— Wołałam ciebie — westchnęła, kładąc po sobie uszy — Masz na imię Mewa. Nie pamiętasz?
Kociak przekręcił głowę ze zdziwieniem.
— Naprawdę?
Zdusiła w sobie chęć przewrócenia oczami.
— Tak. Mewo, rozmawialiśmy o tym wczoraj. I przedwczoraj też.
— Nie ma opcji... Ja jestem przecież Bagietka — kocię utrzymywało się przy swojej wersji wydarzeń.
— Teraz nazywasz się Mewa, sam wybrałeś takie imię! Zgodziłeś się przecież.
Łaciaty pokręcił głową.
— Kazałaś mi wybrać — zaparł się łapkami o ziemię — Ja bym został przy Bagietce. Po co mi nowe? To brzmi tak super!
— Musiałeś je zmienić, to nie ja ustalam zasady.
— Nie? To kto?
— Srocza Gwiazda, głuptasie.
Bagietka spojrzało na nią niepewnie.
— A kto to?
Stanęła osłupiała. Spoglądając z góry na dziecko, poprosiła Gwiezdnych o cierpliwość.
— Nasza liderka, Mewo. Nie mów mi, że nie wiesz, o kogo mi chodzi...
— Wiem — powiedział, nie wyglądając jednak na przekonanego. Nad umiejętnością kłamania chyba musiał popracować.
— Nie mów mi tego tylko dlatego, że chciałabym to usłyszeć. Widzę, że kłamiesz.
— Nie kłamię!
*pod koniec pory nagich drzew*
TW: krew, śmierć
Szła wzdłuż wyznaczonej sobie wcześniej ścieżki, z Mewią Łapą u boku. Pokryte papką śniegu i błota pasmo trawy obok koryta rzecznego prowadziło ich w stronę brzozowego zagajnika. Pogoda powoli zaczęła się ocieplać, dając im szansę na przeprowadzenie pierwszego z serii treningów wspinaczki. Jeszcze nie poinformowała syna o swoich planach, zamierzając to zrobić po dotarciu na miejsce.
— Gdzie idziemy? — łaciaty dreptał tuż za nią, co jakiś czas przystając i oglądając ślady pozostawione w śnieżnej brei.
— Widzisz te drzewa? To brzozowy zagajnik. Chcę cię tu czegoś nauczyć.
— Czego? Przecież ja już umiem tyyyle rzeczy. Po co mi więcej...
— Zobaczysz później.
Niezadowolony krótką odpowiedzią zamachnął się ogonem, odwracając mordkę w stronę rzeki.
— Nie mogliśmy zostać w obozie?
— Treningi nie odbywają się w obozie, Mewo.
Uczeń mruknął coś pod nosem. Gdy znaleźli się między biało-czarnymi pniami, zatrzymała się. Bagietka obił się o jej tylną łapę, co było już regularnym zjawiskiem, więc nauczyła się to ignorować. W końcu takie były skutki chodzenia z głową w chmurach - jej też nie raz zdarzyło się prawie wejść prosto w drzewo lub wpaść na klanowicza.
— Gdzie idziemy? — łaciaty dreptał tuż za nią, co jakiś czas przystając i oglądając ślady pozostawione w śnieżnej brei.
— Widzisz te drzewa? To brzozowy zagajnik. Chcę cię tu czegoś nauczyć.
— Czego? Przecież ja już umiem tyyyle rzeczy. Po co mi więcej...
— Zobaczysz później.
Niezadowolony krótką odpowiedzią zamachnął się ogonem, odwracając mordkę w stronę rzeki.
— Nie mogliśmy zostać w obozie?
— Treningi nie odbywają się w obozie, Mewo.
Uczeń mruknął coś pod nosem. Gdy znaleźli się między biało-czarnymi pniami, zatrzymała się. Bagietka obił się o jej tylną łapę, co było już regularnym zjawiskiem, więc nauczyła się to ignorować. W końcu takie były skutki chodzenia z głową w chmurach - jej też nie raz zdarzyło się prawie wejść prosto w drzewo lub wpaść na klanowicza.
— Jesteśmy — oznajmiła, spoglądając na syna — dzisiaj będziemy się wspinać na drzewa. A przynajmniej spróbujemy... Gałęzie nie powinny być oblodzone, ale nigdy nic nie wiadomo.
— Ale my przecież nie jesteśmy wiewiórkami...
Otworzyła pyszczek, aby mu odpowiedzieć, jednak nic nie znalazło się na jej języku. Jej oczy wypełniła dezorientacja.
— Mewo... Jakie wiewiórki?
— No bo one się wspinają na drzewa — zadowolony uczeń pochwalił się swoją wiedzą — i skoro wiewiórki umieją, to my już nie musimy! Mamo, one się powspinają za nas.
Westchnęła cicho, trącając syna w bark i nakierowując w dobra stronę. Pchając go do przodu, zastanawiała się, czy dalej strzępić język na temat wiewiórek.
— To co, możemy wrócić?
— Nie — westchnęła — jak wejdziesz na drzewo, i nie spadniesz, to będziemy mogli wrócić.
— Czyli mam udawać wiewiórkę?
— Nie- — miała już naprawdę dosyć — masz się nauczyć. Nie udawać zwierzaka.
Łaciaty nie wyglądał na przekonanego.
— Ale dlaczego?
— Bo to ważne. Przykładowo, koty z Owocowego Lasu mieszkają na drzewach... Z tego co słyszałam. Więc to ważna umiejętność. Możesz uciec na drzewo, gdy goni cię jakiś drapieżnik. Na przykład... Pies.
— A niedźwiedź?
— Nie mamy tu niedźwiedzi — mruknęła, stając pod jedną z brzóz — ale pewnie by się dało.
— To muszę powiedzieć Czapli — westchnął z małym uśmieszkiem — i nauczyć Mżawunię. A co to ten Owocowy Las?
— Powiem ci jak wrócimy, tak w nagrodę.
Spojrzała w górę, próbując ocenić grubość gałęzi drzewa. Chyba powinny utrzymać ich obu - nie zamierzała puścić syna samego, była wręcz pewna, że skończyło by się to upadkiem i złamanym kręgosłupem. Bagietka siedział obok jej ogona i ponownie paplał coś o wiewiórkach, mając gdzieś fakt, że słuchała go tylko jednym uchem.
— Dobrze, teraz posłuchaj uważnie — westchnęła po chwili, odwracając się do ucznia i patrząc mu w oczy — musisz mocno wbijać pazury w korę, bo inaczej spadniesz. Najpierw przednie, a potem tylnie łapy. Jedna po drugiej. Spróbuj.
Łaciaty przysunął się bliżej pnia. Zmierzył go wzrokiem, po chwili namysłu przykładając łapę do kory. Zatrzymał się i spojrzał na Mżawkę, która skinęła głową zachęcająco. Wysunął język z mordki i wstał na tylnie łapy, przytulając się do drzewa. Jego pazurki były rzeczywiście mocno wczepione, z czego była dumna i jednocześnie zaskoczona.
— Dobrze, teraz spróbuj podciągnąć się wyżej — miauknęła — ja będę cię asekurować od tyłu.
— Co to znaczy?
— Pilnować, że nie spadniesz.
— Oki — uśmiechnął się, i nadal z wystawionym języczkiem podniósł tylne łapy z ziemi — ja nie spadnę!
Wbił pazury w biało-czarny pień i podciągnął się wyżej. Wojowniczka uważnie przyglądała się jego ruchom.
— Dobrze ci idzie! — pochwaliła syna, czekając, aż znajdzie się odrobinkę wyżej — Teraz tak. Widzisz tą gałąź po prawej? Wejdź na nią i tam zostań, tylko nadal trzymaj się blisko pnia.
— Dobrze, teraz posłuchaj uważnie — westchnęła po chwili, odwracając się do ucznia i patrząc mu w oczy — musisz mocno wbijać pazury w korę, bo inaczej spadniesz. Najpierw przednie, a potem tylnie łapy. Jedna po drugiej. Spróbuj.
Łaciaty przysunął się bliżej pnia. Zmierzył go wzrokiem, po chwili namysłu przykładając łapę do kory. Zatrzymał się i spojrzał na Mżawkę, która skinęła głową zachęcająco. Wysunął język z mordki i wstał na tylnie łapy, przytulając się do drzewa. Jego pazurki były rzeczywiście mocno wczepione, z czego była dumna i jednocześnie zaskoczona.
— Dobrze, teraz spróbuj podciągnąć się wyżej — miauknęła — ja będę cię asekurować od tyłu.
— Co to znaczy?
— Pilnować, że nie spadniesz.
— Oki — uśmiechnął się, i nadal z wystawionym języczkiem podniósł tylne łapy z ziemi — ja nie spadnę!
Wbił pazury w biało-czarny pień i podciągnął się wyżej. Wojowniczka uważnie przyglądała się jego ruchom.
— Dobrze ci idzie! — pochwaliła syna, czekając, aż znajdzie się odrobinkę wyżej — Teraz tak. Widzisz tą gałąź po prawej? Wejdź na nią i tam zostań, tylko nadal trzymaj się blisko pnia.
Bagietka pokiwał głową i niezgrabnie wciągnął się na gałąź. Jego łapy na chwilę zawisły w powietrzu, szarpiąc się i próbując zaczepić o cokolwiek. Kocurek wydał z siebie zaskoczony pisk, ale zanim zdążył ześlizgnąć się na ziemię, niebieska głowa złapała go za kark i że stęknięciem podniosła na stabilny grunt. Mżawka zmierzyła go wzrokiem, po czym spojrzała w dół. Cieszyła się, że jej wspinaczka szła chociaż trochę lepiej niż na początku - nie chciała zbierać syna z ziemi jak rozpłaszczonej żaby. Prędko sama wspięła się odrobinę wyżej i przystanęła na innej gałęzi.
— Musisz uważać — zaznaczyła — łatwo o ześlizgnięcie się.
Łaciaty pokiwał głową z głupim uśmieszkiem na twarzy.
— Uratowałaś mnie!
— Tak, ale teraz o tym nie myśl. Musisz się skupić na treningu. Co ty na to, może jeszcze o jedną gałąź wyżej?
Uczeń przytaknął jej energicznie.
— No to hop, do góry! Tylko mocno się trzymaj.
Po dłuższej chwili trudzenia się ze ślizgającym się Bagietką, uczepionym raz jej barku, a raz pnia drzewa, udało im się osiągnąć sukces i znaleźć prawie na czubku drzewa.
— Dobra robota! — pochwaliła syna, liżąc go lekko po głowie — Wystarczy się skupić, i widzisz jak łatwo poszło?
— Tak... — Odpowiedział, jednak wcale nie skupiał wzroku na matce — Patrz, pani Kruczy Szpon tu jest.
Jego głowa odwrócona była w stronę polany przed cmentarzyskiem. Niebieska wychyliła się, zastanawiając, o co mu chodzi. Gdy wytężyła wzrok, ujrzała jednak znajomą sylwetkę starszej wojowniczki. Towaszyszył jej Cuchnacy Śledź, widocznie paplając jej o czymś do ucha. Czarna kocica nie wyglądała na zadowoloną, ale w gruncie rzeczy, to dymna chyba nigdy nie widziała jej z uśmiechem na pysku.
— No i? — prychnęła z niesmakiem. Nigdy nie polubiła wojowniczki, która zawsze zachowywała się jak królowa wszechświata. W sumie to nic Mżawce nie zrobiła, ale uczyniła też niczego, co by podniosło jej reputację w jej oczach — Może jest na spacerze z bratem.
— Czy my też możemy- — młodziak nie zdążył dokończyć; przerwał mu wypełniony strachem krzyk. Znajomy krzyk.
Patrzyła odrętwiała, jak czekoladowy wojownik wypycha siostrę na środek polany. Kruczy Szpon wydała z siebie przeraźliwy lament, przez który Mżawka mimowolnie położyła po sobie uszy. Jeszcze nie rozumiała, co ją przestraszyło. Gdyby to była inna para kotów, uznałaby to za zwykła zabawę. Przecież ona, Pyzia i Niunia też się pchały, goniły i tak dalej. Jednak odpowiedź szybko jej się objawiła ‐ z punktu, w który wpatrywała się Kruk, wybiegła masywna, zarośnięta grubym futrem postać. Ogromne poroże w kolorze kości zabłysnęło w słońcu, jednak chwilę później zniknęło na tle śniegu. Zwierzę zaszarzowało na rodzeństwo; znajdujące się na drzewie koty mogły tylko obserwować. Mżawce udało się jedynie nieświadomie przysunąć syna bliżej, chowając jego głowę w biało-szarym futrze. Jej pysk wykręcił się w grymasie i głowa mimowolnie odwróciła. Czuła, że ratunku dla wojowników już nie ma. Spłaszczyła własne uszy i zatkała te Bagietki, słysząc ostatni krzyk Cuchnącego Śledzia. Nawet, gdy nie mogła już usłyszeć ruchów zwierzęcia, pozostała w miejscu. Nie była, pewna ile czasu minęło, ale w końcu uchyliła powieki. Uczeń zaczynał szarpać się w jej objęciach, pytając, co się stało i dlaczego tu tak sterczą. Wzięła głęboki oddech, próbuj uspokoić kołoczące serce. Czuła śmieszne mrowienie w łapach, do momentu, w którym Mewia Łapa nie szturchnął jej mordką w bark.
— Mamo? Co to było? Czemu oni śpią?
Trochę bała się spojrzeć w kierunku wojowników. Odwróciła pysk syna w przecina stronę, a jej drżąca łapa spoczęła na barku ucznia.
— Nie wiem — przyznała — Musimy się stąd wydostać. O ile ten łoś stąd zniknął.
— Łoś?
— To duże zwierzę... Później ci wyjaśnię.
Rozejrzała się, wychylając z ich bezpiecznej gałęzi. Chociaż nie wiedziała, czy jest tu na pewno tak bezpieczne. Jedno uderzenie tego potwora w pień, i juz zostali by posłani na ziemię.
— Chodź szybko, niczego nie widzę... Zejdę pierwsza, ty jeszcze nie umiesz.
Wyminęła go i niezdarnie ześlizgnęła się na ziemię, głową w dół. Stanęła na drżących łapach i spojrzała w górę, dając mu sygnał, że to jego kolej.
— Ja nie umiem! — jego oczy powędrowały z matki na śliski pień.
— Dasz radę, jak coś się stanie, to cię złapię. Chodź, musimy się pośpieszyć.
Nadal nie przetrawiła tego, czego doświadczyli. Uparcie starała się nie patrzeć w tamtym kierunku, zamiast tego skupiając się na synie oraz własnym oddechu. Wdech, wydech.
Bagietka w końcu zsunął się z gałęzi i uczepił głównego pnia. Na wpół spadając, a na wpół zchodząc udało mu się znaleźć na ziemi. Pomogła mu stanąć stabilnie i wzięła głęboki oddech.
— Pójdę zobaczyć, co się stało — miauknęła, starając się, aby jej głos zabrzmiał pewnie — Zostań tu, proszę. Gdyby coś się działo, wejdź spowrotem do góry.
Niepewnie odwróciła się w stronę wspólklankowiczow, których w tym momencie przysłaniała zagroda drzew. Łaciaty uczeń pociągnął ją za ogon i powiedział coś jeszcze, ale nie skupiła się na jego słowach i umknęły one w niepamięć. Ruszyła w kierunku katastrofy, uważnie wyglądając zza drzew. Miała szczerą nadzieję, że ta koszmarna bestia nigdzie się tam nie czai. Wiedziała, że ani ona, ani Bagietka nie uciekliby ciężkim racicom zwierzęcia.
W końcu jej spojrzeniu ujawniły się postaci dwójki wojowników. A raczej byłych wojowników. Przełamując się w sobie, podeszła bliżej ciała Kruczego Szponu. Czuła, jak wcześniejsze śniadanie zbiera jej się w gardle. A to nie był przecież tak koszmarny widok, prawda? Z trudem odciągnęła wzrok od ziejącej pustki w miejscu głowy kotki, przenosząc go na szkarłatną plamę w śniegu dookoła. Jej oddech przyspieszył, a widok przed oczami zamazał. Zamrugała parę razy. Czemu tak to przeżywała? Nie raz spotkała się z widokiem krwi. Nie był to też pierwszy raz, gdy widziała martwe ciało. Przecież napotkała w obozie klanu Nocy, przykładowo, Pszczelą Dumę, która odeszła w wieczny sen. Ba, jej własna córka urodziła się wszystkimi czterema łapami w grobie.
Taki widok nie powinien sprawiać, że traciła pewność siebie.
Otrząsnęła się, po chwili niechętnie oglądając resztę ciała Kruk. Nie mogła rozpoznać żadnych śladów walki, poza ranami zadanymi przez racice łosia. Zdruzgotana odsunęła się parę kroków dalej. Jej łapy pozostały pokryte zaróżowioną papką śniegu i krwi, ale nie skupiła się na tym. Postanowiła zostawić tutaj ciała rodzeństwa - nie było opcji, żeby nawet razem z synem udało się jej przenieść je do obozu. Poza tym, nie miała zamiaru obarczać syna taką odpowiedzialnością. On nawet nie wiedział, co się stało. Nie mogła by tego zrobić.
Rozejrzała się dookoła. Próbując odwrócić wzrok zdala od sceny, zadała sobie pytanie ‐ co mogło być przyczyną ataku Cuchnącego Śledzia na siostrę? Nie mogła wyprzeć z umysłu widoku kocura wypychajacego ją prosto w pole widzenia łosia, niczym posiłek. Sam przypłacił za to życiem. Cofnęła się w miejsce, gdzie stali wcześniej. W przeciwieństwie do poprzedniego widoku, w tamtym miejscu śnieg pozostał nie skażony krwią, ale wydeptane w nim ślady były zbyt zagmatwane, żeby cokolwiek z nich zrozumieć. Nie wiedziała, kiedy zaczęło się nieporozumienie, ani dlaczego. I pewnie nigdy się nie dowie; prawdę powiedziawszy, chyba wolała nie wiedzieć.
Z transu wyrwało ją wołanie Mewiej Łapy. Szybko podniosła głowę, cofając się o parę kroków.
— Wszystko dobrze? — odkrzyknęła.
— Tak! Możemy już wracać? Nie podoba mi się tu...
Westchnęła cicho, przyznając synowi rację. Sama nic tu nie zdziała, a jej następnym zadaniem było powiadomienie reszty klanu o zaistniałej sytuacji, a przede wszystkim Sroczej Gwiazdy. Skierowała się spowrotem w kierunku, w którym zostawiła syna, mimowolnie odwracając głowę w drugą stronę, gdy minęła ciała wojowników. Nie chciała patrzeć na nie dłużej niż musiała.
— Mamo! — popatrzyła na Bagietkę, gdy w końcu weszła między drzewa — Wiesz, co tam się stało? Czemu tak tam leżą? Kiedy się obudzą?
Wzięła głęboki oddech, kładąc uszy po głowie.
— To skąplikowane — mruknęła, podchodząc bliżej — Chodź, wracamy. Muszę zdać raport Sroczej Gwieździe.
— Ale co się stało?
— Wytłumaczę Ci później.
— Zawsze to mówisz! Ja chcę wiedzieć teraz!
— Mewo! — ta rozmowa nie była na jej nerwy — Odpuść, proszę. To nie czas na to.
Popychając syna do przodu, ruszyła w kierunku obozu. Nie odzywała się przez większość drogi, smętnie spoglądając przez siebie. Do czasu.
— Mamo?
Zdusiła w sobie chęć westchnięcia. Znowu. Ale nie chciała, aby Bagietka myślał, że jest na niego zła. Bo nie jest, chodź tak to mogło wyglądać.
— Tak?
— Masz brudne łapki — wtrącił nieśmiało, wskazując na jej przednie kończyny.
Zwróciła na nie wzrok. Rzeczywiście, ku jej przerażeniu, na jej łapach pozostały ślady czerwonej, śnieżnej papki. Natychmiastowo zatrzymała się i zaczęła wycierać je w wysoką trawę na brzegu rzeki. Jej ruchy były szałaputne i raczej niekontrolowane, ale gdy w końcu się zatrzymała, były już czyste. Odetchnęła z ulgą, spoglądając na zdezorientowanego syna.
— Wybacz, to nic takiego — zapewniła go, ponownie ruszając w drogę — Chodź, idźmy dalej.
***
Wyszła z wody na obozową wyspę, Mewia Łapa tuż za nią. Poczekała, aż znajdzie się obok, i rzuciła spojrzenie w stronę wejścia między trzciny. Biorąc głęboki oddech weszła do środka, trzymając syna blisko. Rozedrganym wzrokiem poszukała zastępczyni, Tuptającej Gęsi, ignorując tym samym zapytanie innego kota o coś, czego nawet nie usłyszała. Podeszła do kocicy, nerwowo przebierając łapami.
— Tuptajaca Gęsi? — zagadnęła — Gdzie jest Srocza Gwiazda?
Starsza podniosła jedną z brwi.
— W swoim legowisku — odpowiedziała — Potzrebujesz czegoś?
— Muszę jej o czymś powiedzieć — przełknęła nerwowo — Byliśmy świadkami... Śmierci dwójki wojowników — wyszeptała, wskazując ogonem na ucznia ja jej plecami.
Zastępczyni jedynie skinęła głową, pospieszajac ją w kierunku drzewa liderki.
— Idź do legowiska uczniów, dobrze? — poprosiła jeszcze syna, zanim zniknęła mu z pola widzenia.
<synku?>
[2288 słów]
[przyznano 23%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz