazła się na wyspie ogrodników, tym razem jednak, zamiast Pierzastej Kołysanki miała przenieść sadzonki z Lulkowym Zielem, który tego dnia zdołał znaleźć się we właściwym miejscu we właściwym czasie.
— Ta ostatnia to borówka — wyjaśnił Lulek, zauważywszy spojrzenie Borówkowej Słodyczy. — Zabawne, że to najpewniej ty będziesz ją sadzić!
Wibrysy Borówki drgnęły z rozbawienia, a na jej pyszczku pojawił się lekki uśmieszek.
— Hah...! Można by powiedzieć, że inne koty zaraz poczują borówkową słodycz!
Borówkowa Słodycz ostrożnie chwyciła jedną z sadzonek w zęby. Poczuła znajome napięcie w barkach, gdy zaczęła się wycofywać z grządki. Lulek dołączył do niej po chwili, niosąc dwie sadzonki — udało mu się wcisnąć je do pyszczka, ku zaskoczeniu Borówki.
— Chodźmy — rzucił krótko, choć z nutą radości w głosie. — Im szybciej zasadzimy, tym lepiej się przyjmą.
Wyszyli z zielarni w milczeniu, stawiając kroki pewnie, choć z ostrożnością wymuszoną delikatnym ładunkiem, który niosły. Ich ścieżka prowadziła przez wąski pas mielizny łączący wyspę ogrodników z główną wyspą obozu. Pod łapami chrzęścił drobny piasek zmieszany z muszelkami, a woda wokół lśniła delikatnie w szarym świetle pochmurnego nieba. Wiatr niósł ze sobą zapach ryb i mokrej ziemi, a w oddali dało się słyszeć plusk — może ryba, może patrol przemierzający brzeg.
Przechodząc przez trzcinowe wejście do obozu, Borówkowa Słodycz poczuła znajome uczucie — ciepło i dumę, nieco ukryte, ale obecne w sercu. Ich obozowisko, choć odbudowane, nadal żyło i zmieniało się, dojrzewało. Każda kolejna sadzonka, każdy kamień i każda łodyga była świadectwem troski i pamięci.
Zbliżyli się do źródełka — tego samego, które Borówka pomogła stworzyć kilka wschodów słońca temu. Teraz, otoczone niskimi roślinami, ozdobione smukłymi listkami i płatkami, wyglądało niemal jak dzieło natury. Jakby to nie łapy wojowników je zbudowały, lecz sama rzeka wyrzeźbiła w ziemi misę i wypełniła ją życiem.
— Zaczniemy po lewej stronie — mruknął Lulek, już przekopując łapą pierwsze miejsce. — Tu ziemia wydaje się bardziej pulchna oraz żyzna.
Borówka odłożyła ostrożnie sadzonkę na ziemi, wyprostowała się i kiwnęła głową. Zaczęli pracę.
Każdy dołek był kopany z uwagą, każda roślinka sadzona z troską, a ziemia wokół niej delikatnie przygniatana łapami. Gdy skończą, źródełko otoczy nowy, żywy wianek zieleni — cichy, prosty, ale piękny. I trwały. Tak jak ich klan.
Po jakimś czasie mogli uznać robotę za wykonaną. Lulek zdawał się nawet zadowolony, na co wskazywać mógł lekki, jednak pełen dumy uśmieszek wymalowany na jego pociemniałym pyszczku. Borówka również nie potrafiła ukryć uczucia spełnienia — jej oczy lśniły jasno niczym gwiazdy na ciemnym niebie, gdy wpatrywała się w to małe dzieło.
— Jejku, to miejsce wygląda coraz lepiej z dnia na dzień — miauknął Lulek, przerywając tę krótką chwilę ciszy. — W każdym razie, Borówko, jeśli masz czas i chęci, możesz wpaść na wyspę za jakiś czas, by znów posadzić roślinki.
Skinęła głową.
— Cieszę się, że mogę pomóc! — powiedziała. — Wiesz, czasem odnoszę wrażenie, że mogłabym w pojedynkę odnowić całe obozowisko! A to naprawdę cudne uczucie.

Wykonane zadania:
Zasadzenie wraz z ogrodnikami roślin wokół źródełka

Od Borówkowej Słodyczy

Tego ranka Borówka ponownie udała się na wyspę ogrodników. Nie zastała jednak Lulka, do którego miała się zgłosić przy swojej następnej wizycie. Cóż, być może następnym razem będzie miała okazję z nim pracować.
— Och, cześć, Borówko. Dobrze, że przyszłaś. Coś mało kotów pali się do sadzenia… Chodź. Weźmiemy sadzonki, a potem przeniesiemy je do obozu — mruknęła znajoma, srebrzysta Pierzasta Kołysanka, podchodząc od strony cienistej części zielarni, gdzie w wilgotnej ziemi rozstawiono rzędy młodych roślin.
Borówkowa Słodycz skinęła lekko głową, a potem ruszyła za kotką pomiędzy grządki, ostrożnie stawiając łapy, by przypadkiem nie uszkodzić żadnej z rosnących tu roślin. Powietrze na wyspie było nasycone zapachem ziół i świeżo rozgrzanej ziemi, przesiąknięte subtelną wilgocią, która osiadała na futrze cienką warstwą chłodnej rosy. Wokół nich panowała niemal absolutna cisza, przerywana jedynie pojedynczymi szelestami liści i cichym bzyczeniem owadów unoszących się nad roślinami.
Sadzonki czekały już gotowe — niewielkie kępki zieleni owinięte w wilgotne mchy, by nie wyschły podczas transportu.

Drobny przeskok czasowy…

Borówkowa Słodycz z zadziwieniem zauważyła, jak wiele przyjemności sprawia jej ta praca — zupełnie inna niż mozolne umacnianie ścian żłobka czy znoszenie kamieni. Tu nie chodziło o przetrwanie, ale o harmonię. O piękno. O cichy dar, który Klan Nocy mógł złożyć samej naturze.
— Te kwiaty będą też odstraszać niektóre owady — zauważyła Pierzasta, podsuwając jej kolejną sadzonkę. — I z czasem rozrosną się, tworząc coś w rodzaju zielonego okręgu. Otoczą źródełko jak poducha.
Borówkowa Słodycz spojrzała na nią z lekkim uśmiechem, choć nie oderwała wzroku od pracy. Czuła ziemię pod pazurami, ciepłą, pulchną, żyzną — gotową do przyjęcia nowego życia.
Po pewnym czasie źródełko zaczęło się zmieniać — jeszcze nie całkowicie, ale już nie przypominało surowego dołu obłożonego kamieniami. Otaczały je teraz smukłe łodygi, delikatne płatki i liście, których zieleń ożywiała przestrzeń w sposób naturalny, łagodny. Gdzieniegdzie między roślinami połyskiwały krople wody, osiadające na płatkach niczym klejnoty.
— Z czasem będzie ich tu więcej — mruknęła Pierzasta Kołysanka, prostując się i otrzepując łapy. — A kiedy zakwitną wszystkie, to miejsce stanie się... nie tylko przydatne, ale też godne podziwu.
Borówkowa Słodycz nie odpowiedziała od razu. Patrzyła na źródełko — teraz już naprawdę część obozu, nie tylko techniczny element. Przez moment pozwoliła sobie po prostu trwać w ciszy, słuchając dźwięków rzeki, zapachów ziół i ciepłego, choć przesianego przez chmury światła, muskającego grzbiet.
— Myślę, że będzie tu dobrze. — Jej głos był spokojny, ale pełen głębokiego przekonania. — Dla nas wszystkich.
Wtedy właśnie mała ważka, jakby przyciągnięta świeżością nowo zasadzonej rośliny, przysiadła na jednym z liści. Skrzydełka połyskiwały w świetle, a Pierzasta uśmiechnęła się cicho.
— Widzisz? Już zaczynają przychodzić.
W obozie Klanu Nocy wszystko płynęło — zmieniało się, rosło i odżywało. I Borówkowa Słodycz, wojowniczka o silnym sercu i spokojnych ruchach, była jednym z tych, którzy kształtowali to nowe życie. Z łapy do łapy. Z kamienia na kamień. Z nasionka w zarośla.

Wykonane zadania:
Zasadzenie wraz z ogrodnikami roślin wokół źródełka

Od Borówkowej Słodyczy

Słońce słabo połyskiwało na niebie, okryte pierzyną jasnoszarych obłoków i chmur, podczas gdy wietrzyk, może nieco ostry, lecz rześki i przyjemny przynosił różnorakie zapachy, począwszy od tego słodkiego, pachnącego głównie pyłkami i kolorową łąką, kończąc na tym dobrze znanym, słonym, rybnym fetorze, który panował właściwie na wszędzie na terenach Klanu Nocy.
Borówkowa Słodycz wdychała te przyjemną, pachnącą wonią dom, równocześnie wylegując się przed wojowniczym legowiskiem i rozmyślając — nad wszystkim, lecz głównie nad tym, co jeszcze mogłaby zrobić, by udoskonalić, upiększyć obozowisko, które od kilku krótkich wschodów słońca oczekiwało na odnowę.
Przez moment pustka świeciła jej w myślach, lecz nie na długo. Nagle, niczym grom z jasnego nieba przypomniała sobie o planach na zasadzenie roślinek wokół i niedaleko źródełka. Podobno w tej sprawie należało się zgłosić do klanowych ogrodników.
Nie zwlekała więc i natychmiast ruszyła w stronę wyjścia z obozowiska, na wyspę prowadzącą do zielarni, na której pomieszkiwali ogrodnicy. Gdy dotarła na miejsce, przywitał ją widok wielu pięknych roślinek, posadzonych na wyspie. Wszystko wokół niej było piękne jakby magiczne!
— Dzień dobry! — miauknęła do kotki o srebrzystym futerku. — Ja w sprawie sadzenia roślinek przy źródełku.
Kotka zwróciła łebek w jej stronę, teraz patrząc na nią parą swych zielonych oczu. Wyglądała na poddenerwowaną niby to przytłumioną obecnością białej wojowniczki. W końcu, po tym, jak z jej pyszczka wydobyło się ciche westchnięcie, przemówiła:
— Jak dobrze, że ktoś w końcu chciał się tym zająć. Mam przygotowane sadzonki, które wspólnie zasadzimy. Trzeba je przenieść, lecz są lekkie, więc to nie powinien być problem.
Borówkowa Słodycz uśmiechnęła się lekko, po czym zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu wspomnianych przez ogrodniczkę roślinek.
Nim się obejrzała, szła w stronę obozu z sadzonką w pysku i pod brodą tuż obok Pierzastej Kołysanki.
— Gdzie dokładnie mamy je posadzić? — spytała Borówkowa Słodycz, gdy dotarły już do obozowiska.
Pierzasta Kołysanka zatrzymała się tuż przy linii trzcin, które łagodnie rozstępowały się w miejscu prowadzącym do źródełka. Słońce, choć nadal schowane za mlecznobiałą warstwą chmur, rozproszyło się na powierzchni wody tysiącem matowych refleksów, odbijających się od lekkich zmarszczek. Przypominało to spojrzenie w spokojne, senne oko nieba.
— Myślę, że najlepiej byłoby umieścić je tu, przy brzegu, gdzie ziemia jest wilgotna, ale niezbyt nasiąknięta. — Srebrzysta kotka wskazała ogonem delikatny półokrąg wzdłuż kamiennej obwódki nowo wykopanego źródełka. — Rośliny, które wybrałam, lubią mieć chłodno przy korzeniach, ale jednocześnie muszą mieć dostęp do światła. Zwłaszcza te z fioletowymi płatkami — przyciągają ważki i motyle. Dobrze zrobi to młodym kociakom. Niech uczą się obserwacji.
Borówkowa Słodycz skinęła głową, zbliżając się do wyznaczonego miejsca. Przenoszenie sadzonek odbywało się powoli, niemal z nabożną czcią — każda miała swój zapach, swój kształt, swoje drobne wymagania. Jedna z nich, niewielka kępa o delikatnych, mięsistych liściach i różowych kwiatach w kształcie kielichów, pachniała słodko i świeżo, jak woda z zatopionych ziół. Inna, niższa, o ciemnozielonych, postrzępionych liściach i białych plamkach, miała charakterystyczny, lekko cierpki aromat, przypominający mokrą korę w ciepły dzień.
Kotki zaczęły kopać małe, równomiernie rozmieszczone dołki — Borówkowa łapami, ostrożnie i z namysłem, a Pierzasta Kołysanka zębami odsuwała większe kamyczki i zgarniała ziemię do boków. W ciszy, przerywanej jedynie odgłosem szeleszczących trzcin i cichym pluskiem źródlanej wody, sadzonki trafiały do przygotowanych zagłębień, otulane miękką ziemią i zabezpieczane przed wiatrem.
— Zgłoś się później do Lulka, po więcej sadzonek — miauknęła, nim ruszyła w stronę wyjścia z obozu, z powrotem na swoją wyspę.

Wykonane zadania:
Zasadzenie wraz z ogrodnikami roślin wokół źródełka

Od Rysiego Tropu

Przeszłość

Siedzieli w obozie, między wydeptanymi ścieżkami i miejscami, gdzie w porannym słońcu wysuszały się mokre liście. Rysi Trop wylegiwała się na kępie miękkiego mchu, ogon owijając wokół łap, a jej oczy leniwie śledziły ruchy innych kotów, które sprawdzały zapasy lub gładziły futro w słońcu. Kosaciec, jak zwykle z lekkim uśmiechem, przemykał między nimi, przyglądając się pobratymcom, aż w końcu zatrzymał się przy Rysim Tropie i przeciągnął leniwie.
— Ryś… — zaczął, głos niosąc się przez poranne światło. — Mogę z tobą wyjść na spacer? Chcę się trochę rozprostować. — Rysi Trop podniosła brew i spojrzała na niego spod powiek.
— Oczywiście — mruknęła w końcu, przeciągając się. — Ale pamiętaj, że jeśli uciekniesz w ściółkę, nie będę cię gonić.
Kosaciec uniósł ogon w triumfalnym geście, jakby to była najważniejsza zgoda w jego życiu, i ruszył za nią, kiedy wychodzili z obozu w gęstwinę drzew. Słońce przedzierało się przez liście, tworząc plamy światła na mchu i korze drzew, a w powietrzu unosił się zapach wilgoci i świeżo opadłych liści. Pod ich łapami trawa była jeszcze mokra od porannej rosy, a kilka wiewiórek uciekło z gałęzi, wydając ciche piski.
— No dobrze, Ryś — zaczął Kosaciec, rozglądając się na boki. — Powiedz mi, że nie mówisz wszystkim kotom w obozie, że ja zawsze robię dziwne miny.
— Nie mówisz sam? — prychnęła kotka, unosząc lekko brew. — Ja tylko obserwuję.
— W takim razie jesteśmy kwita. — Uśmiechnął się półgębkiem i przestąpił z łapy na łapę, zerkając na nią w sposób, który można było odczytać tylko jako „przygotuj się na gadkę bez końca”. Przez kolejne minuty wędrowali w milczeniu, przerywanym jedynie drobnymi komentarzami: Kosaciec wskazywał na ptaka przelatującego nad głowami, Rysi Trop komentowała nierówną ściółkę albo przewracające się gałązki. Śmiali się z siebie nawzajem, przekomarzali, prowadzili drobne żarty, które wypełniały las energią i lekką atmosferą dziecięcej zabawy.
— Pamiętasz, jak próbowałeś skoczyć przez strumień i wpadłeś prosto do wody? — prychnęła Rysi Trop, uśmiechając się kątem ust.
— Och, Ryś, tamto było celowe! — protestował Kosaciec, machając łapą, jakby chciał odgonić niewidzialnego oskarżyciela. — Próbowałem pokazać, że mogę skakać… dynamicznie i stylowo. Woda… no cóż, czasem jest zdradliwa. — Śmiali się jeszcze przez chwilę, aż w końcu dotarli do małej polanki, gdzie trawa była miękka i sucha, a promienie słońca tworzyły złote plamy między drzewami. Koty usiadły naprzeciw siebie, ogony powoli owijając wokół łap. Kosaciec przeciągnął się i spojrzał na Rysi Trop.
— Wiesz… — zaczął powoli, jakby ważąc każde słowo. — Chciałem ci coś powiedzieć. Coś, co może cię zainteresować. — Rysi Trop podniosła brew, gotowa do ucieczki, jeśli okaże się, że to kolejny żart.
— No? — mruknęła. Kosaciec uśmiechnął się, tym razem nie figlarnie, a lekko poważniej.
— Pamiętasz naszą rozmowę o Klanie Gwiazdy? — spytał. Rysi Trop skinęła głową.
— Tak, pamiętam — syknęła zirytowana.
— Uh, jak to powiedzieć — kontynuował Kosaciec. — Należę do grupy kotów, którą sam Klan Gwiazdy wybrał, żeby nawrócić Klan Wilka. Nie… nie walczyć z nimi ani nie atakować, tylko pokazać im inną drogę. Pomóc im, jeśli potrafimy. — Rysi Trop przesunęła ogonem po ziemi i spojrzała na niego uważnie.
— Tak? — mruknęła. — I ty w tym uczestniczysz?
— Tak — odparł Kosaciec, prostując się i przeciągając. — Ale nie od razu wszystko, wiesz… stopniowo. Dlatego chciałem się z tobą przejść, pogadać, pośmiać się. Wiesz, zanim zacznę ci opowiadać o wszystkich szczegółach. Bo to nie jest lekka sprawa, a dobrze jest zacząć od czegoś prostego. — Rysi Trop prychnęła cicho, nieco zaskoczona.
— No dobrze, Kosaciec. Jeśli ufasz, że dam radę słuchać, to powiedz mi więcej. 
Kosaciec uśmiechnął się, lekko przesuwając łapą po trawie, jakby chciał zaznaczyć powagę chwili, choć wciąż z błyskiem żartu w oku.
— Grupa, do której należę — zaczął. — Ma za zadanie… no wiesz, powiedzmy, że jesteśmy jak… — urwał. — Jesteśmy jak posłańcy Klanu Gwiazdy — wybełkotał. Rysi Trop siedziała cicho, wpatrując się w promienie słońca odbijające się w mchach.
— Ciekawe, a powiedz mi “Posłańcu Klanu Gwiazdy” kto jest w tej waszej grupie? — zapytała. Las wokół nich był spokojny, pełen drobnych dźwięków: trzepot liści, cichy śpiew ptaków i szum wiatru w koronach drzew.
Kosaciec parsknął, ogon powoli machając.
— No właśnie… Nie chcę od razu zasypywać cię wszystkim, co wiem. Ale obiecuję, że jeśli dasz radę wytrzymać ze mną dzień, dowiesz się wszystkiego, co ważne — wyjaśnił. Rysi Trop prychnęła i przeciągnęła się jeszcze raz, ogon powoli owijając wokół łap.
— Dobrze, Kosaciec. Ale pamiętaj — jeśli mnie zanudzisz albo zaczniemy gadać głupoty, przysięgam, że zostawię cię w tym lesie i pójdę dalej sama.
— Och, Ryś… — odpowiedział Kosaciec, mrugając. — Nie wątpię, że damy sobie radę.
I ruszyli dalej, wśród drzew i słońca, śmiejąc się, żartując i rozmawiając, a powoli, krok po kroku, Kosaciec wprowadzał ją w świat Klanu Gwiazdy i swojej grupy.