Słońce już świtało, kiedy powieki uniosły się z ponad dwukolorowych oczu Murmur. Przekrwione, błyszczące i mokre od łez, do tego ubrane w fiolet, prześwitujący przez jej cienkie, krótkie futro. Nie mogła spać, cały czas się budziła, okręcając się w ciaśniejszy kłębek, do momentu, aż ciężko było jej oddychać. Czuła się bardziej zmęczona, niż po całym dniu spędzonym na poszukiwaniu ziół.
– Witaj – przywitał się cicho rudy kocur.
– Wcześnie wstałeś, Ch-Chwaście – stwierdziła, spoglądając na słoneczne smugi, które nie dosięgły jeszcze nawet wejścia do ich legowiska.
Kocur drgnął uchem, jak gdyby zadowolony z użycia przez mentorkę jego imienia. Murmur nie miała aż takiego problemu z używaniem tego, zamiast jego oryginalnego. Fakt, czasem się myliła, jednak nadal – było to jedynie imię, w dodatku nie to otrzymane od Wszechmatki, które jej zdaniem było najważniejsze. Podobnie jak Chmurka stała się Przepiórką, tak Poranek mógł zostać Chwastem.
– Może… – wymruczał, odwracając się za siebie. Z jego oczu medyczka wyczytała niewypowiedziane “Nie wyglądasz najlepiej”.
Westchnęła, zajmując miejsce obok młodszego. Spojrzała pod jego łapy, na zioła, które właśnie miętosił pomiędzy paliczkami. Zmarszczyła nieznacznie nos.
– Nie odkładaj tej mięty – poinstruowała młodszego. Ten z zaskoczeniem uniósł brew, nieprzyzwyczajony do pewniejszego tonu szynszylowej – T-to znaczy - nie nadaje się już do użytku. S-spójrz… – miauknęła, wskazując pazurem na żółknącą obwódkę liścia.
Rudy pokiwał ze zrozumieniem głową, odkładając zioło na oddzielną kupkę. Był bystry, nie mogła mu tego odjąć. Szybko się uczył i zdaniem kotki, miał o wiele większy talent do ziół niż jego starsza poprzedniczka, Przepiórka. Nikogo to z resztą nie dziwiło - jego matką była sama szamanka, Świergot, która już od pierwszych chwil mogła zakorzenić w nim pasję do ziołolecznictwa, praktykowanego w Owocowym Lesie. Jak na swój młody wiek, kocur umiał sporo. Nie tak dawno, wraz z drobnymi instrukcjami mentorki, samodzielnie przygotował maść na swędzącą infekcję Pieczarki.
***
Medyczka w pewnym momencie nie wiedziała, co się wokół niej działo. Daglezjowa Igła wpadła z impetem do obozu, ciągnąc za sobą swą zastępczynię – Sadzawkę, z której klatki piersiowej wyciekała szkarłatna ciecz, brudząc otaczającą je roślinność. Wraz z pomocą paru wojowników, wciągnęli ją do środka, układając na wskazanym przez szynszylową posłaniu. Na jej prośbę także, wszyscy poza nią i Chwastem, opuścili lecznicę. Nieprzyjemny, drapiący uszy, charczący oddech rozchodził się po ścianach, wsuwając się pod skórę. Ze streszczonej wiadomości, jaką otrzymała od rudej liderki, wynikało, że obie zostały napadnięte przez dwunożnych. Murmur słyszała tylko legendy o zadawanych przez ich czarne patyki obrażeniach. Po jej plecach przeszedł dreszcz. Nachyliła się nad chorą, rozsuwając otaczające jej ranę futro. Wyglądało paskudnie, a jednocześnie szokująco “czysto”. Żadnych zadrapań, śladów kłów, pazurów, czy szarpnięć, takich, z jakimi dane było się jej spotkać. Przybliżyła pysk do ziejącej dziury na ciele kotki, wchodzącej pomiędzy jej starcze żebra. Z otwartej rany nadal sączyła się krew, co tylko potwierdziło jej obawy. Pocisk, sądząc po rozmiarach pozostawionego otworu, był wielkości dojrzałego żołędzia i był głębiej, niż początkowo przypuszczała.– Chwaście, p-podaj mi pajęczynę, czystą, cienką gałąź, k-koniecznie bez żadnych porostów i paprochów – mówiła drżącym głosem.
Rudy uczeń stał przy niej, wpatrując się spokojnie w krew ściekającą na mchowe leże. Wzdrygnął się, słysząc nakaz mentorki, po czym w kilku susach odbiegł do stosu z ziołami. Murmur w tym czasie oglądała resztę ciała zastępczyni, próbując określić tor, jaki mógł obrać “żołądź”. Im bardziej się przyglądała i im coraz szerszy obraz brutalnej rzeczywistości do niej docierał, tym bardziej jej oczy zaczęły się mrużyć. Była pewna, że dwunożni przebili przynajmniej jedno z jej płuc, jednak sądząc po sile, z jaką pocisk musiał wbić się w jej korpus… Potrząsnęła łbem. Nie mogła o tym teraz myśleć. Chwast zdążył już dobiec do niej z wcześniej zebranym ekwipunkiem, rozkładając go przed mentorką. Czysty patyczek podał jej do pyska.
– P-proszę, przygotuj jeszcze papkę z liści dębu sz-szypułkowego… I koniecznie weź mak. Dużo maku.
Podobnie jak przy poprzednim poleceniu wydanym przez Murmur, uczeń odbiegł bez zająknięcia. Za sobą usłyszała głośne ciamkanie, jakie towarzyszyło wyrabianiu maści. Kiedy wrócił, ułożył przy pysku burej zawiniątek, w którym kryły się liczne kuleczki nasion maku.
– Sadzawko – zwróciła się do leżącej przed nią kotki, chcąc ją uprzedzić przed rozpoczęciem operacji, co ją może zaraz czekać – Teraz podamy ci m-mak… Potem… Potem może nieco zaboleć, ale ból powinien zostać uśmierzony ziołami. P-później– zająknęła się, niepewna, czy powinna uraczyć burą takimi szczegółami. “Włożę ci patyk w ranę” nie było czymś, co chciałby usłyszeć każdy pacjent. Nie musiała jednak kończyć, gdyż głośna salwa kaszlu wdarła jej się w zdanie.
– Murmur – prychnęła chroboczącym głosem Sadzawka, na co szynszylowa zdębiała – Prze…przestań – kontynuowała, z trudem pokonując ochotę zaniesienia się jeszcze głośniejszym, trzeszczącym odgłosem – Straciłam za dużo krwi. Owocowy Lasek jest kawał stąd…
– M-musimy przecież spróbować! – pisnęła młodsza, spanikowanym wzrokiem patrząc na zastępczynię, która w odpowiedzi na to, gdyby tylko miała siłę, wywróciłaby oczami.
– Wystarczy… – miauknęła zmęczona, uciszając medyczkę i jak się po chwili okazało - miało być to jej ostatnie wypowiedziane słowo.
Wrzaskliwy, ciężki kaszel, oddech, który wręcz uciekał z pyska burej… Mimo ostrzeżeń, szynszylowa nadal próbowała wcisnąć starszej choćby jedno ziarnko maku… Aż do chwili, gdy słabe ciało znieruchomiało. Bok przestał się unosić, a oczy zastygły, utkwione w bliżej nieokreślonym punkcie, za plecami Murmur.
***
Po tym, co rozegrało się na środku obozu, medyczka skryła się w kącie legowiska, zanosząc się głośnym szlochem. Miała rację. Nie radziła sobie. Witka z pewnością szybciej by coś wymyśliła, może by wyssała, może wygrzebała, a może rozcięła bok kocicy i…– Murmur? – głos należący do rudego ucznia rozległ się bliżej, niż się spodziewała.
Podskoczyła, odwracając swój zasmarkany pyszczek do Chwasta. Przetarła łapą nos. Musiała przecież dać mu jakiś przykład.
– W-wybacz, że musisz mnie oglądać w takim stanie – przeprosiła.
Pręgowany milczał.
– Masz, pomyślałem, że się przyda – rzucił, podając mentorce parę liści do wytarcia mordki.
Skinięciem głowy podziękowała mu, korzystając bez zastanowienia z danej jej szansy.
***
Bała się Daglezjowej Igły. Kotka zachowywała się, jakby zupełnie postradała zmysły, jednak nadal obowiązkiem Murmur, jako medyczki Owocowego Lasu, było opiekowanie się każdym jego członkiem, bez wyjątku. Toteż wieczorem, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, na trzęsących się łapach udała się pod samą pieczarę liderki, zamaskowaną między gałęziami dużej topoli. W pysku niosła zawiniątko z liści, skrywające w sobie leki na ukojenie nerwów. Być może ta drobna sugestia pomogłaby ich liderce w tym ciężkim czasie. Gdy już miała odłożyć trzymany przez siebie pakunek, jej oczy dostrzegły pomarańczowy, okrągły kształt. Jabłko. Owoc jak gdyby nigdy nic leżał na płaskim łączeniu gałęzi, co nie było niczym dziwnym, zważając na fakt, iż wokół rosło wiele jabłoni, a po drzewach skakały gryzonie, mogące je transportować z miejsca na miejsce. Coś jednak sprawiło, że wnętrzności szynszylowej zdawały się wywijać na lewą stronę.Pleśń, pokrywająca rudo-brązową skórkę owocu, niegdyś twardego i soczystego, teraz miękkiego, rozgniatającego się pod najmniejszym naciskiem na cuchnącą słodką zgnielizną maź. Białe, wystające kropki przyprawiały Murmur o wymioty. Nie była to reakcja, jakiej ktokolwiek mógłby się spodziewać po kocie wychowanym w sadzie. A jednak. Dla medyczki znaczyło to więcej, niż na pierwszy rzut oka można było zobaczyć. To nie był przypadek. To był znak. Pomarańczowy owoc, niegdyś soczysty, jednak teraz pleśniejący, gotowy zatruć każdego, kto odważyłby się go skosztować. Do tego te białe, niby zwykłe, częste, a jednocześnie tak niepokojące ślady rozkładu… Do złudzenia wręcz przypominały siwe kosmyki, pojawiające się coraz obszerniej na matowiejącej okrywie Daglezjowej Igły. Tego już nie można było nawet nazwać znakiem. To było ostrzeżenie pochodzące od samej Wszechmatki. Jasno wskazywało, kogo Owocniacy powinni się teraz lękać najbardziej. Murmur upuściła zwitek ziół, czym prędzej zaskakując z liderskiej topoli. Bała się, że zgnilizna także i ją pokryje, jeśli jej stopa pozostanie w tamtym miejscu choćby uderzenie serca dłużej.
Przez jej umysł przebiegało sto różnych myśli i możliwości, jakie im pozostały. Ich przywódczyni była zagrożeniem, jednak nie takim, któremu była w stanie zapobiec lub z którym mogłaby się zmierzyć. Nie mogła tu pozostać. Nie wiedziała, co może się stać, jeśli ruda jeszcze raz wpadnie w gniew. Ostatnio nieomal zagryzła Lśniącą Tęczę, własnego zastępcę, oskarżając go o morderstwo. Sama czuła, podczas wysłuchiwania warkotu skierowanego w jej stronę, że Daglezja najchętniej zerwałaby z niej skórę. Kto wiedział, co może zrobić następnym razem, kiedy nie będzie już nikogo zdolnego ją powstrzymać? Czy wtedy rzuci się z pazurami na nią? Lub co gorsza, na Chwasta? Biedny kociak, niczemu nie zawinił, a już wraz z nią stanął przed tak poważnymi zarzutami. Po omacku chwyciła w łapy parę kończących się już ziarenek maku, połykając je bez chwili namysłu. Wszechmatka ją ostrzegła.
– Murmur? – zapytał sennym głosem syn Świergot, stając z mentorką pysk w pysk.
Kocica zatrzęsła się, słysząc swe imię. Nie było czasu. Musiała ich stąd zabrać. W Owocowym Lesie nadal pozostawało przynajmniej dwóch innych członków, posiadających wiedzę medyczną potrzebną do ratowania klanu w razie kryzysu.
– Chwaście – zwróciła się do niego poważnie, ruchem ogona nakazując mu usiąść. Po chwili, szeptem kontynuowała – Daglezjowa Igła… oszalała – zaczęła, a rudy spojrzał na nią, jakby wcale się nie dziwił usłyszanym słowom – To, co teraz p-powiem, może zabrzmieć… niespodziewanie, j-jednak jest prawdą i m-musisz mnie wysłuchać! – głos kocicy powoli zaczął wymykać się spod kontroli, ujawniając jej lęk – Otrzymałam znak od Wszechmatki. Daglezjowa Igła stała się gnijącym sercem Owocowego Lasu. Nie mamy ani chwili do stracenia. Musimy uciekać. Czuję, że wkrótce i my możemy trafić pod jej szpony. Widziałeś d-do czego jest zdolna. Lśniąca Tęcza niemal przypłacił życiem jej szaleństwo. Wszechmatka… próbuje nas ostrzec. Dała mi znak. Tej nocy wykradniemy się z obozu. Nie p-pozwolę, aby nas skrzywdziła!
<Chwaściku?>
[1748 słów]
[przyznano 17%]
Wyleczeni: Pieczarka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz