Przed mianowaniem Kajzerki
Wiciokrzew zdążył już trochę zapomnieć o swoim pierwszym treningu z Rokitnikiem. Był straszny. Przerażający. Być może umysł kocura specjalnie starał się wyprzeć tamten moment dla jego dobra? To była sensowna teoria, chociaż z drugiej strony, przecież wszystko przemijało, nawet wspomnienia, chociaż Wiciokrzew akurat pamięć miał całkiem dobrą. Zazwyczaj nie zapominał. W każdym razie zdarzyć się może każdemu. Liliowy uczeń i tak robił wszystko, aby zapomnieć o tamtym dniu. Teraz musiał się skupić na kolejnych treningach i na wielu obowiązkach, które spadły na jego barki po mianowaniu. Teraz już nie mógł frywolnie (to za dużo powiedziane! On w żłobku raczej po kątach się krzątał, ale uznajmy, że żył w miarę beztrosko) spędzać czasu przy mamie, nie rozmawiał już z nią tak często, a była de facto jedynym kotem, który szczerze chciał prowadzić z nim rozmowę nie tylko z przymusu, chociaż kto ją tam wie! Wiciokrzew raczej wmawiał sobie, że mama go kocha i wszystko robi dla jego dobra, więc nie mogła go przecież nienawidzić, chyba że faktycznie był aż tak tragicznym synem. Jak na razie wszystko szło nawet dobrze (nie), więc nie miała o co być smutna. Przecież chodził na treningi, starał się uczyć i słuchać mentora, ale zapamiętywanie różnych technik, póz i wszystkich innych rzeczy nie było jego mocną stroną! Zapamiętywanie terenów, różnych zapachów i tropów owszem przychodziło mu z łatwością, ale wszystko, co wiązało się z jakimś specjalnym ułożeniem ciała i zapamiętywaniem pozycji było dla niego po prostu nieosiągalne. Wiciokrzew często siebie pytał, dlaczego zawsze w pamięć zapadają mu słowa Rokitnika, a nie jego ruchy, czyny, pozycje. Wtedy na pewno byłoby łatwiej! A tak liliowy uczeń za każdym razem musiał uczyć się polować tak jakby… od nowa? Zawsze coś musiało mu nie wyjść, czy to nos miał za blisko podłoża, czy to ogon był jakoś źle ułożony, a czasami łapy miał zbyt mało ugięte, przynajmniej tak mu mówił Rokitnik. Nie było takiego treningu, na którym bury kocur ani razu nie powiedziałby Wiciokrzewowi, że robi coś źle. W każdym razie liliowy uczeń był teraz zmęczony po ostatnim treningu. Odkąd wrócił do obozu, zdążył wziąć tylko kilka kęsów zwierzyny i następnie przesiedzieć pół dnia w kącie obozu obserwując tętniący życiem obóz. Nikt w trakcie jego obserwowań do niego nie podszedł, nikt nie zagadał. Trochę mu było smutno z tego powodu, ale zdążył już do tego przywyknąć. Robiło się już ciemno. Rokitnik mówił, że Wiciokrzew powinien się wyspać, bo jutro trening podobno ma być ciężki. Biedny uczeń trochę się już bał. Najchętniej to nie spałby całą noc i tylko przejmował nadchodzącym treningiem, ale tym razem postanowił, że dla własnego dobra lepiej będzie, jeśli się zdrzemnie. Wtedy na pewno będzie miał choć trochę więcej siły niż gdyby nie spał wcale. Tak więc wdrapał się wciąż niezgrabnie na gałąź ze swoim legowiskiem i wygodnie ułożył. Ostatni raz omiótł obozową polanę wzrokiem, a następnie zawinął w szczelny kłębuszek i westchnął. Wkrótce zasnął.
Sen
Kocur czuł, że się budzi. Nie mógł jednak otworzyć oczu, więc widział tylko ciemność. Prędko poczuł, jak w jego gardle rośnie gula i coś łapie go za żołądek. Czy był w legowisku? Dlaczego nie mógł się ruszyć, nie mógł nic powiedzieć? Był zdziwiony, zaciekawiony i przerażony jednocześnie. Leżał tylko przez chwilę, ale miał wrażenie, że trwała ona wieczność. Czuł się, jakby był uwięziony w jakimś nieżywym przedmiocie, a jednak wciąż gdzieś z tyłu wiedział, że jest cały. Po jakimś czasie uderzyła go fala nowych zapachów. Hm, znaczy nie do końca nowych, skądś je kojarzył. Tyle że pomimo tego, iż szukał ich w najciemniejszych zakamarkach swojego mózgu i tak nie mógł sobie przypomnieć, skąd je znał, a przynajmniej do chwili, w której usłyszał ryk potwora. Potwora dwunożnych, o którym opowiadał mu Rokitnik na pierwszym treningu. Liliowy kocur poczuł, jak jego mięśnie mimo jego woli się spinają. Poczuł ból, dziwny ból. Niby taki prawdziwy, a jednak jakoś dziwnie inny i obcy. Nie miał pojęcia czy śni, czy tamta dziwna siła chciała dokończyć coś, co wcześniej jej się nie udało. Zabić Wiciokrzewa. Zabić Wiciokrzewa pod łapami potwora. Czy los naprawdę tak bardzo się na niego uparł? W każdym razie on leżał tu teraz. Chciał się wiercić, uciekać, ale zamiast tego był w bezruchu. Czuł jedynie coraz silniejszy odór Drogi Grzmotu, coraz głośniejszy stukot łap potwora. Czyżby przyszedł czas na jego odejście? Czy był to już jego koniec? Jego oddech przyśpieszył, jego serce biło jak szalone. Cała ta chwila trwała zaledwie kilka sekund, ale dla niego minęła wieczność. Wieczne oczekiwanie na śmierć, która jednak… nie nadeszła. Wiciokrzew mógł przysiąc, że czuł, jak ciężkie łapy potwora miażdżą mu głowę, ale może to tylko jego umysł płatał mu figle. W końcu on żył. Chyba. Liliowy kocur nie czuł wcale bólu, nie czuł się też tak, jakby wędrował gdzieś do góry. Wciąż był w tym samym miejscu, tylko teraz nie czuł już tak ogromnego ciężaru na swoich powiekach. Otworzył niepewnie oczy, ale dostrzegł jedynie ciemność.
“Huh? Może faktycznie już umarłem…” pomyślał. Mimo wszystko nie był jakoś bardzo przerażony, chyba już ochłonął, pogodził się z wizją śmierci. Wstał niezgrabnie i otrzepał futro. Łapy miał jak z waty, ledwo się trzymał na nogach! Na domiar złego nagle poczuł jakiś dławiący odór, który w mig wypełnił jego płuca. Wiciokrzew zaczerpnął łapczywie powietrza, licząc na jakiś świeży jego kąsek. Niestety ten dziwny zapach wypełnił już całą okolicę. Wiciokrzew na nowo zaczął się martwić, od tej dziwnej woni rozbolała go głowa. Świat przed jego oczami zaczął wirować, kocur spuścił bezsilnie łeb, tylko po to, aby pod swoimi łapami dostrzec… martwe ciało? Kocur poczuł ból w brzuchu, podskoczył do góry z przerażenia, a jego futro momentalnie się najeżyło. Przed nim leżał trup, zwłoki – i to nie byle jakie zwłoki. Był to on sam. Jego liliowo-białe futro było skąpane we krwi, w dodatku pod nim znajdowała się kałuża tej szkarłatnej cieczy.
— T-to s-s-s-ię n-n-nie d-dzieje! — pisnął, w jego głosie było słychać czysty strach i przerażenie. Wiciokrzew z początku był sparaliżowany przez nagły przypływ emocji, ale teraz po prostu się odwrócił i zaczął biec przed siebie. Nie wiedział, co robi, jego łapy same go niosły. Chciał po prostu pozbyć się widoku martwego ciała, chciał pozbyć się tego gryzącego odoru z jego nosa. Jednak nie było mu dane biec zbyt długo. W pewnym momencie usłyszał ryk, a wtedy stanął jak wryty. Otworzył szeroko oczy, a przed sobą dostrzegł… drogę grzmotu? Nie tylko drogę grzmotu, widział także siebie i Rokitnika. Stali razem, a przed nimi biegły rozpędzone samochody. Wtedy przypomniał mu się dzień pierwszego treningu. Był przerażająco podobny do tego, co obecnie miał okazję dostrzec kocur. Chwile spędzone w tym miejscu niemiłosiernie się dłużyły, ale liliowy kocur nie potrafił oderwać wzroku od dwójki kotów. Nagle Rokitnik szturchnął Wiciokrzewa. Młody kocur upadł na drogę grzmotu. Uczeń chciał krzyczeć, chciał pobiec mu na ratunek, ale nie potrafił. Widział z jednego boku nadjeżdżającego potwora, widział też spoczywającego na jego drodze Wiciokrzewa. Wtedy stało się najgorsze. Czas jakby się zatrzymał, potwór stanął w bezruchu. Liliowy kocur miał wrażenie, że tylko ciało burego kocura delikatnie się porusza. Uczeń myślał, że to tylko zwidy, ale jednak jego własny mentor odwrócił się w jego stronę. Wiciokrzew poczuł, jak coś podchodzi mu do gardła, nie wiedział, co się dzieje. Czuł złowieszczy wzrok Rokitnika na swoim ciele. Kocur miał wrażenie, że mijały godziny stania w bezruchu. W dodatku widok nadchodzącej śmierci dla liliowego kocura wcale nie był przyjemny, a gdyby tego było mało, Rokitnik nagle zaczął iść w jego stronę. Liliowy kocur zrobił kilka kroków w tył.
— C-c-czego o-o… od-ode m-mnie ch-chcesz! — krzyknął, jego głos był bardzo piskliwy. Buras nie odpowiedział. Wysunął jedynie pazury, które błysnęły w oczach Wiciokrzewa.
“Czy celem Rokitnika od początku było zabicie mnie? Czy to on jest tym całym losem, który robi wszystko, aby się mnie pozbyć?” zapytał siebie. Teraz jednak nie było czasu na rozmyślania. Musiał uciekać, musiał przeżyć. Rzucił się więc do biegu.
Po jakimś czasie męczącego biegu Wiciokrzew dostrzegł przed sobą las. Wiele drzew rysowało się na tle ciemności, pustki. Nie można zapominać o tym, że przecież liliowy kocur tak jakby poruszał się w czarnym pomieszczeniu. Wszystkie przedmioty, oprócz kotów i plamy krwi, były tylko zarysowane szarymi liniami. O dziwo korony drzew i krzewy w lesie były bordowe, nie czarne. Uczeń wbiegł do niego i natychmiast zwolnił. Nie miał już siły biec. Ta ucieczka go wyczerpała. Wzięcie kolejnego oddechu było dla niego coraz większym wyzwaniem. Nie zamierzał się jednak poddawać, cały czas czuł na swoim ogonie oddech Rokitnika. Wiciokrzew chwiejnym krokiem podążał w głąb lasu, jednak w momencie, w którym nawet chód sprawiał mu okropny ból, postanowił się skryć. Skręcił gwałtownie i wszedł w jakieś krzaki. Czuł jak gałązki nieprzyjemnie haratają mu futro, ale akurat one były najmniej bolesnym doświadczeniem podczas tego snu. Wiciokrzew schował się gdzieś wśród krzewów. Skulił się z nadzieją, że bury kocur go tu nie znajdzie.
— Wiciokrzewie! Gdzie jesteś! — usłyszał głos Rokitnika. Liliowy kocur zaczął drżeć ze strachu, po jego policzku pociekła łza. Głos mentora odbijał mu się echem w głowie. Zamknął oczy i przysłonił je łapą, nie chciał zobaczyć burego kocura, który dostrzega go i pędzi w jego stronę. Cóż, może i Wiciokrzew nie dostrzegł go w tym lesie, ale zamiast tego Rokitnik zaczął pojawiać się w jego umyśle. Uczeń widział zarysowanego na złoto Rokitnika przed sobą, a nawet nie jednego Rokitnika, a kilku! Każdy z nich obserwował Wiciokrzewa i szeptał coś pod nosem.
“No dalej, wyjdź z kryjówki! Nie bój się własnego mentora…”
“Właśnie Wiciokrzewie, twój mentor nie chce ci nic zrobić!”
“Rokitnik… tak, znam go! Złoty kot, nigdy nie skrzywdziłby nawet muchy!”
“Dlaczego się go boisz? Co jest z tobą nie tak!”
“Wyłaź z tych krzaków! Jesteś krnąbrny i cały czas coś odwalasz!”
“Chociaż raz posłuchaj się Rokitnika! Naprawdę, wyjdzie ci to na dobre!”
Głosów było wiele, Wiciokrzew miał wrażenie, że każda kolejna wypowiedź tych dziwnych zjaw była coraz bardziej agresywna. Mimo ich przekonywania liliowy kocur nie ruszył się z miejsca. W jego głowie panowała kompletna pustka, zero myśli, jedynie mętlik. Tak jak wtedy, gdy prawie potwór go podeptał! Nie potrafił nic z siebie wykrztusić, nie potrafił zmusić się do sformułowania choć jednej porządnej myśli. Teraz było tak samo. Było tak, dopóki w umyśle Wiciokrzewu nie pojawiła się para błyskających, żółtych oczu. Kocur dobrze znał te oczy. Uczeń nie mógł już wytrzymać ich obecności, sam zadecydował się otworzyć ślepia i rozejrzeć za Rokitnikiem. Gdy jednak odsunął łapy ze swoich powiek i spojrzał przed siebie, dostrzegł te same oczy, które przebijały się przez krzewy. Wiciokrzew podskoczył do góry i migusiem odwrócił się i zaczął biec w przeciwną stronę. Nie miał pojęcia, skąd wytrzasnął siłę do dalszego biegu, sam był trochę przerażony swoimi możliwościami. Sen nie skończył się jednak szczęśliwie, ponieważ liliowy uczeń w pewnym momencie potknął się o wystający korzeń i zaorał pyskiem o ziemię. Chciał się podnieść i ponownie rzucić do ucieczki, ale Rokitnik zdążył go dogonić. Wiciokrzew poczuł jego łapę na swoim gardle, a wtedy… się obudził!
Koniec snu
Wiciokrzew podniósł się gwałtownie z miejsca zaraz po przebudzeniu. Jeszcze była noc, było bardzo ciemno na dworze. Przez gałęzie drzewa prześwitywał księżyc wraz z gwiazdami. Liliowy kocur ciężko dyszał, próbując się uspokoić.
“Więc to był tylko sen? No tak, przecież mogłem się domyślić!” pomyślał. Schował głowę w swoje łapy. Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Ten sen był dziwny, straszny. Właściwie prędzej można by go nazwać koszmarem! Zostawił on w umyśle biednego ucznia wiele wątpliwości. Czy jego mentor naprawdę próbował go zabić, czy to tylko jego głowa płatała mu figle? Ta scena w tym śnie wydawała się taka logiczna, taka prawdziwa! Ale przecież bury kocur nie był mordercą, prawda? Nie mógł tego zrobić, nie mógł! Nie posunąłby się do czegoś takiego, nigdy! Nie ma szans! Po prostu Wiciokrzewowi musiało się coś wydawać. Nigdy nie poznał faktycznej wersji tamtego zdarzenia, miał w końcu zamknięte oczy. Mimo tego był prawie pewny, że to była sprawka kogoś innego… a może jednak nie? Teraz sam miał co do tego wątpliwości, a bardzo nie chciał mieć! Już chciał zamknąć tamtą sprawę, odłożyć ją na bok, skupić się na treningach i na tym, aby nie zawieść swojej matki. Teraz jednak czuł się tak, jakby ktoś właśnie na nowo rozerwał niedawno zagojoną bliznę. W jej miejscu pojawiła się świeża rana, nad którą liliowy kocur na pewno jeszcze nieraz będzie rozmyślać. Och, gdyby tylko miał przy sobie kogoś bliskiego, komu mógłby opowiedzieć o całym tym zajściu! Obecnie nie potrzebował niczego więcej oprócz zwykłego wsparcia ze strony drugiego kota. Kiedyś… kiedyś przecież rozmawiał z Maślakiem, prawda? Być może w akcie desperacji ponownie do niej zagada? Szylkretka była bardzo miłą kotką, przez chwilę wyglądała i brzmiała tak, jakby faktycznie interesowała się biednym Wiciokrzewem. Mówiła jednak, że kiedyś jeszcze do niego zagada. Cóż, nie zagadała, ale liliowy uczeń wcale się przez to nie zdziwił. Nie wiedział, na co liczy. Przecież Maślak była normalna! Na pewno nikt w klanie nie uważał jej za dziwaka, bo była taka czuła i miła… Wiciokrzew liczył, że ta go zwyzywa, wyśmieje. Nie był przygotowany na jej szczerze zmartwiony głos. Gdyby tylko znowu natrafiła się okazja na to, żeby wymienić z nią kilka słów, to Wiciokrzew na pewno bardziej by się postarał! Pokazałby jej, że wcale nie jest tylko słabiakiem i że jest jej godny w przeprowadzaniu rozmów. Może wtedy zyskałby pierwszą, prawdziwą przyjaciółkę, która nie jest jego matką? Byłoby wspaniale! Tylko pewnie było to tylko jednym z głupich marzeń kocurka. Wiciokrzew zamknął sennie oczy i zasnął. Miejmy nadzieję, że tym razem przyśni mu się Maślak i szczęśliwe zawieranie z nią przyjaźni.
***
Uczeń niechętnie wygramolił się ze swojego legowiska. Czuł się dziś trochę słabo, jakby był trochę przeziębiony. Niestety spanie pod gołym niebem podczas mrozów wcale nie było przyjemne! Kto to wymyślił, już lepsze były szczelne legowiska na ziemi. Na górze przecież wiało i szumiało… było tragicznie! Niestety liliowy kocur nie miał w sobie na tyle odwagi, aby jakoś otwarcie się do tego przyznać, że coś mu nie pasuje. To nie było w jego stylu, on raczej kisił w sobie każdą opinię, bo bał się reakcji innych. Tak już wcześniej było z jego zainteresowaniem do ziół. Nigdy się do niego nie przyzna! Czuł się okropnie z faktem, że tak strasznie zawiódł Cierń, która nie była niczego świadoma. Jak on mógł w ogóle pomyśleć o zostaniu medykiem, no jak! Wiedział, że jego matka liczy na dziecko dumnie pełniące rangę wojownika, dlaczego więc tak trudno mu było wykonać jej prośbę? Jej marzenie? Cierń zawsze powtarzała, że droga wojownika to jedyna słuszna droga. Być może to prawda? Na pewno to prawda! Wszystko co powie mama to prawda! Ona w oczach liliowego kocura była istotą boską, jego opiekunką, jedyną przyjaciółką. Nie mógł podważać jej przekonań ani żadnych rozkazów. W ogóle to powinien się cieszyć, że łysa kotka nie zostawiła go na pastwę losu, bo w końcu on jedynie na to się nadawał! Cierń poświęciła mu tyle czasu, a on nigdy jej tego nie zrekompensował, ale na to przyjdzie jeszcze czas. Jeśli tylko zostanie najsławniejszym i najlepszym wojownikiem w Owocowym Lesie to na pewno jego mama będzie zadowolona, szczęśliwa i spełniona, ale… czy sam Wiciokrzew będzie wtedy z siebie dumny? Nie ważne.
Zamyślony kocur szedł przed siebie, nie zauważył nawet momentu, w którym przed jego pyskiem pojawia się jakaś kotka. Nie zdążył się zatrzymać, uderzył w nią. Stracił równowagę, a potem zachwiał się i wywrócił. Och, żenujące! Wstał z powrotem na cztery łapy jak poparzony. Przed nim stała szylkretowa kotka, którą już kilka razy widział na drzewie przeznaczonym dla uczniów. Wyglądała jednak na starszą niż wszystkie inne szkolące się koty. Uczeń stał przez chwilę zapatrzony w nieznajomą, zupełnie nie wiedział co powiedzieć. Wszystkie słowa utknęły mu nagle w gardle, dopiero po chwili przemógł się, aby coś z siebie wykrztusić.
— P-p-przepraszam… p-pani… — pisnął cichutko i spuścił głowę w geście przeprosin. Nie chciał, aby ta kotka była na niego zła, bardzo nie chciał! Już i tak we wszystkich robił sobie wroga, więcej mu nie potrzeba! Każdy nie lubił go za jego dziwaczność i nieśmiałość, ale może akurat do tej kotki jeszcze nie dotarły te wszystkie plotki. Liliowy kocur uniósł niepewnie łebek do góry.
<Proszę Pani?>
[2645 słów]
[przyznano 53%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz