- No co jest, braciszku? Słowa ci utknęły w gardle?
Na trawniku rozległ się szyderczy śmiech. Kremowy pręgowany kocur, który właśnie się odezwał, śmiał się najgłośniej ze swojego żartu. Ach, cudnie było tak pożartować z tego kulawego pchłołapacza! Ciekawe, czemu musi mieć za brata taką pokrakę... Ale to nic, przynajmniej ma z kogo się nabijać ze swoją ekipą.
- Ej, Mars! – miauknęła do niego czarna kotka z białym uchem. Kocur rzucił jej pytające spojrzenie.
- A co jeśli ten pomyleniec nie wie nawet, jak się mówi? – po rzuceniu tych słów kotka uśmiechnęła się szeroko, po czym zawołała za drugim, podobnym do Marsa kocurem: - Idź, idź, to się może u mamusi wreszcie miauczenia nauczysz, Mamrocie!
Wśród kociej młodzieży wybuchła kolejna salwa śmiechu. Co rusz ktoś mówił „To było niezłe, Brzytwa!” „Pocisnęłaś go!”, ktoś nawet rzucił „Patrzcie, jak się za nim kurzy!”. Ale kuśtykającemu w pośpiechu kocurkowi nie było tak wesoło. Z żalem patrzył na swoją zdeformowaną łapkę, a na swój pyszczek, odbijający się w pobliskiej kałuży, nawet nie chciał patrzeć. Nie znosił swojej odmienności, przez to wszystkie inne kociaki się z niego śmiały. Nawet Mars! A jego mam nic z tym nie robiła...
Poznajcie Czokiego, którego wszyscy nazywają „Mamrot”. Właściwie to już zmienili mu imię, bo nawet jego matka, Kali, nie pamiętała, jak naprawdę nazwała swojego syna i zwracała się do niego per „Mamrociku”.
Teraz szedł ze wzrokiem wbitym w betonowy chodnik, którym za dnia spacerowali Dwunodzy. Obecnie było już ciemno, więc ruch w parku nie był już tak duży. W oddali dało się słyszeć od czasu do czasu jednego psa, który pewnie wyszedł ze swoim właścicielem na spacer – jak co wieczór. Mamrot jednak nie zwracał na to wszystko uwagi. Nie chciał już tu być. Czuł się bezradny. Zawsze słyszał tylko, jaki to on jest nieudolny. Kiedy nawet coś mu się udawało, to wszyscy inni uważali jego czyny za „pobłażliwość losu”. Doszukiwali się w nim tylko wad...
W końcu nie wytrzymał. Gdy był już pewien, że jest odpowiednio daleko od Gangu, usiadł pod najbliższym krzakiem. Łzy same poleciały mu z oczu. Czy tak ciężko jest zaakceptować czyjąś odmienność? Tak ciężko?! Zaszlochał. Momentami chciał przestać istnieć. Tak po prostu... wymazać się z pamięci innych. Bezsilnie klapnął na żółkniejącą trawę.
„Czy ja naprawdę jestem tak... tak wielką pomyłką?” pomyślał z rozpaczą. „Po to ja jestem? Żeby istniała jakaś... pomyłka? Jakieś popychadło?”
Płakał jeszcze z dobre trzy minuty, które dla niego były trzema księżycami. Wreszcie zamknął oczy. Jedyne, czego teraz pragnął, to odciąć się od tego świata. Na moment zapomnieć o jego istnieniu. W wyobraźni przeniósł się w inny, Wielki Świat, w którym nikt by go nie oceniał, a od którego oddzielało go tylko cienkie, druciane ogrodzenie. Spróbował wziąć głęboki wdech. I następny. I następny. I następny...
* * *
Obudził go chłód, otulający jego puchate ciałko. Otworzył niepewnie oczy. Zobaczył coś dziwnego: jakieś białe cosie leciały z góry i spadały na jego łapki, dając mu uczucie niesamowitego zimna. Mamrot zdumiał się głęboko. Dla pewności mrugnął kilkakrotnie, ale tajemniczy biały puch jak był – tak pozostał. Kocurek podniósł się na łapy i otrzepał z „chłodu”. Zafascynowany spojrzał do góry. „Ten zimny puch... spada z samego nieba!” pomyślał z zachwytem. Spróbował łapką złapać któryś z nich. A potem kolejny.
Nawet nie zauważył, kiedy wciągnął się w tę dziką zabawę. Biegał po prawie całym parku – oczywiście na tyle szybko, na ile pozwalała mu jego budowa – i rzucał się na spokojnie opadające, białe płatki. „O ja cię!” pomyślał z uciechą. „Czy to jest Pora Zimnego Puchu, o której kiedyś mówiła Brzytwa?! Jest ekstra!”
Nie zauważył, że zaczął coraz bardziej i bardziej oddalać się od oświetlonych części parku...
* * *
Po jakimś czasie kremowy pręgowany kocurek zdał sobie sprawę, że jest niedaleko ogrodzenia. Zaparło mu dech w piersi. „Wielki Świat wygląda... ślicznie!”
Niskie jeszcze drzewka pokrył ten zimny puch z nieba, tak samo trawę i krzaczki... Zupełnie jakby ktoś podmienił złoto-czerwone liście na to białe coś! Mamrot już-już miał podchodzić bliżej... ale nabrał wątpliwości. Czy nie byłoby dla niego lepiej, żeby został w ciepłym domu jego Dwunożnych? Nie potrafił jeszcze dobrze polować, był przecież jeszcze bardzo młody...
Wtem poczuł coś w rodzaju ciepła przy jego boku. Tak jakby jakiś kot się o niego ocierał... Spojrzał tam, ale nikogo nie dostrzegł, a dale czuł tam coś grzejącego!
Jednak po chwili uspokoił się i spojrzał jeszcze raz na drzewa Wielkiego Świata. To tam będzie wolny. Tam wszystkiego się nauczy. I to sam, bo nikt stąd nie starał się złapać nawet muchy.
Bez wahania rzucił się do ogrodzenia i zaczął robić podkop. Trochę mu to zajęło, brak dwóch palców nie jest w końcu pożytkiem. Ale udało mu się, wykopał sobie przejście. Ostrożnie, żeby nie zahaczyć futerkiem o druty, prześlizgnął się pod ogrodzeniem. Spojrzał jeszcze za siebie z nowym blaskiem w oczach.
- Żegnyj, Gniażdo! – zawołał. – Wżywa mne Wiełki Szwiat!
I zaczął powoli iść przed siebie, nie wiedząc, co go spotka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz