Poranek był ciepły, ale nie duszny. Powietrze pachniało wilgocią i liśćmi, ziemia pod łapami uginała się lekko, miękka po nocnym deszczu. Rysi Trop szła spokojnie przez las, trzymając się nisko zawieszonych gałęzi i gęstszych fragmentów krzewów, choć pora nie była jeszcze zaawansowana, a większość zwierząt wciąż spała lub dopiero zaczynała się poruszać. Słońce przesączało się przez liście i układało na jej grzbiecie cienkie, blade pasma światła, ale kotka nie zwracała na to uwagi. Skupiała się na terenie – sprawdzała ścieżki, nasłuchiwała, co dzieje się w podszyciu, uważnie stawiając łapy. Nie lubiła polować w pośpiechu. Nawet kiedy była głodna, wolała dać o czas. Dobrze znała te okolice – niezbyt odległe od obozu, ale mało uczęszczane, z nieco bardziej stromym terenem, gdzie z biegiem sezonów powstały naturalne ścieżki. Pomiędzy dwoma większymi dębami rosły kępy jeżyn i paproci, a niżej, w zagłębieniu terenu, rósł gęsty zagajnik leszczyny, w którym często pojawiały się myszy. Zdarzało jej się tu przesiadywać nawet wtedy, gdy nie miała obowiązku niczego upolować – to miejsce było ciche, wystarczająco oddalone od codziennych spraw. Zeszła ostrożnie niżej, między zarośla, i przykucnęła, gdy poczuła znajomy zapach. Zatrzymała się, by go wyłapać dokładnie – był słaby, ale jednoznaczny. Mysz. Prawdopodobnie nie dalej niż kilkanaście ogonów stąd, pod korzeniami jednego z drzew lub w trawie. Napięła mięśnie i przesunęła się bliżej, nisko przy ziemi, w pełnym skupieniu. Żaden z jej ruchów nie był gwałtowny, ale każdy precyzyjny. Tylko czubek ogona poruszył się nieznacznie, kiedy ustawiła ciało w pozycji do skoku. Zwierzę wyszło z ukrycia w chwili, w której szylkretka już się ruszała. Szybki skok, jedno uderzenie łapy, krótkie szarpnięcie zębami. Cisza wróciła natychmiast. Mysz nie zdążyła wydać żadnego dźwięku. Ryś uniosła głowę i przez chwilę nasłuchiwała – czy ktoś z klanu poluje w pobliżu, czy może jeszcze jedno zwierzę skusi się na tę samą ścieżkę? Ale nic się nie działo. Tylko wiatr poruszał liśćmi i od czasu do czasu z góry spadała kropla wody z jakiegoś wyżej położonego konaru. Zakopała zdobycz pod jedną z paproci i ruszyła dalej, ostrożnie, ale bez zbędnego napięcia. Nie czuła presji, by wrócić natychmiast – wiedziała, że może jeszcze przez jakiś czas przeszukiwać teren. Zeszła niżej, w stronę strumienia. Woda płynęła leniwie i była płytka, ledwie przykrywająca kamienie. Piła z niej wiele razy, ale dziś zatrzymała się tylko na chwilę, by zorientować się, czy jakieś zwierzę nie podeszło do brzegu. Ślady w błocie sugerowały, że wcześniej przeszła tędy łasica albo inny drapieżnik, więc nie było sensu liczyć, że znajdzie tu ofiarę. Przeszła więc kawałek wzdłuż nurtu, po drugiej stronie, gdzie teren był bardziej pofałdowany. Tam, pomiędzy głazami porośniętymi mchem, czasem dało się spotkać ptaki – drozdy albo kosy, jeśli szukały owadów. Tym razem jej uwagę przykuł inny dźwięk – cichy trzask w gałęziach, prawdopodobnie od podskoku. Kotka zastygła i spojrzała w stronę źródła odgłosu. Przez chwilę nic się nie działo, ale potem w zaroślach coś poruszyło się znów. Tym razem dokładniej. Niewielki ptak – najpewniej kos – wybierał coś z ziemi. Wojowniczka podeszła bardzo powoli, trzymając się krawędzi krzewu. Tym razem nie skoczyła od razu – czekała, aż ptak znajdzie się w bardziej odsłoniętym miejscu. Nie musiała długo czekać. Drugi skok był równie celny, jak pierwszy. Zdobycz nie była duża, ale czuła, że dziś nie chodzi tylko o ilość. To było jedno z tych polowań, które uspokajały głowę – nie musiała z nikim rozmawiać, nie musiała się tłumaczyć, ani śpieszyć. Robiła to, co umiała najlepiej, w swoim tempie, w miejscu, które dobrze znała. Przynajmniej tu wszystko było zrozumiałe. Zakopała ptaka tuż obok kamienia, którego narożnik wystawał z ziemi jak ząb. Kiedy spojrzała na niebo, zauważyła, że słońce przesunęło się wyżej. Dzień zaczął się na dobre, a z nim poruszyły się inne zwierzęta. Ze wzgórza dało się już usłyszeć głosy ptaków, a w krzakach coś chrobotało. Mogła polować dalej, ale nie czuła takiej potrzeby. Złapała dwie zdobycze – wystarczająco, by wzmocnić stos i nie wracać z pustymi łapami. Zresztą zaczynało jej się robić ciepło, futro przy karku było lekko wilgotne od wilgoci i ruchu. Zdecydowała się wrócić. Zabrała najpierw mysz, potem ptaka, i ruszyła z powrotem w stronę obozu, idąc inną ścieżką niż wcześniej – bardziej osłoniętą, przez teren porośnięty wiązami. Nie myślała o niczym konkretnym, jedynie odtwarzała w głowie kolejne zakręty terenu i analizowała, gdzie warto będzie zajrzeć jutro. Ten las się nie zmieniał gwałtownie, ale trzeba było go stale obserwować, jeśli chciało się znać go dobrze. Do obozu dotarła około południa, niepostrzeżenie. Złożyła zdobycze na stosie i bez słowa skierowała się w stronę legowiska wojowników. Usiadła w cieniu, przeciągnęła się i zaczęła powoli czyścić sierść. Nie była zmęczona, a raczej spokojna. Nie potrzebowała dzisiaj niczego więcej. Trening z Warczącą Łapą zrobiła o świcie, więc nie musiała się martwić. Kiedy skończyła się myć, przetarła łapą pysk jeszcze raz, dokładnie, aż futro na policzku ułożyło się znów w równą, lekko falistą linię. W cieniu krzewów panował przyjemny chłód. Nieco dalej jakiś młody kocur – prawdopodobnie Wilcza Łapa – opowiadał coś towarzyszowi, mówiąc zbyt głośno jak na tę porę dnia. Rysi Trop spojrzała w ich stronę tylko przez chwilę, nie zniecierpliwiona, ale raczej oderwana od tej rozmowy tak, jakby dzieliła ich nie odległość, a zupełnie inny tryb myślenia. Lubiła niektórych z młodych, ale nie szukała ich towarzystwa. Zresztą oni rzadko zwracali się do niej z czymś więcej niż pytaniem o patrol lub wskazówkę, jak się zachować. Mieli do niej respekt, choć nigdy nie zabiegała o taką pozycję. Przeciągnęła się raz jeszcze, wolno podnosząc jedną łapę, potem drugą. Mięśnie lekko zadrżały, ale czuła się dobrze – poranne polowanie nie było forsujące. Lubiła, gdy dzień zaczynał się od czegoś prostego, poukładanego. Bez rozmów o granicach, bez zadań z góry ustalonych, bez pośpiechu. Tylko ona, teren i to, co akurat można w nim znaleźć. Zanim zdążyła wstać, zbliżyła się do niej Dyniowa Skórka – cicha, nieco młodsza kotka, z którą zdarzało jej się czasem rozmawiać, głównie wtedy, gdy któraś z nich wracała z samotnego patrolu. Ryś nie ruszyła się, tylko uniosła wzrok w jej stronę. Dynia zatrzymała się na chwilę, jakby się wahała, a potem odezwała się półgłosem:– Patrol z Bladym Licem był świetny! Szukałam tam świeżych zapachów kuny, ale trafiłam na nory. Myślałam, że dasz znać, jeśli się tam wybierzesz jutro – wymruczała. Rysi Trop skinęła lekko głową, bez pośpiechu. Nie miała w zwyczaju wiele mówić, ale to, co powiedziała, zawsze było konkretne.
– Zajrzę tam rano. Nie idź sama, jeśli kuny wciąż zostawiają ślady – powiedziała.
– Nie zostawiły świeżych – odpowiedziała spokojnie Dyniowa Skórka. – Ale coś tam krążyło parę dni temu. Może tylko nocą. Tak czy inaczej, warto mieć to na oku.
– Dobrze. Dzięki. – Ruda kotka nic już nie dodała – pokiwała głową i odeszła bez dalszych pytań. To była jedna z rzeczy, które Rysi Trop ceniła u nielicznych kotów w klanie – ta umiejętność rozumienia, że nie każde spotkanie musi być wypełnione rozmową. Niektórzy czuli potrzebę mówienia ciągle, jakby milczenie było równoznaczne z obojętnością. Ale nie ona. I nie Dynia. Później musiała komuś to zgłosić, nie chciała iść tam w niewiedzy, chociażby Makowego Nowiu. Zastępczyni zganiła, by ją, że nie zgłosiła jej tego. Wstała, przeciągnęła się raz jeszcze i powoli ruszyła w stronę skraju obozu. Nie planowała iść nigdzie daleko – chciała tylko sprawdzić okolice skały na północ od jałowca, gdzie czasem dało się znaleźć porzucone pióra lub znaki obecności ptaków drapieżnych. Nie, żeby jej to było potrzebne, po prostu lubiła wiedzieć, co dzieje się na obrzeżach. Po drodze minęła Roztargnionego Koperka, który kopał coś przy stosie ziół. Skinął jej głową, ale nie zaczepił – znał ją zbyt dobrze, by próbować wdawać się w rozmowy bez potrzeby. Rysi Trop odpowiedziała równie oszczędnie i poszła dalej. Kiedy zatrzymała się przy głazie, nie znalazła nic szczególnego. Teren był suchy, ziemia nosiła ślady dwóch różnych kotów, prawdopodobnie wracających z porannego patrolu. W powietrzu unosił się zapach sosny i starego liścia. Nie wydarzyło się tu nic wartego zapamiętania – i właśnie to uznała za dobry znak. Nie każda chwila musiała być znacząca. Nie każda miała nieść coś większego. Niektóre po prostu były – ciche, uporządkowane, własne. Takie, w których wszystko miało swoje miejsce. Nagle podszedł do niej duży, biały wojownik. Był spięty, ale starał wyglądać się na wyluzowanego. Kosaćcowa Grzywa poruszył nerwowo ogonem i skierował głowę w stronę wojowniczki. Szylkretka uniosła lekko jedną brew, mrużąc oczy w szparki. Ostatni raz gadała z nim na treningu, kiedy ją zdegradowano. "Dopiero co była wojna z Klanem Klifu, czego on może ode mnie chcieć…"
<Kosaciec?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz