Poszedł na granice, bez wiedzy ojca, wczesnym rankiem i teraz biegł z powrotem do obozu Klanu Wilka ze złamanym sercem. Lśniący Księżyc... On... on go odrzucił. To tak bolało. Nie myślał gdzie biegnie, chciał znaleźć się tylko w bezpiecznym miejscu. Gdzieś, gdzie ten ból zniknie. Nic nie widział przez łzy, które lały mu się strumieniem po policzkach. Wszedł do legowiska wojowników i od razu jego ciało, wtopiło się w białe futro ojca.
— Przepraszam — miauknął do niego, rycząc jak kocię. Był głupi, że go nie posłuchał. On zawsze miał rację. Mógł sobie odpuścić to spotkanie z dawnym przyjacielem. Wtedy nie cierpiałby tak bardzo. Na dodatek ojciec jak nic go ukarzę, gdy dowie się, że tam poszedł. — Za co? — zapytał smutno, przytulając go i opierając pysk na jego ramieniu. — Co się stało, synu?
Wtulił się bardziej w jego sierść, pozwalając sobie na omarkanie go. Nie był teraz w stanie myśleć, czy mu to odpowiada czy nie. Dreszcze ciągle przebiegały mu po grzbiecie, a wspomnienie odrzucenia nadal było świeże, niczym krwawiąca rana.
— By-Byłem na gra-anicy z Klane-em K-klifu. I-I By-ył tam L-lśniący Księ-ężyc. — wyskomlał.
Biały wojownik niczym zjawa stał nad rzeką, mówiąc mu te wszystkie okropne słowa. Nie chciał być z kimś kto miał w sobie krew Rysiego Puchu. Pierwszy raz znienawidził tak bardzo swoją matkę. Kogoś kogo kochał, a kto wyrządził mu gorszą krzywdę niż ojciec. Nie chciał jej znać. Przez jej chore czyny zawalił się jego świat.
Mroczny Omen przewrócił oczami za jego plecami. Nie dostrzegł tego jednak, zaciskając oczy i wdychając zapach kocura. Teraz miał tylko jego. Nie chciał by go odtrącił. Co by wtedy ze sobą zrobił? Był żałosny, że dopiero teraz doceniał obecność wojownika w swoim życiu.
— I co w związku z tym, synku? — spytał.
Słysząc to zaniósł się większym szlochem. Nie był jednak na niego zły? Nie wyczuł w jego głosie tej nutki niezadowolenia. To było do niego takie niepodobne.
— Zo-ostawił mnie. Nie u-uwierzył, że je-estem do-obry i... Nie-enawidzi mnie, bo zdra-adziłem kla-an i i jestem sy-ynem Rysie-ego Pu-uchu.
Czarny van poklepał go lekko po grzbiecie.
— Tak jak mówiłem — westchnął. — Twoi przyjaciele cię zostawią. Ostrzegałem. Nie martw się. Nie potrzebujesz go. Znajdziesz sobie nowych przyjaciół tutaj. Nie docenia cię, jeśli sądzi, że zdradziłeś klan. To Klan Wilka jest twoim domem.
Zwiesił nieszczęśliwie uszy na boki. Tak. Teraz tak było. Nie miał już swojego miejsca na świecie. Był tylko teraz Klan Wilka i Mroczny Omen.
— N-nie chcę no-owych. Ja... ja chcę by o-on nie był na-a mnie zły-y. Ja... Go ko-ocham tat-tato — pisnął, przyznając się przed nim co do swoich uczuć względem klifiaka.
Omen zamruczał cicho, przyciskając go mocniej do siebie i pozwalając, by wtulił się w jego półdługie futro. Nie opierał się, a wręcz łaknął tej bliskości. Potrzebował teraz ojca. Kogoś silnego, kto ochroni go przed tą niesprawiedliwością świata.
— Może to będzie brutalna prawda, ale, widzisz... Wątpię, czy kiedykolwiek ci wybaczy, skoro już zwątpił w twoją lojalność. Jedyne, co możesz zrobić, to starać się zapomnieć i zająć się czymś innym. Zamartwianie się niczego nie zmieni. — wyszeptał do ucha płaczącego kocura. — Będzie dobrze, synu. Będzie dobrze. Spróbuj o tym nie myśleć.
Chciał w to wierzyć. Ale jak miał zapomnieć? To stało się ledwie przed chwilą!
— Ja-ak mam nie-e my-yśleć? Nie-e umie-em. O-on... by-ył mo-oją bra-atnią du-uszą. I... i zo-ostawił mnie-e. Jak... jak ma-ama — zaczął jeszcze bardziej zalewać się łzami. — Nie-e chcę... być jak ona. Nie-nienawidzę jej. Nie-e porzuca-aj mnie tato. Nie-e porzu-ucaj, proszę.
Nie chciał zostać sam jak palec, znienawidzony przez wszystkich za swoje pochodzenie. Łapał gwałtownie oddech, przełykając łzy.
— Nie zostawię cię. Jesteś moim największym skarbem. Kocham cię — miauknął. — Może czasami się denerwuję, ale nikt nigdy nie będzie dla mnie tak ważny jak ty. Nie jestem taki jak Rysi Puch. — wyszeptał.
Słysząc to w jego sercu, aż zrobiło się ciepło. Te słowa... były cudowne. Ojciec go kochał. Był jego skarbem. Tyle dla niego robił, a on... a on go ciągle zawodził. Czuł się podle. Jak śmieć. Jak mógł mimo to, mówić mu takie słowa? Nie rozumiał tego.
Powoli zaczął się uspokajać, nadal jednak nie puszczając taty.
— Przepraszam... Już... już nie pójdę nigdy tam... na granice. Nie mam... po co... — szepnął.
Mroczny Omen uśmiechnął się za jego plecami.
— Może poznasz kogoś nowego. Może jakąś fajną kotkę. — zasugerował. — Albo dobrego przyjaciela. Im szybciej się pogodzisz, tym lepiej. Zawsze będę przy tobie. Jeśli tylko zechcesz pomocy, jestem tutaj. — odparł.
Pomoc... Proponował mu pomoc. Będzie przy nim... Tak bardzo chciał w to wierzyć. Czyli tak to było mieć ojca? Tym był dla niego kocur? Nie miał porównania, bo ciągle go lał, ale teraz... Rozumiał dlaczego kocięta tak lgną do rodziców. Brakowało mu tego. Takiego wsparcia.
— Chciałbym... — zaczął próbując ubrać w słowa to co chciał mu powiedzieć. — Chciałbym nie czuć bólu. I... i by emocje mnie nie kontrolowały. To... to wszystko przez to. Przez to mam problemy i czuję ten ból...
— Z każdym dniem będzie boleć coraz mniej, a później... Zapomnisz. Nie daj sobie płakać. Płacz to słabość. Walcz z bólem i słabością, zamiast im ulegać. - doradził.
Jak miał nie płakać? Nie potrafił. Ciągle czuł jak one spływały mu po pysku.
— Nie umiem... Nie wiem jak... — miauknął. — Starałem się jeszcze w... tym... innym klanie — specjalnie nie wypowiedział nazwy Klanu Klifu, by nie wracać do tamtej chwili przy strumieniu. — Ale... nie potrafiłem... i nie potrafię. Jestem... potworem... — Zacisnął oczy, czując ból w piersi.
Będzie taki jak Rysi Puch. Skrzywdzi wszystkich i wtedy Lśniący Księżyc wytknie mu to mówiąc, że miał co do niego rację. Klan go jeszcze wygna i będzie wiódł życie samotnika. Te czarne myśli, wżerały się w niego nieprzyjemnie. Nie chciał być potworem. Nie chciał.
— Nauczę cię. To proste. Po prostu mów sobie, że ten cały Lśniący Księżyc nie zasługuje na ciebie, skoro znienawidził cię przez twoje pochodzenie. Skoro cię zostawił, to on jest zdrajcą, a nie ty. Dlatego właśnie czasami najlepiej jest mieć... Tylko sojuszników i znajomych. Każda przyjaźń i miłość po czasie wygasa.
Pociagnął nosem, spoglądając kątem oka na jego pysk.
— Ale... sojusznicy i znajomi... oni też mają z tobą więź... Nie chcę być sam... Jak Krucza Łapa, siedzieć w mroku i syczeć na wszystkich... Chcę być... lubiany, a ... a nie mogę, bo... wszystkich krzywdzę. Ciebie też skrzywdziłem wiele razy... — szepnął, z powrotem chowając pysk w jego sierści.
— Nie mówię, że masz siedzieć w mroku. Po prostu zatrzymuj kontakty na poziomie znajomych. Nie zostaniesz zdradzony, a będziesz lubiany. Żyję tak od dawna. Czasami trzeba być potworem i zdradzić kogoś pierwszy, zanim ten ktoś zdradzi ciebie. Takie jest życie. Polega na przetrwaniu. Krzywdzisz, bo tak podpowiada ci instynkt. To normalne.
— Normalne? Czyli mam zaakceptować to kim jestem? — Zamrugał, zadzierając głowę, by spojrzeć mu w oczy. — Dlatego pokochałeś mame? Nie chciałeś być samotny? Bo żyłeś tak od dawna, bez przyjaciół?
Van zaśmiał się cicho.
— Wiesz, to trochę inna sytuacja. Kocham cię, bo jesteś moim synem. Nie jestem samotny. Często rozmawiam z innymi klanowiczami. Raz gdy trzeba zachowując powagę, raz żartując... Tak jak zawsze. Normalne życie. Samotność w pewnych ilościach jest potrzebna. Jedynym kotem, który był dla mnie kimś więcej niż znajomym, z którym można od czasu do czasu pogadać, był Jastrzębia Gwiazda, mój mentor. Ale oczywiście Mała Róża musiała zająć jego miejsce. — prychnął.
— Zabiła go? — spytał. — Też jej nie lubię... Tylko je i się wyleguje, a nas popędza do pracy. Czy przeze mnie będziesz musiał spłacić ten dług, o którym mówiła? Jest zła? Robi... te straszne rzeczy jak mama... i ty?
W końcu kocur był mimo wszystko psychopatą. Wiele razy udowodnił mu na co go stać, że jego moralność jest spaczona. A mimo to... teraz się do niego tulił i szukał w nim pocieszenia.
— Ona kieruje się swoimi idiotycznymi poglądami, których sama nie rozumie. Nikt tu nigdy nie dyskryminował kotek. Ubzdurała to sobie, a najzabawniejsze jest to, że biologicznie sama jest kocurem. — prychnął.
Uśmiechnął się lekko na to określenie. Zauważył to już dawno i się bardzo zdziwił. Nigdy nie poznał tak zakłamanego kota, który aż tak by odelciał w swoich marzeniach.
— Wyczułem... Chociaż się maskuje przez kwiaty... Czyli nie jest niebezpieczna? Skoro nikt jej tu nie lubi, to czemu jest liderem i co się stało z twoim mentorem? — dopytywał. Zmiana tematu mu służyła. Powoli łzy przestawały wylatywać mu z oczu, a oddech był już spokojny i miarowy.
— Jej rządy są bardziej żałosne, niż niebezpieczne i myślę, że nie wyrządziłaby nikomu dużej krzywdy, ale mogłaby upokorzyć. Nikt jej nie lubi, ale nie została wybrana na liderkę prawilnie. Wepchała się na tron, choć nikt jej tu nie chciał — warknął. — Nie powiem ci, co się stało z Jastrzębią Gwiazdą. Nie jesteś jeszcze gotowy na takie tematy.
Zmarszczył czoło. Nie brzmiało to zbyt dobrze. Dlaczego nie mógł tego wiedzieć? Skoro kocur był kimś znaczącym w życiu ojca, to czemu nie chciał się z nim podzielić tą informacją?
— Jak to nie? Moi rodzice to mordercy, ja... jestem potworem, a moje rodzeństwo jest nienormalne, więc? Nadal nie jestem gotowy? — uświadomił go.
— Musiałbym ci dużo opowiedzieć. Może jak będziesz starszy. — odparł kończąc ten temat.
Rudy pochylił łeb na swoje łapy. Pewnie gdyby nie był smutny, to zacząłby się z nim kłócić, ale nie miał teraz na to sił.
— Nie jesteś zły, że cię osmarkałem?
— Skądże. Nie odtrąciłbym własnego syna.
I znów to uczucie. Dziwnie i nieznane. Miłe... Sprawiające, że czuł się bezpiecznie, jak w prawdziwym domu.
— Ja Cię odtrąciłem. Wiele razy... — zauważył. — A ty, mimo to... znosiłeś to... dlaczego?
— Cóż. Wiedziałem, że potrzebujesz czasu, żeby się przyzwyczaić. Nie oczekiwałem, że od razu mnie pokochasz. Nie mógłbym tak po prostu odtrącić swoje własne pierworodne dziecko.
Był wyrozumiały, co aż go zaskoczyło. Ale ostatnio dziwnie się zachowywał. Może jednak zrozumiał, że nie należy być jego wrogiem? Taki Mroczny Omen mu się jak najbardziej podobał.
— Masz dużo cierpliwości. Ja jej nie mam... — westchnął. — Czy... nauczyłbyś mnie tego? Bo teraz... jestem zagubiony. — wyznał.
— Oczywiście, że cię nauczę. Nauczę cię wszystkiego, co sprawi, że mogę być z ciebie dumny.
Chciał tego. Naprawdę. By móc cieszyć się taką chwilą jak ta, znacznie częściej.
— Postaram się... już się przykładać do treningów. Wcześniej robiłem to specjalnie, bo chciałem, byście mnie wygnali... Ale... ale już nie chcę. Przepraszam tato.
— Wybaczam ci. O ile pokażesz, na co faktycznie cię stać. Wytrenuję cię na silnego wojownika. Nikt cię nie skrzywdzi.
— Dobrze - w końcu go puścił, już ochłonąwszy. — Możemy zacząć nawet od razu. Chcę zapomnieć... — Zwiesił łeb.
Czas było rzucić topór wojenny i zacząć współpracować.
<Tato?>
[przyznano 5%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz