Czuł się tak, jakby samo niebo nagle zwaliło się na jego głowę.
Po jego matce nie zostało nic. Od wieczora, kiedy nie zobaczył jej w legowisku wojowników, aż do powrotu poszukiwawczego patrolu, w Syczkowym Szepcie stopniowo narastał niepokój. A gdy usłyszał informację, że ślad Zarannej Zjawy (i zarazem Muszlowej Łapy) urywał się przy samej drodze grzmotu... Nagle wszystko stało się w pewien sposób jasne.
Jasne nie znaczyło jednak mniej przerażające. Wręcz przeciwnie. Po raz kolejny dwunożni wyciągali po niego swoje łyse, obślizgłe łapy. Najpierw posłali po niego swoje psy, od których szczęk Syczkowa Łapa księżyce temu ledwie zdołał uciec. Teraz samodzielnie odebrali mu matkę. Jej woń, ulatniającą się z każdym uderzeniem serca, była ledwie wyczuwalna pod warstwą drapiących w nozdrza oparów potworów i dwunogów, samych w sobie. Wojownik zmarszczył nos. Wpatrywał się tępo w to miejsce, próbując zatrzymać jeżenie się swojego futra na samą myśl o Zarannej Zjawie i szklenie się brązowych oczu. Świszczał wiatr, na futro kocura opadały liczne drobiny śniegu, a on sam... łkał cicho, w końcu dając za wygraną w walce ze swoimi łzami.
Nagle stał się okropnie samotny. Jego rodziny tu nie było. Ojciec nie istniał. Matka właśnie zniknęła, nie pozostawiając po sobie żadnego tropu. Siostra była gdzieś daleko od granic Klanu Wilka, o ile w ogóle była. To prawda, miał jeszcze Zalotną Krasopani... która jednak nie chciała mieć ze swoim bratem nic wspólnego.
Syczek czuł się, jakby los podrygiwał nim jak kociak kulką mchu. Podgryzał, rzucał, szarpał, czekając tylko, aż w końcu się rozleci. Jakim cudem w tak krótkim czasie wszystko mogło pójść aż tak źle? Bał się otworzenia oczu, gdy budził się ze snu. Bał się wyjść na patrol z obawy, że znów wyskoczy na niego niebezpieczeństwo, znów serce podejdzie mu do gardła, znów będzie patrzył na czyniącą się wokół masakrę. Bał się otworzyć do kogoś pysk, a jednocześnie tak samo bał się ciszy i wynikającej z niej samotności.
A jakimś dziwnym trafem... Nie był nawet tknięty. Wiatr porwał go w głąb jeziora tylko po to, by zaraz mógł wrócić na brzeg. To Zapomniany Pocałunek została rozgryziona przez hordę psów na strzępy, nie on. Zdołał zabić drugiego kota, ten nawet go nie drasnął. Teraz jego matka zniknęła tajemniczo porwana w tym samym czasie, gdy Syczkowy Szept siedział spokojnie w obozie, choć równie dobrze mógł tam być zamiast niej. Gdyby tylko nie był tak wrażliwy na wszystko, co się wokół niego działo, nie zostawiłoby to na nim nawet rysy. Właśnie, gdyby tylko taki nie był... Te słowa zawsze brzmiały jak odpowiedź na jego wszystkie problemy...
***
Od zaginięcia Zarannej Zjawy, Syczkowy Szept był jeszcze bardziej drętwy i osowiały niż zwykle. Nienawidził patrzeć, jak życie klanu idzie do przodu, w trakcie, gdy on pozostawał w tym jednym punkcie, nie będąc w stanie się z niego ruszyć. Nienawidził patrzeć na Zalotną Krasopani, która przeniosła się do żłobka, oczekując swoich kociąt. Jakby zupełnie nie ruszyło jej odejście matki. Nienawidził słuchać szczebiotania uczniów, plotkowania wojowników. Nie minęło nawet pół księżyca, a wszyscy już zapomnieli, szli dalej. On tak nie potrafił. Gdyby tylko mógł, Syczkowy Szept zatrzymałby się na wieczność, kuląc w legowisku jak kocię, popłakując cicho. Nie zachowywał po paru wschodach słońca tak, jakby nic się nie stało.
Świat jednak nie naginał się pod jego wolę. To Syczek musiał się do niego przystosować, nie na odwrót. Dlatego, gdy rozgrzmiał głos Sosnowej Gwiazdy zwołującej współklanowców, wypuszczając z siebie ciche westchnięcie, Syczek zwlókł się na środek obozu, by zająć swoje miejsce w zgromadzonym tłumie. Spodziewał się, że będzie to ceremonia kociąt. Na szczęście nie były one zwykle długie; Syczkowy Szept liczył, że ta prędko się skończy i będzie mógł wrócić do cichego legowiska, w którym nikt mu nie przeszkadzał.
— Koperku, ukończyłeś sześć księżyców i nadszedł czas, abyś został uczniem. Od tego dnia, aż do otrzymania imienia wojownika będziesz zwany Koperkową Łapą. Twoim mentorem zostanie Blade Lico. Mam nadzieję, że przekaże ci on całą swoją wiedzę.
Drobny, jasnobrązowy kocurek zetknął się nosami ze swoim nowym nauczycielem, lecz na swoje mianowanie czekała jeszcze jego siostra. Kotka machała z ekscytacją końcówką puszystego ogona, nie mogąc się doczekać, aż przyjdzie jej kolej.
— Brukselko, ukończyłaś sześć księżyców i nadszedł czas, byś została uczennicą. Od tego dnia, aż do otrzymania imienia wojownika będziesz zwana Brukselkową Łapą. Szkolić cię będzie... Syczkowy Szept.
Do tej pory zwieszony łeb kocura, nagle podniósł się na dźwięk swojego imienia tak, jakby ugryzł go szerszeń. Jego oczy wbiły się w siedzącą na podwyższeniu przywódczynię, a także nową, drobną uczennicę, która czekała na spotkanie z mentorem. Przez krótką chwilę myślał, że to sen. Miał nadzieję, że to tylko sen. Nie zasługiwał na taką odpowiedzialność! Nie potrafił zajmować się młodszymi! Już z Iskrzącą Łapą trudno było mu złapać wspólny język, co dopiero z kocięciem?
Wzrok Sosnowej Gwiazdy go naglił. Nie mógł buntować się przeciwko jej decyzjom, bez względu na to, jak bardzo w tej chwili uważał je za niewłaściwe. Rzucając szeptem "Przepraszam", Syczkowy Szept przepychał się przez zgromadzonych, by w końcu wyjść na sam środek. Chwiejnym krokiem podszedł do Brukselki (a właściwie już Brukselkowej Łapy) i spojrzał prosto w jej pyszczek. Jej przed chwilą lśniące oczy jakby... przygasły. Uch. Przymknął powieki i zbliżył do jej pyszczka swój nos, tak, by się nimi zetknęli. Ceremonia była zakończona, lecz Syczek wcale nie czuł z tego powoli ulgi. Ba, wręcz przeciwnie. Właśnie na cały stos jego obecnych problemów, została postawiona wisienka w postaci podopiecznej. Z tego, co słyszał, wyjątkowo rozbrykanej i upartej podopiecznej...
Przełknął nerwowo ślinę. Och, Klanie Gwiazdy...
<Brukselko?>
[900 słów]
[przyznano 9%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz