*uwaga opowiadanie zawiera krew*
Ta władza, ten cyrk, który dział się na jego oczach, przytłaczał go z każdej strony. Wszyscy byli tacy szczęśliwi, że w imię Wszechmatki kaleczyli sobie uszy. To mu się nie mieściło w głowie. Kompletnie poszaleli. Tak samo zresztą uważał Szpak. Jego dawny mentor tak jak wcześniej popierał działania Komara, tak ostatnio powiedział dość temu co wyczyniała ta durna Jaskółka oraz Agrest. Ale nie dziwił się, że kocur pęknął. Był w końcu świadkiem jak jedna z uczennic wręcz siłą, chciała przymusić niebieskiego do tego, aby przyjął tą dziwną wiarę. Nic więc dziwnego, że ta sprawa poniosła się echem i teraz stał w kręgu tych, którzy zamierzali się temu wszystkiemu sprzeciwić. Na początku było niewinnie. Ot plan na wyperswadowanie Agrestowi, że te zmiany są złe i wiele osób czuło się przytłoczonych rozwiązaniu, które wprowadził. Dyplomatyczne wyjście, ale nie w jego stylu. Staruchy sądzili, że co? Że rozmowa była w stanie coś zmienić? Ile razy to krzyczał i jawnie ukazywał swoje niezadowolenie, a był ignorowany? Zdecydowanie dużo. Szpak jednak wyperswadował mu, że jeżeli to nie pomoże, to spróbują jego pomysłu. Dlatego też cierpliwie czekał... Czekał na swój czas.
***
Był to zwykły dzień, no przynajmniej na taki się zapowiadał, gdy do uszu arlekina dotarły niepokojące wieści. Agrest zrobił sobie bachory z Kruchą. Tym dzikusem od samotników. To przelało czarę goryczy. Zawsze sądził, że czekoladowy miał rozum, ale to? Na dodatek nic nie powiedział przed Owocniakami. Ukrył ten fakt, dzieląc się jedynie ze swoją chorą sektą. To bolało. Czuł się zdradzony, jak gdyby stracił kolejnego członka rodziny. Agrest był w końcu dla niego jak matka, której nigdy nie miał. Pamiętał jaką więź stworzyli, a która zaczęła się psuć przez pojawienie się Daglezjowej Igły. Kotka zniszczyła mu życie. Odebrała ojca, odebrała i "matkę". Nie potrafił pojąć dlaczego to się stało. Przecież lider był już stary, z Kuklikiem dzieci nie chciał, chociaż to jego partner, a z jakąś obcą się puścił? To było niedorzeczne i bolesne zapewne dla szylkreta, który liczył na stworzenie rodziny z ukochanym, jak i dla niego, bo Agrest postanowił stworzyć sobie nowe dzieci. Chciał go wymienić na kogoś innego, kogoś kogo mógł nazwać prawdziwym synem. I właśnie ta gorycz spowodowała, że emocje narastające w nim przez księżyce osiągnęły apogeum.
— Obalmy go — rzucił do członków Gwardii Oczyszczenia, którzy zjawili się na spotkanie. Miał już gdzieś to jak skończy. Nie chciał żyć w takim miejscu, gdzie był traktowany jak świr. Gdzie jego zdanie nie miało sensu, bowiem wszyscy srali tęczą, a on dostawał opieprz, bo nie był pozbawioną rozumu marionetką, która im uroczo przytakiwała.
Szpak napuszył się słysząc te słowa, patrząc na niego z góry. Wiedział, że ciężko mu będzie podnieść łapę na lidera. Z tego co słyszał, mógł stracić wiele. Ale wierzył, że niebieski w tym momencie był mu bliższy od własnego ojca. To on tak naprawdę nauczył go życia. Lukrecja nawet się nie postarał, aby zachować z nim jakiekolwiek relacje. Odciął się żyjąc w swoim urojonym świecie. Miał nadzieję, że i na nim się nie zawiedzie.
— Nie wiem czy to się uda. Ma wiele poparcia — odezwał się wojownik.
— Co mnie to obchodzi? — prychnął. — Nawet jeśli nas wygna to przynajmniej coś zrobiliśmy. Nie będziemy mieć poczucia winy, że nie zareagowaliśmy na te bezprawie. Niech... niech cierpi. Cierpi z tymi głupimi bachorami — wysyczał, a w jego głosie słychać było nienawiść, która wypalała go od wewnątrz, gdy myślał o tej przybłędzie, która nosiła pod sercem dzieci lidera. Wstyd. Wstyd i hańba.
Członkowie ugrupowania spojrzeli po sobie. Nie było ich jakoś dużo, ale jak przeczuwał to żaden z tych mysich móżdżków, popierających Agresta nie skrzywdzi ich za ten akt buntu. Byli za słabi i miękcy. W końcu tak kazała im się zachowywać ta cała Wszechmatka. Jak dla niego ta wiara była po prostu tym samym co Klan Gwiazdy u dzikusów z lasu. Ukryta była tylko pod innym imieniem, wmawiając im wszystkim, że to właśnie ich pierwotna wiara. Nawet Szpak się z tym nie zgadzał, a jak on coś negował to naprawdę było już źle.
— Dobrze — rozległy się głosy poparcia, a on się uśmiechnął pod nosem.
Czyli stało się. Czas było położyć kres Agrestowi i Jaskółce. Ojjj tak... Zamierzał dać popalić tej dwójce i to ostro.
***
Wspiął się na miejsce przemówień, gdzie zwykle lider ogłaszał Owocniakom zmiany. Teraz to on zajmował to miejsce, jeszcze nie zauważony przez pobratymców. Chociaż... Czy mógł ich tak nazywać jeśli w ich krwi była mieszanka klanów i samotników, których sprowadził Agrest, a jeszcze wcześniej Komar? Brzydził się nimi. Tak bardzo.
Widząc, że jego wspólnicy zajęli ustalone wcześniej pozycje, uśmiechnął się pod nosem, chrząkając, aby zwrócić na siebie uwagę co poniektórych.
— Niech każdy kot zjawi się na spotkanie Owocowego Lasu! — zawołał donośnie.
Widział konsternacje na pyskach wojowników, a także na tym należącym do lidera, który słysząc, że ktoś inny niż on przemawia, wylazł ze swej nory. Widząc to, uśmiechnął się do niego pod nosem, czekając aż wszyscy się zjawią. Czas było powiedzieć "mamie" stanowcze nie.
— Co ty robisz? — prychnęła zastępczyni próbując do niego podejść, ale została zatrzymana przez Szpaka.
Musiał działać szybko, dlatego podjął ponownie temat, póki jeszcze go stąd nie ściągnęli.
— Mamy dość! Może wy tego nie widzicie. Może jesteście zaślepieni obietnicami o wolności, pokoju i przyjaźni, lecz niech was to nie zwiedzie! To podła manipulacja! Ta cała Wszechmatka, w którą wierzycie to bujda! Nasza społeczność nigdy nie miała swojej wiary. To przyszło z zewnątrz od tych klanowych kotów, a jedynie inaczej nazwane i zinterpretowane przez wyznawców, którzy pragnęli nas sobie podporządkować, a tym samym poróżnić. Wiara co niesie pokój i szczęście? Skoro to prawda, to dlaczego wymagane jest okaleczanie ciała, aby piastować role zwiadowcy czy wojownika? To się wyklucza i naprawdę przykro mi patrzeć jak Owocowy Las upada, poddany takim nieumiejętnym sztuczkom. Wiem, że wielu z was nie podoba się porządek wprowadzany przez Agresta. Słucha rad jakiejś wariatki, która was ćpa kocimiętką, a wy wierzycie, że doznajecie objawienia waszej bogini! To bujda! To jedynie halucynacje, które na dodatek są wam wszystkim wmawiane, by dać wam poczucie spełnienia. Głupcami łatwo się manipuluje, a wy właśnie padliście ofiarą takiego czynu. Nasz lider zrobił sobie bachory z byłą samotniczką! Powiecie sobie, co w tym złego? Ale przecież ma partnera. Zdradził go, aby co? Poszerzyć swój ród? A może tu chodziło o co innego? Ktoś kto kocha szczerze nie szuka sobie zamienników — Spojrzał z bólem na Agresta. — Czy to dzieci czy partnera. Nie wspominając, że Agrest podrywał wielokrotnie Śnieżną Gwiazdę. Skąd mamy mieć pewność czy i jej nie zmajstrował bachorów? Dlatego mówię wam! Obudźcie się z tego kłamstwa, którym was faszerują i przejrzyjcie na oczy! Agrest wraz z Jaskółką chcą zrobić z nas klan na podobieństwo tych leśnych! Nie będziemy już Owocowym Lasem, a Klanem Lasu czy innego gówna!
Gdy zakończył, tuż obok niego zjawiła się Jaskółka nic sobie nie robiąc z tego, że dalej tu stał. Sama podjęła przemowę, która miała na celu obronienie dobrego imienia Wszechmatki.
— Można to racjonalnie wytłumaczyć. Wszechmatka... — nie dokończyła, ponieważ nie wytrzymał. Rzucił się na kotkę z furią, mając dość słuchania tych jej bredni. Znosił je przez tyle księżyców, grzecznie na to nie reagując, ale dość. Dość tego wszystkiego! Właśnie nadchodził kres! Kres rządów Agresta i tej śmiesznej wiary!
— Zamknij się wreszcie stara prukwo! — warknął, dając jej pazurami po pysku.
Jaskółka krzyknęła, gdy ból rozszedł się po jej ciele, tracąc oko. Nie zareagował na to, wręcz czerpiąc satysfakcje, że w końcu dostała za swoje.
— Koniec tego dobrego. Przejmujemy Owocowy Las siłą! — zawołał i popędził od razu w stronę Agresta, który już biegł w jego stronę z widoczną wściekłością na twarzy.
Wierzył w to, że miał wysokie szanse na pokonanie go. Był w końcu młody i silny, dobrze wyszkolony przez mentora. W tle dojrzał jak Gwardia Oczyszczenia atakuje tych, którzy rzucili się na pomoc liderowi. Nawet gdzieś kątem oka dojrzał, jak Krucha dostaje po pysku. Ten chaos... Był cudowny. Tak długo czekał na ten dzień, na tą chwile. Smakował się w krzykach, zbliżając się do swojego celu.
Kocury spletli się w uścisku spowodowanym siłą pędu.
— Co w ciebie wstąpiło! — krzyknął lider, sapiąc z niedowierzania.
Co to było w ogóle za pytanie? Napuszył się, szczerząc groźnie kły.
— Sprawiedliwość! — odpowiedział, łapą z pazurami przecinając jego skórę. To już nie były żarty. Odrzucił na bok przeszłość. To kim kocur dla niego był. Liczyło się teraz jedno. Zemsta. Zemsta, która pchała go do wyzwolenia Owocowego Lasu, przejęcia władzy i przywrócenia dawnego porządku.
— Wydłubywanie komuś oka uważasz za sprawiedliwość?! — warknął przeciwnik, dając mu cios w bark, a następnie jego pazury trafiły go w pysk, orząc w jego skórze głęboki ślad.
Wrzasnął czując jak ból promieniuje przeraźliwie mu przez całą prawą stronę twarzy. Krew zalała mu wzrok i mógłby przysiąc, że gdyby Agrest się mocniej postarał, to również straciłby oko. Gniew go rozpalił, dodając mu nowych sił. Krzyknął wkurzony, zawierając w tym całą swoją frustrację i złość, którą tłumił przez te wszystkie księżyce, a następnie wgryzł się w jego sierść. Szarpnął nim, nie siląc się na litość. Atakował niczym rozszalałe zwierzę, chcące zaspokoić swój wewnętrzny głód. Czy tak czuli się ci, którzy zostali zabici przez Komara ze względu na chorobę lisów? Prawdopodobnie.
— To ty mnie zdradziłeś! — czekoladowy stęknął, próbując odepchnąć go łapami. — Postradałeś wszystkie zmysły!
Syknął na niego wrogo, czując jak jego kończyny odbierają mu możliwość dostania się do jego gardła.
— Mam dość tego jak nas traktujesz! Jak niszczysz Owocowy Las! Jak mieszasz się z dzikusami i jak wszystkich zastępujesz! Ja, Kuklik, kto jeszcze? Nie nadajesz się na lidera! Nie pozwolimy ci na to! — Naparł na niego, siłując się z nim. W końcu pęknie. Zostanie przyparty do ziemi i to zakończy.
— NIC nie rozumiesz! — Agrest wrzasnął, przepełniony furią. — I nigdy nie rozumiałeś. Może to po prostu nie jest miejsce dla ciebie — charknął, łapiąc i ciągnąc go za skórę na szyi.
Zaczęli się szarpać, tarzając po ziemi. Ból na pysku, krew ograniczająca widoczność, to wszystko zostało przytłumione buzującą w nim adrenaliną. Miał tylko jeden cel. Jeden, aby nareszcie to zakończyć. Tak jak się spodziewał był silniejszy od lidera i zaraz to on nad nim górował, unosząc łapę, aby zadać ostateczny cios. Docisnął go mocno do ziemi, nie pozwalając mu się wyszarpnąć, gdy zaraz poderżnie mu gardło.
I właśnie w tym momencie poczuł, jak ktoś go zbija z łap. Upadł na ziemię, wyrwany niby z transu, czując ciężar na swym ciele. Dwaj wojownicy przygnietli go, unieruchamiając mu przód jak i tył ciała. Starał się wyrwać, ugryźć te lisie łajna, które zdradziły. Dlaczego bronili czekoladowego? Nie widzieli, że niszczył Owocowy Las?! Nie przestawał walczyć o wolność, ale wszystkie kończyny, jak także i łeb, leżały twardo na ziemi, dociśnięte łapami przeciwników. Zauważył, że w podobny sposób skończyli jego sprzymierzeńcy. Co?! Sądził, że to się uda! Że więcej Owocniaków rzuci się przeciwko Agrestowi! Co oni robili?! Przecież jego przemowa była idealna! IDEALNA!
— Puszczajcie mnie! — Dalej walczył o wolność, ale nadaremno. Ból zaczynał być zdecydowanie bardziej odczuwalny, kiedy to siły zaczęły go opuszczać.
Agrest dysząc miarowo, podniósł się z ziemi i wskoczył na najbardziej wysuniętą gałąź topoli. Łapą otarł czoło z krwi i omiótł piorunującym wzrokiem zebranych.
— To, co zrobiliście, jest niedopuszczalne — zwrócił się do pojmanych agresorów. — Postanowiliście zastąpić spokój sianiem wśród nas chaosu i przemocy. To nazywacie patriotyzmem?! — warknął, kładąc po sobie uszy. — Owocowy Las jest społecznością, aby jego członkowie mogli sobie nawzajem pomagać – nie po to, by wyżywać się na swoich pobratymcach. A jeśli ktoś jest na tyle żałosny, że stawia własną żądzę władzy nad ich zdrowiem i życiem, to nie mam pojęcia co tutaj robił przez te wszystkie księżyce. — Głos drżał mu z wściekłości. Spojrzenie lidera wydawało się nie tylko lodowate, ale i na pewien sposób odległe. — Owocowy Las to nie miejsce na agresję, czy na podnoszenie łap na swoich przyjaciół. Jeżeli ktoś nie potrafi tego zrozumieć, to nigdy tutaj nie należał i nigdy należeć nie będzie — charknął, prostując się. — Larwo, Szpaku, Żbiku, Świcie, Mniszku, Borsuku – Owocowy Las nie jest dłużej waszym domem. Reszta wojowników odprowadzi was do granicy. Osoby znalezione po tym czasie na naszych terenach, nie otrzymają miłego powitania. — Lider przeniósł wzrok na wojowników uziemiających rewolucjonistów. — Puśćcie ich, ale w razie czego zachowajcie gotowość.
I gdy tylko z jego barków opadł ciężar, wystrzelił w kierunku czekoladowego. Uważał, że sprawa była załatwiona? Po jego trupie! Był głupi, że rozkazał im go puścić. Nie odejdzie bez swojej wygranej! Nigdy!
Nagle zderzył się z czwórką wojowników, którzy zagrodzili mu przejście, a ci co wcześniej go trzymali szybko do niego dopadli, wgryzając się w jego kark, odciągając od drzewa, na którym zasiadał lider.
— Nienawidzę cię! Zapłacisz za to! Oby twoje dzieci zamordowały cię we śnie! Nie zasługujesz na to, aby być rodzicem! — złorzeczył mu, wbijając pazury w ziemię, aby spowolnić usunięcie go z obozu. — Lisie Łajno! — rzucił jeszcze pod koniec, gdy czekoladowy zniknął mu z oczu.
Dopiero poza obozem uspokoił się na tyle, aby przestać walczyć. Dał się zaciągnąć aż na granicę, na którą podążała cała ich niewielka grupa. Czuł się... taki słaby. Przegrali. Zamknął oczy, uspokajając oddech i zdarte od krzyków gardło. Panowała cisza, którą mącił jedynie śpiew ptaków.
Upadł pyskiem na ziemię, kiedy to wojownicy go puścili, rozkazując mu i jego towarzyszom spadać. Podniósł się, odrzucając pomocną łapę mentora. Kuśtykając zaczął przeć przed siebie, głuchy na cały świat. Jego krok był nierówny i chybotliwy, więc nic dziwnego, że prawie poleciał ponownie na pysk. W porę jednak zareagowała Świt, biorąc go pod bok.
— No to nieźle nas załatwili. A mogłam siedzieć cicho to posłuchałam jakiegoś bachora — prychnęła rozeźlona.
— Trzeba było spróbować dyplomacji, a nie rzucać się na niego jak zwierzę! — dodał swoje Borsuk.
Zawrzało w nim.
— Jak śmiecie?! Że niby to moja wina?! Trzeba było w takim razie przyjąć tą wiarę i żyć jako przyjaciel ptaków, manipulowany i ćpany ziółkami starej baby! — Odepchnął się od białej, szczerząc na nich kły. — Jesteście siebie wszyscy warci! Wiecie co? Róbcie co chcecie. Mam gdzieś co się z wami stanie, ja odchodzę — to powiedziawszy ruszył naprzód.
— Larwo nie bądź głupcem! — zatrzymał go srogi głos Szpaka. — Jesteś ranny, nie przeżyjesz sam! Spójrz na swoją łapę! Ledwo nią poruszasz! Potrzebujesz medyka.
— Medyka? Hahaha! Dobre sobie! Ja niczego nie potrzebuje! A tym bardziej takich hipokrytów jak wy! — zmierzył ich wrogim spojrzeniem.
Świt napuszyła się zdenerwowana, podchodząc do niego z zaciętą miną.
— Wiesz co? Jednak nie dziwie się, że Agrest cię wygnał. Żałuje, że w ogóle cię posłuchałam.
— Och, jak mi przykro... Trzeba było myśleć wcześniej! Wiedziałaś jakie będą konsekwencje, każdy z was wiedział! — przypomniał im o tym.
Głupia banda nic nie znaczących wojowników. Na nic się zdali. Byli bezużytecznym ścierwem, które teraz wyżywało się na nim, bo nie udało mu się zabić Agresta. To oni powinni czuć się winni! Tak go ubezpieczali, że pozwolili na wtargnięcie w kluczowym momencie wiernych liderowi durni.
Odwrócił się, a następnie kulejąc zaczął się od nich oddalać.
— Zostaw go Szpak. Nie jest tego wart. Jak przeżyje to wróci z podkulonym ogonem, zobaczysz — usłyszał zapewnienia Świt, która powstrzymywała swojego brata przed popełnieniem głupoty i zatrzymaniem jego osoby. — Może nie będzie tak źle? — gdybała dalej. — Nasz ojciec jakoś sobie poradził to i my damy radę, jest nas dużo, zrobimy sobie własną grupkę — dzieliła się z nimi swoimi planami.
Dalej już nie słyszał ich wielkich planów na to "co dalej". Kulejąc, zaczął przemierzać samotnie las docierając do rzeki. Stanowiła przeszkodę, przez którą trudno było mu się przeprawić. Nie umiał w końcu pływać. Zaczął więc kierować się wzdłuż jej brzegu, a siły powoli zaczęły go opuszczać. Potknął się i upadł, czując żwir pod brodą i szum wody tuż przy jego uchu. Zacisnął na kamieniach pazury, ale to nie pomogło w jego sytuacji. Wzrok coraz bardziej stawał się mglisty. Jedyne co zarejestrował przed tym jak odpłynął, były dwie sylwetki i ich głos.
— Nie wierzę. Spójrz... Dzikus. Najprawdziwszy! Ten od tych z sadu. — Poczuł trącenie, na które nie zareagował. — Myślisz, że się zgubił?
— Gdzie tam... Poharatany. Barbarzyństwo tam u nich najwidoczniej na porządku dziennym. Mówiłem ci, że lepiej do nich się nie zbliżać. Na pewno ma pchły... Trzeba go wykąpać.
— Bierzemy go?
— Jeszcze pytasz? Oczywiście! — A następnie dwa nieznajome głosy poniosły go w dal.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń