Od kiedy Śnieżna Gwiazda zniknęła ze świata żywych, wyraźnie można było zobaczyć radość Lecącego Czasu. Zachowywała się, jakby jakiś ogromny ciężar znikł z jej pleców, wszędzie było jej pełno i radośnie trajkotała do pacjentów opisy tego, co akurat przy nich robiła i nawet odpuszczała im uwagi o tym, że zbyt długo czekali na przyjście.
Pokochała od razu tę ulgę braku oczu oceniających każdy krok i każdą najdrobniejszą decyzję, każdą zjedzoną przez nią mysz. Nie będzie musiała słuchać, jacy to jej brato-cholera-wie-co-siostra są wspaniali.
Z uśmiechem odesłała Poranny Ferwor bez kolca w łapie i położyła Drozdowe Futro na jednym z legowisk.
Potem jednak pojawiła się gorączka. Pierwszy księżyc mogła ją ignorować, kolejny był cięższy, z zawrotami głowy, ciemnymi plamami przed oczami i chwianiem się. Strzyżyk zauważyła, musiała zauważyć, skoro nawet nie poszły razem na spotkanie medyków, ale nigdy nie zaoferowała pomocy.
Pojawiła się też Jaskrowy Pył, z widoczną zaniedbaną infekcją po użądleniu. To była cięższa praca, ale nic, czego nie mogła wyleczyć.
Kto by pomyślał, że wiara w Klan Gwiazdy ich aktualnej liderki będzie tak silna, a jednocześnie tak ślepa. Jak dużo szczęścia miała, że Mglista Gwiazda nie szukała innych znaków. To zepsułoby jej plan. Trupy nie powinny mieć głosów i na całe szczęście nie ostrzegli niebieskiej.
Lot nie zrobiła nic złego. Pozbyła się tylko gnijącej czarnej owcy z ich stada, ale z tyłu głowy czuła już, jak jej droga do wiecznych polowań i jasnych łąk kruszy się, zostawiając tylko tą do Mrocznego Lasu. Oczywiście, że Gwiezdni zwalą winę na nią, jeśli tak sobie zażyczą, udając, że nie mogli jej zatrzymać. Ale było warto. Powinni jej dziękować za pozbycie się takiej dwulicowej żmii. Ona z pewnością była wdzięczna jej zabójczyni za to, że pobrudziła sobie łapy w jej imieniu.
Miała dziwne przeczucie, że jej gorączka została zesłana właśnie przez nich. Próbowała wielu ziół, by ją wyleczyć. Nie dało się. Nie dało się i była świadoma, że niedługo ją wyniszczy.
Rubin też wiedziała. Każde ich spotkanie było takim, jakby widziały się ostatni raz. Płakały. Dużo płakały, przytulały i szeptały sobie wyznania. A mimo tego, gdy ich miłość przyniosła efekty, fizyczne skutki, nie kłóciły się, gdy Lot wyznała jej, że nie może ich zachować. Rubin rozumiała. Przyznała, że sama nie mogłaby się nimi zająć, gdy pod językiem wyczuwała coraz więcej małych guzków, gdy jeden pojawił się przy oku i powoli wypychał je za przeznaczone miejsce. Obie wiedziały, że umierały. Może ta gorączka była jednak błogosławieństwem; żadna z nich nie zostawała sama na świecie i nie pozostawiały też nikogo. Nie byłoby to dla nich sprawiedliwe, ze słabością ich organizmów i nieobecnością.
Wtuliła się bardziej w czarne futro partnerki, kładąc głowę na jej barku i delikatnie nią poruszając, jakby chcąc nasiąknąć jej zapachem. Jedno z jej ślicznych, pomarańczowych oczu nie było już sprawne i musiała pomóc jej je wyjąć, by nie cierpiała. Cicho przepraszając, że nie może jej pomóc, serce ściskało jej się, gdy Rubin zaciskała zęby z bólu.
Niedługo nie będzie mogła jej nawet towarzyszyć w tym cierpieniu. Wciąż jej własny organizm nie mógł poradzić sobie z gorączką, ledwo już chodziła, musiała bardzo się skupić, chodząc na widoku, by się nie zataczać. Niedługo pojawią się halucynacje, a sama ta świadomość już sprawiała, że widziała poruszające się kule mroku na granicach widzenia. Nie wypuszczą jej z obozu. Pewnie nie da nawet rady, będąc tak zmęczoną.
— Skończmy to teraz.
Nie było nad czym się zastanawiać, gdy tylko czekały od księżyców. Oddaliły się, niezauważone przez nikogo, od wszystkich klanowych granic. Znalezienie krzaku jagód było też tylko kwestią czasu.
Wyleczeni: Jaskrowy Pył, Poranny Ferwor, Drozdowe Futro
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz