Ostrzeżenie: Opowiadanie porusza wątek postępującej choroby psychicznej.
Po rozstaniu z małą kotką Skrzelik rozważał dłuższą chwilę co zrobić. Bardzo chciał dopełnić obietnicy, a jednocześnie wizja ponownego wystawienia się na piorunujące spojrzenie Kotewkowego Powiewu, nie była zachęcająca. Smucił go strach wezbrany w piersi na myśl o jakimkolwiek większym kontakcie z innymi członkami klanu. Chciał być jego częścią! Wieczne ukrywanie się w cieniu było takie zimne. A może po prostu tchórzył? Karasiowa Łapa z pewnością nie miałaby takiego problemu! Czy to dlatego tak beznadziejnie szły mu treningi? Czy miałby nigdy nie zostać wojownikiem?
Potrząsnął lekko głową, odpychając natrętne myśli. Absolutnie nie ma mowy! Zrobi wszystko, co tylko może, aby również dzielnie bronić i żywić klan! Musi się tylko postarać! Tylko trochę bardziej się postarać…
Rozmyślając tak głęboko, potruchtał w kierunku Kolorowych Łąk. Do tej pory był tam tylko raz. Na początku treningu, Krzycząca Makrela zabrał go na dokładne zapoznanie się z granicami. Jednak sam kocurek, wolał polować na mniej uczęszczanych, południowych terenach. Chcąc dopełnić obietnicy, postanowił złamać przyzwyczajenie. Kolorowe Łąki o tej porze roku były nietypowo brązowe. Zazwyczaj, zalane żywymi barwami kwiatów, teraz kiedy Pora Opadających Liści rozpętała się na dobre, wyglądały dość marnie. Pąki maków, dzwonków, chabrów i dzikich malin, rozkwitły i zwiędły już jakiś czas temu. Jednak nawet teraz, gdzieniegdzie, spod stert słomy, nieśmiało mrugały kwiaty powoju. Białe koniczyny płatków, rozkładały się w poszukiwaniu coraz to uboższych promieni słońca.
Skrzelikowa Łapa mruknął z zadowoleniem, by od razu skoczyć ochoczo do ich zbierania. Zadanie to dość żmudne, pozostawiło go z gorzkim smakiem trawy w pyszczku. Zamlaskał raz i drugi, jednak nie będąc w stanie w ten sposób pozbyć się goryczy, postanowił przepłukać gardło rzeczną wodą. Prawie cały dzień biegał i skakał, nie przystając ani na chwilę, przez co język miał wręcz drętwy z pragnienia.
Przeskakując po nieco śliskich kamieniach, zbliżył się do głównego nurtu. Woda jak zawsze przejrzysta, migotała, szepcząc swoje pogaduchy. Skrzelik zawsze lubił siadać i słuchać jej przepływu, wyobrażając sobie, jakie to historie ciągnęła ze sobą. Od czasu do czasu, po powierzchni, sunęła z nurtem urwana gałąź czy inna kłoda. Za każdym razem czekoladowy kocurek rozmyślał: “Skąd się tu wzięła?” “Jak przypłynęła?” “Czy nie męczyła się takim pływaniem?” i co najważniejsze, najbardziej dręczące go pytanie, “Czy rzeka miała źródło?”. Tak jak deszcz padał z chmur, a drzewa rosły z ziemi, woda również miała swoje miejsce narodzin. Prawda?
Chłeptał chłodną wodę różowym językiem w zastraszającym tempie. Kompletnie nie zauważył, jak bardzo chciało mu się pić! Zmrużył oczy w wyraźnym zadowoleniu. Kamień, który wybrał, stał w zaskakująco nasłonecznionym miejscu, tak że ciepłe promienie grzały mu futro. W tych chłodniejszych coraz to dniach, każde ziarno ciepła zdawało się cenniejsze niż cały kopiec piszczków. No może trochę przesadzał. Pełen żołądek był bardziej potrzebny do przeżycia.
Otworzył oczy, podejmując decyzję o powrocie do obozu, kiedy jego uwagę przykuło odbicie falujące w tafli. Patrzył na swoje ciało, czując, jakby coś było nie na miejscu. Jednak pyszczek, wąsy, a nawet jasna plama na piersi zdawał się w porządku. Zamrugał w zdezorientowaniu oczami, ale uczucie nie przeminęło. Podniósł wzrok i z niepokojem omiótł wzrokiem okolicę. Nieświadomie sierść na jego ogonie i grzbiecie podniosła się, przydając mu w wielkości. Jednak sitowie było wyjątkowo spokojne. Delikatny szmer wywołany podmuchem wiatru, grał na wąskich, suchych źdźbłach trawy, a w niewielkie odległości mógł usłyszeć parę myszy, pracowicie szykujących się na zimę. Ponownie spojrzał w taflę. Kot w odbiciu nie był nim. To był ktoś obcy! Wyglądał jak Skrzelik. Jednak nie czuł się… nim…? Przestraszony odkryciem, czekoladowy kocur, powoli z napiętymi kończynami postawiał krok za krokiem w tył, aż wycofał się z zasięgu wzroku stworzenia. Irracjonalny strach zamącił mu w głowie. A co jeżeli ten kot, wyjdzie z tafli i go zabije? A co jeżeli zajmie wtedy jego miejsce i zabije koty w klanie? Co jeżeli wpuszczą go, myśląc, że to tylko niezdarny jak zawsze Skrzelik?
Serce łomotało mu w piersi jak u królika. Czuł jakby cały głaz, zwalił się na niego i przyciskał wielkim ciężarem, kradnąc resztki tchu z płuc. W przypływie desperacji oraz zakorzenionej głęboko lojalności, z dzikim wrzaskiem wskoczył w odbicie wody.
- Wynoś się! - wojowniczy, a zarazem zabarwiony lękiem okrzyk zadźwięczał głucho w szuwarach. Wiatr zawiał gwałtowniej, jak gdyby poruszony całym zdarzeniem, ale zaraz ustał, wracając do swojej zwykłej melodii.
Skrzelikowa Łapa z walącym sercem spojrzał w dół. Kot z odbicia zniknął. To znów była tylko jego twarz, wykrzywiona strachem twarz.
Potrząsnął lekko głową, odpychając natrętne myśli. Absolutnie nie ma mowy! Zrobi wszystko, co tylko może, aby również dzielnie bronić i żywić klan! Musi się tylko postarać! Tylko trochę bardziej się postarać…
Rozmyślając tak głęboko, potruchtał w kierunku Kolorowych Łąk. Do tej pory był tam tylko raz. Na początku treningu, Krzycząca Makrela zabrał go na dokładne zapoznanie się z granicami. Jednak sam kocurek, wolał polować na mniej uczęszczanych, południowych terenach. Chcąc dopełnić obietnicy, postanowił złamać przyzwyczajenie. Kolorowe Łąki o tej porze roku były nietypowo brązowe. Zazwyczaj, zalane żywymi barwami kwiatów, teraz kiedy Pora Opadających Liści rozpętała się na dobre, wyglądały dość marnie. Pąki maków, dzwonków, chabrów i dzikich malin, rozkwitły i zwiędły już jakiś czas temu. Jednak nawet teraz, gdzieniegdzie, spod stert słomy, nieśmiało mrugały kwiaty powoju. Białe koniczyny płatków, rozkładały się w poszukiwaniu coraz to uboższych promieni słońca.
Skrzelikowa Łapa mruknął z zadowoleniem, by od razu skoczyć ochoczo do ich zbierania. Zadanie to dość żmudne, pozostawiło go z gorzkim smakiem trawy w pyszczku. Zamlaskał raz i drugi, jednak nie będąc w stanie w ten sposób pozbyć się goryczy, postanowił przepłukać gardło rzeczną wodą. Prawie cały dzień biegał i skakał, nie przystając ani na chwilę, przez co język miał wręcz drętwy z pragnienia.
Przeskakując po nieco śliskich kamieniach, zbliżył się do głównego nurtu. Woda jak zawsze przejrzysta, migotała, szepcząc swoje pogaduchy. Skrzelik zawsze lubił siadać i słuchać jej przepływu, wyobrażając sobie, jakie to historie ciągnęła ze sobą. Od czasu do czasu, po powierzchni, sunęła z nurtem urwana gałąź czy inna kłoda. Za każdym razem czekoladowy kocurek rozmyślał: “Skąd się tu wzięła?” “Jak przypłynęła?” “Czy nie męczyła się takim pływaniem?” i co najważniejsze, najbardziej dręczące go pytanie, “Czy rzeka miała źródło?”. Tak jak deszcz padał z chmur, a drzewa rosły z ziemi, woda również miała swoje miejsce narodzin. Prawda?
Chłeptał chłodną wodę różowym językiem w zastraszającym tempie. Kompletnie nie zauważył, jak bardzo chciało mu się pić! Zmrużył oczy w wyraźnym zadowoleniu. Kamień, który wybrał, stał w zaskakująco nasłonecznionym miejscu, tak że ciepłe promienie grzały mu futro. W tych chłodniejszych coraz to dniach, każde ziarno ciepła zdawało się cenniejsze niż cały kopiec piszczków. No może trochę przesadzał. Pełen żołądek był bardziej potrzebny do przeżycia.
Otworzył oczy, podejmując decyzję o powrocie do obozu, kiedy jego uwagę przykuło odbicie falujące w tafli. Patrzył na swoje ciało, czując, jakby coś było nie na miejscu. Jednak pyszczek, wąsy, a nawet jasna plama na piersi zdawał się w porządku. Zamrugał w zdezorientowaniu oczami, ale uczucie nie przeminęło. Podniósł wzrok i z niepokojem omiótł wzrokiem okolicę. Nieświadomie sierść na jego ogonie i grzbiecie podniosła się, przydając mu w wielkości. Jednak sitowie było wyjątkowo spokojne. Delikatny szmer wywołany podmuchem wiatru, grał na wąskich, suchych źdźbłach trawy, a w niewielkie odległości mógł usłyszeć parę myszy, pracowicie szykujących się na zimę. Ponownie spojrzał w taflę. Kot w odbiciu nie był nim. To był ktoś obcy! Wyglądał jak Skrzelik. Jednak nie czuł się… nim…? Przestraszony odkryciem, czekoladowy kocur, powoli z napiętymi kończynami postawiał krok za krokiem w tył, aż wycofał się z zasięgu wzroku stworzenia. Irracjonalny strach zamącił mu w głowie. A co jeżeli ten kot, wyjdzie z tafli i go zabije? A co jeżeli zajmie wtedy jego miejsce i zabije koty w klanie? Co jeżeli wpuszczą go, myśląc, że to tylko niezdarny jak zawsze Skrzelik?
Serce łomotało mu w piersi jak u królika. Czuł jakby cały głaz, zwalił się na niego i przyciskał wielkim ciężarem, kradnąc resztki tchu z płuc. W przypływie desperacji oraz zakorzenionej głęboko lojalności, z dzikim wrzaskiem wskoczył w odbicie wody.
- Wynoś się! - wojowniczy, a zarazem zabarwiony lękiem okrzyk zadźwięczał głucho w szuwarach. Wiatr zawiał gwałtowniej, jak gdyby poruszony całym zdarzeniem, ale zaraz ustał, wracając do swojej zwykłej melodii.
Skrzelikowa Łapa z walącym sercem spojrzał w dół. Kot z odbicia zniknął. To znów była tylko jego twarz, wykrzywiona strachem twarz.
***
Kiedy wrócił do klanu, od razu skierował swoje kroki w stronę żłobka. Będąc jednak prawie już na linii wzroku, zamarł nieco skonsternowany. Nie mógł tam tak po prostu wejść i dać księżniczce kwiaty! Kto to widział! Żeby jakiś czekoladowy kocur w ogóle zbliżał się do rodziny królewskiej! Nieco zawstydzony, powrócił w cień.
Musiał czekać aż do nocy... Wszystkie Królowe były dzisiaj wyjątkowo czujne, chodząc no około wejścia, jakby wyczuwając podstęp.
Wreszcie, kiedy wielki świecący księżyc, przypominający kształtem zagięty pazur, wysunął się na nocne ciemne niebo, Skrzelik nabrał odwagi, by podpełznąć do legowiska. Z zapartym tchem, stawiał jedną łapę za drugą. Wykorzystując wiedzę nabytą podczas treningu, podchodził, szurając wręcz brzuchem po ziemi do wąskiego wejścia. Nie wiedział, co zrobi, kiedy już tam dotrze. Nie było mowy, żeby wszedł do środka, bez budzenia wszystkich kotów. Chciał dać kwiaty bezpośrednio Aldze. Przecież jej to obiecał! Miał tylko nadzieję, że wyjątkowo mała kotka będzie spać niedaleko wejścia.
I rzeczywiście! Kiedy z największym wysiłkiem, niezauważony dotarł aż do celu, jego oczom od razu ukazała się urocza, puchata kulka. Nos miała wciśnięty w ogon, prawdopodobnie podświadomie próbując zatrzymać ciepło.
Jak najostrożniej złożył pęczek zerwanych kwiatów tuż przy łebku śpiącej księżniczki.
- Śpij spokojnie kociaku. Niech cię Srebrna Skóra okrywa od chłodu.
***
Od całego wydarzenia musiały nie upłynąć nawet trzy dni. Odkładał właśnie świeżo zdobyte piszczki na pień, kiedy do jego uszu dobiegł radosny głos. Małe ciałko prawie wpakowało się w niego, gdy Alga, prawie drżąc na całej długości ogona, z podniecenia doskoczyła w jego kierunku. Jednak prawdopodobnie poczuwszy na sobie, nieco ganiące spojrzenie opiekunki, zreflektowała się i odchrząkując, przemówiła.
- Witaj, drogi klanowiczu, gdzie zmierzasz i gdzie się podziewałeś? Oraz najważniejsze, czy podobają ci się moje kwiatki?
Nieco zbity z tropu, ale jednak przyjemnie zaskoczony Skrzelik, odparł cichym głosem.
- Witam Księżniczko. Właśnie składałem swoją dzisiejszą zdobycz dla klanu. - Spojrzał na upolowaną ryjówkę i z zawstydzeniem zauważył jak mała była w porównaniu do innych przyniesionych przez uczniów piszczków. - Twoje kwiaty są naprawdę śliczne. Nie wiedziałem, że tak można wpleść je w futerko!
W środku Skrzelikowa Łapa prawie tańczył z radości. Kotka nie tylko przyjęła dar, ale też zdawała się go bardzo cenić! Ogon kocura wyglądał, jakby już nieco mniej był wepchnięty pod brzuch.
- Mogę przynieść więcej! Już jest mało kwiatów na łąkach, ale jestem pewien, że uda mi się znaleźć jeszcze trochę!
Podekscytowany poczuciem przydatności, Skrzelik wręcz puchł z dumy. Oczy świeciły mu jakby jaśniej niż przez ostatnie parę tygodni, a wąsy nie zwisały tak smętnie w dół.
***
Czas płynął bardzo prędko i Alga z małej puchatej kulki wyrosła na nieco większą, ale równie szaloną kulkę. Oficjalnie została również nazwana Algową Łapą. To wydarzenie budziło mieszane uczucia w czekoladowym kocurku. Jednocześnie był niesamowicie szczęśliwy i dumny ze swojej małej przyjaciółki, a jednocześnie czuł palący go wstyd. Był przecież sporo starszy od księżniczki! Chciał być dla niej przykładem, a tak naprawdę nie miał teraz nic do zaoferowania. Nadal pozostawał uczniem, na którego większość klanu spoglądał podejrzliwie.
Liście, które jeszcze jakiś czas temu, ostatkiem sił tkwiły gałęzi, teraz opadły już zupełnie. Nagie, wykrzywione nieraz w dziwne kształty gałęzie, zaginały się upiornie na wzór wronich szponów. Z nieba coraz częściej i bardziej uparcie padał zimny deszcz lub deszcze ze śniegiem. W niczym nie przypominało to białego puchu, o którym z taką tęsknotą mówiła starszyzna. Zimna woda mieszała się ze wszędobylskim błotem, tworząc trudną do wyczyszczenia z futra maź. Dzielenie języków szczególnie o tej porze roku było niezwykle przyjemnym uczuciem. Skrzelik jednak zdawał się unikać kontaktu z innymi kotami. Coraz rzadziej można go było dostrzec w samym obozie, a jeżeli w ogóle to ograniczał się do przemykania niczym cień do pnia lub legowiska uczniów. Parokrotnie odrzucił nawet zaproszenie sióstr na dzielenie językami. Jego zazwyczaj brązowe, ale mimo wszystko miękkie futerko było posklejane, a jaśniejsze plamy na łapkach i piersi przybrały kompletnie inny odcień. Kocurkowi pozostawało jedynie myć się samemu, a i to nie było ideale rozwiązanie. Nie był w stanie dotrzeć do wszelkich zakamarków, ale przede wszystkim przez większość czasu nie miał ani siły, ani ochoty się tym zająć. Bezsenność również zbierała swoje żniwo, a cienie przycupnięte na granicy widzenia rosły powoli.
Tego dnia wyglądał wyjątkowo mizernie. Po nieprzespanej nocy, wypełnionej jakby szeptem i pomrukiem obcych kotów, Skrzelikowa Łapa siedział nad rzeką, tępym wzrokiem wpatrując się w wodę. Jego sylwetka, niepokojąco nieruchoma, pochylona była łukiem w pozycji półleżącej. Nawet jego ogon nie poruszał się, tylko leżał bezwładnie na umazanym błotem kamieniu. Wpatrzony w przestrzeń nawet nie zauważył kroków skradających się od tyłu. Dopiero kiedy puchate ciałko skoczyło na niego z pełnym impetem, posyłając wprost do zimnej wody, spojrzał na około z zaskoczonym przerażaniem. Wrzasnął przy tym głośno, próbując odskoczyć od atakującego. Głośny śmiech dobiegł do jego uszu, kiedy to groźny wróg okazał się pękającą ze śmiech Algową Łapą.
- Ale miałeś minę! Hahaha! - Kotka trzęsła się od czubków uszu aż po koniuszek ogona.
- Księżniczko! - Zazwyczaj cichy Skrzelik krzyknął ponownie. - Wystraszyłaś mnie! Co tu robisz, Algowa Łapo?
<Alga? Co o tym myślisz?>
(Liczba słów: 1526)
(Liczba słów: 1526)
[przyznano 31%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz