Dzisiejszy dzień zapowiadał się spokojnie. Co prawda, niebo nie było idealnie czyste — kłębiły się na nim ciemniejsze obłoki. Wiatr też dawał się nieco we znaki, podszczypując wojowników chłodem. Ciepłe promienie słońca wysuwały się jednak spomiędzy chmur, ogrzewając futra wojowników. Wyglądało to na dość standardowy obraz pory opadających liści. Lulkowa Łapa wszedł do obozu powoli, zmęczony po swoim treningu. W pyszczku niósł liście dębu, które miał zanieść do legowiska medyczek. Po drodze jednak natknął się na srebrną zastępczynię. Wziął głęboki wdech i podszedł do niej. Musiał w końcu zapytać o rezultat jej rozmowy z Wężyną…
— Dzień dobry proszę pani… To… jak poszła rozmowa z mamą? — zagaił ściszonym głosem, starając się nie zdradzać, jak bardzo się denerwował, z miernym skutkiem. Kocica wyglądała na znużoną jego zachowaniem.
— Wasza mama już sobie z tym poradzi. Pomówi sobie z wami — odpowiedziała oschle, odchodząc od niego.
Nie chciał jej już dłużej zawracać głowy. Poczekał więc chwilę, aby dać jej odejść i uniknąć niezręcznego spaceru obok, po czym ruszył do lecznicy, do której wszedł powoli, nucąc coś pod nosem. Przywitał się z czarno-białą księżniczką skinieniem łebka i podał jej przyniesione medykamenty. Postanowił na chwilę tu zostać, ciesząc się ciszą i spokojem panującym w legowisku. W pozostałych częściach obozu nie mógł tego raczej uświadczyć — nawet starsi nie byli tutaj szczególnie cisi… Usadowił się więc obok starszej kotki.
— Macie dzisiaj dużo pracy? — zapytał, przechylając głowę delikatnie, szurając łapkami po podłożu.
Nie uzyskał jednak odpowiedzi. Różana Woń była jakby… nieobecna. Segregowała zioła, schludnie rozdzielając je na odpowiednie kupki i wyglądała na skoncentrowaną na zadaniu. Tylko jej nerwowo drgająca końcówka ogona wskazywała, że czuła się niekomfortowo. Lulkowa Łapa jednak nie zauważył tego subtelnego znaku. Zamiast tego przyglądał się porządkowanym przez nią lekarstwom.
— Tak w ogóle, to przepraszam za tamto z perłą... Naprawdę nie chciałem niczego zrobić, przyrzekam, że jej nie dotykałem. Ona chyba po prostu mnie nie lubi. — powiedział cicho, kładąc po sobie uszy. Był tym zawstydzony… Miał nadzieję, że nie zepsuł jej cennej pamiątki.
Na te słowa ogon członkini rodu zatrzymał się niczym nagle zacięte wahadło, by po chwili powrócić do monotonnego, falistego machania.
— Uch, Lulkowa Łapo... To nie ty. Nie myśl o tym, a już tym bardziej nie rób tej miny zbitego psa, nie znoszę jej. I tak to, co złego się miało stać, j— Kotka ucięła wypowiedź wpół zdania, słysząc dobiegający zza pleców głos kuzynki — Och, Mandarynkowe Pióro, witaj! Czy wszystko w porządku?
Pokiwał głową na słowa medyczki, a następnie wymamrotał ciche pożegnanie i opuścił legowisko, nie chcąc wchodzić zastępczyni w drogę. Wyszedł na zewnątrz i omiótł obóz wzrokiem, szukając jakiejś znajomej mordki. Potrzebował jakiegoś kompana do rozmowy. Chociaż zazwyczaj preferował własne towarzystwo, tym razem chciał spędzić czas z kimś innym. Utrzymujący się w nim od zgromadzenia wewnętrzny niepokój dalej nie planował ustąpić — a on pragnął go zagłuszyć, choćby na krótki moment. Wyglądało jednak na to, że nie miał wyjścia. Na horyzoncie brakowało kogokolwiek, z kim mógłby zamienić słowo. Z braku laku przyjąłby już nawet Śnieżną Łapę, ale i to nie było mu dane. Westchnął z rezygnacją, obierając kurs na legowisku uczniów. Przycupnął obok niego, skupiając wzrok na glebie, poszukując jakichś ciekawych owadów, licząc, że chociaż to zajęcie pomogłoby mu oderwać myśli od nieprzyjemnych obrazów, wciąż dręczących jego umysł.
Gdy tak bezcelowo grzebał łapką w glebie, nagle poczuł na swoim grzbiecie czyiś świdrujący wzrok. Odwrócił głowę w tę stronę, zauważając brata, który teatralnie, ostentacyjnie unikał jego wzroku. Co go ugryzło? Przecież się nie pokłócili… Od kilku wschodów słońca nie wymienili ze sobą ani zdania! Posłał mu skonfundowane spojrzenie, mrużąc przy tym oczy.
— Gapisz się… — rzucił Żmijowcowa Łapa w jego stronę, tym razem patrząc mu prosto w pysk. Po chwili niezręcznej ciszy jednak kontynuował. — Też cię to wkurza? — Wskazał pyskiem na Wężynkę — Wężynowy Splot… tfu!
— He? Wężynowy Splot... Chyba nie... — westchnął cicho, marszcząc lekko nos. Chyba powinien się cieszyć, nie? Ich siostra została wojowniczką... To powód do dumy. Przynajmniej tak mu się wydawało. Nie to, żeby rzeczywiście to czuł. Wiedział, że w tym momencie wszystkie jego osiągnięcia znalazły się kompletnie w cieniu dokonań Juniorki. — Sam nie wiem. Powinniśmy być z tego powodu szczęśliwi, prawda? Ale tego nie czuję...
— Wężynka miała prościej; dostała dobrego i odpowiedzialnego mentora. Ja też mógłbym być już wojownikiem, gdyby nie to, że przez pierwsze dwa księżyce jedyne co robiłem, to polowałem, i to nie na ryby. Tobie łatwo mówić; twoje osiągnięcia są mierzone inaczej. Nie będziesz porównywany jako wojownik. Masz prościej… — narzekał buras, głosem przesyconym jadem. Ostatnie słowa brzmiały jednak raczej jak żałosny szept obrażonego kociaka.
— No, pewnie tak... — wymamrotał Lulek ledwo słyszalnie, chociaż w głębi serca chciał zaprzeczyć. Nie sądził, aby jego trening był łatwiejszy — ba, chciałby zobaczyć, jak Wężyna albo Tojad zapamiętują te wszystkie rzeczy! Albo próbują wybrać odpowiednie leczenie... To byłoby zabawne, doprawdy! Albo Żmijowiec… Silny był tylko w gębie. Postawiony w takiej sytuacji nie potrafiłby rozpoznać trującego cisu od nieszkodliwych borówek! Nie odezwał się jednak na ten temat, siedząc jedynie obok brata z rozgoryczoną miną. Miał już po dziurki w nosie tego traktowania. Oczywiście, nie był tak szybki i zwinny, nie potrafił polować ani walczyć. Ale wykonywał bardzo istotną pracę, której nikt z jego rodziny — no, może z wyjątkiem Rosiczki — zdawał się nie szanować. Zauważył coraz bardziej niepocieszony wyraz pyska Żmijowca.
— Ty też na pewno zostaniesz niedługo mianowany… — dodał od niechcenia po dłuższej chwili.
— Uwierz, chciałbym, ale moja mentorka jest największą porażką w całym klanie. Próbowałem namówić Mandarynkowe Pióro, aby ją zmieniła, ale… Nic. Poproszę Dryfującą Bulwę, aby pomógł mi w pływaniu, skoro Uszatka nie chce. — Kocur kontynuował swój egocentryczny monolog w najlepsze. Nagle jednak przerwał i, może nieco zmieszany, zwrócił się do brata, wyczuwalnie szczerze. — A ty? Twój trening? Skończysz go niedługo?
Zamrugał kilka razy, zdziwiony jego pytaniem. Czy to był jakiś podstęp? Nie przypominał sobie, aby reszta jego rodzeństwa kiedykolwiek wyraziła szczere zainteresowanie jego życiem. Zwłaszcza nie takie brzmiące… autentycznie. Może Żmijowcowa Łapa naprawdę tym razem miał czyste intencje.
— A, um, możliwe... Sam nie wiem. Pierzasta Kołysanka mówi, że dobrze mi idzie… — odparł, zbity z tropu.
Zanim zdążył pomyśleć nad dalszą częścią odpowiedzi, z nieba lunęły ciężkie, duże krople wody, wielkością dorównujące dorodnym winogronom. Wiatr dął w przestworzach, szarpiąc za gałęzie i porywając kwiaty porastające czerwone sumaki. Głośny trzask rozległ się w obozie, gdy z jednego z niższych krzewów urwała się gałąź, wraz z wichrem trafiając prosto w pysk jednej z wojowniczek. Wrzask szylkretki skupił na niej wzrok paru kotów, w tym dwójki uczniów. Słysząc jej przeraźliwy krzyk, Lulek się skulił. Rozejrzał się po obozie, prędko dostrzegając jego źródło — Krabowe Paluszki, która obecnie walczyła z kijkiem.
— Pogoda jak na zgromadzeniu... — mruknął, układając nastroszone futro na piersi. Nagle usłyszał kolejny znajomy głos. Podbiegła do nich Wężynowa Łapa… lub teraz raczej Wężynowy Splot. Uśmiechnęła się złośliwie, widząc, jak jeden z jej braci skrzywił się na jej widok.
— Hej! Żmijowiec nie wykrzywiaj się tak, bo kociej mordy dostaniesz! — zachichotała, po czym przeniosła wzrok zielonych oczu na ucznia ogrodnika — Witaj, Lulkowa Łapo, co słychać?
— Ach, witaj, Wężynko... Tak właściwie to nic. Straszna pogoda, prawie jak na zgromadzeniu, co nie? — Uderzył brata łapą w bok, być może trochę za mocno i zaśmiał się nerwowo.
Nagle, tuż przed nim stanęła inna kotka — Świteziankowa Łapa, zawsze bardzo cicha i wycofana. Nigdy nie miał sposobności zamienić z nią nawet słowa. Zignorował mniej uprzejme pytanie zadane przez jego siostrę zirytowanym tonem i zamiast tego sam się odezwał.
— Cześć, Świteziankowa Łapo... Coś się stało?
Wyglądała nieswojo, więc podejrzewał, iż odpowiedź na jego pytanie była twierdząca.
Po paru wyraźnie nieudanych próba wyduszenia z siebie czegoś, w końcu z jej pyszczka wypadło kilka cichych słów.
— Ta woda... powinna tam być? — szepnęła.
Wskazała za siebie, na wnętrze legowiska uczniów, po którym powoli zaczęły pływać... Posłania. Zajrzał do środka i szeroko otworzył żółte ślepia. Jego źrenice znacznie się zwęziły. Na osty i ciernie! Co tu się działo? Przełknął cicho ślinę, obserwując dryfujące posłania. To chyba był jakiś idiotyczny koszmar?...
— Nie, na pewno nie... — mruknął cicho, a jego ogon zadrgał nerwowo. Wbił pazurki w ziemię — Powinniśmy powiedzieć Spienionej Gwieździe…
Zdążył jedynie kiwnąć głową do swoich towarzyszy, prosząc, aby poszli z nim. Zanim jednak zdążył zrobić cokolwiek, coś pękło, coś trzasnęło. Lulkowa Łapa przeraził się i cały spiął, słysząc głośny, niespodziewany huk. Nim zdążył się zorientować, co tak właściwie się stało, na plany było już za późno. Wiatr uderzył z impetem w trzcinowe, wzmocnione ściany, a razem z nim zrobiły to ciężkie, nieposkromione fale, wlewając się z impetem do obozu, zmywając wszystko i wszystkich stojących im na drodze. Poczuł, jak fala wody uderzyła go z impetem i cisnęła nim w zupełnie innym kierunku, uderzając jego bezwładnym cielskiem o porwane przez nurt śmieci. Panicznie machał łapkami, starając się walczyć z prądem, wypłynąć na powierzchnię, zrobić cokolwiek. Niebo ryczało ciężkimi łzami, rzucało gromami na lewo i prawo, dołączając do kakofonii przerażonych wrzasków i huku żywiołu uderzającego z ogromną siłą.
Czy taki koniec był im pisany? Był przerażony. Nie widział, nie słyszał, nie czuł nikogo, niczego. Co chwila zanurzał się w lodowatej, morskiej wodzie, znikał pod powierzchnią, krztusząc się mulistą, słoną cieczą, wdzierającą się do jego oczu i uszu, atakującą wrażliwe tkanki swoim drażniącym jestestwem. Czuł się jak młody liść na wietrze, rzucany na wszystkie strony, brutalnie pozbawiony kontroli nad własnym losem. Nie był już nawet pewien, czy rzeczywiście kierował się na powierzchnię — tyle razy zdążył się już obrócić, że równie dobrze mógł zmierzać wprost w kierunku dna. Oczy i nos piekły go bezlitośnie, zupełnie odcinając go od zmysłów, a on panicznie starał się wymyślić sposób, w jaki mógłby się uratować. Nie chciał umierać, naprawdę nie chciał umierać, wcześniej nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo! Wszystko to jednak na nic. Gdy tylko bezwzględny nurt wypychał go do góry, ten mógł jedynie kaszleć, niesiony bezwładnie razem z prądem. W myślach błagał o ratunek — wszystkich. Gwiezdnych, duchy lasu, bajkowe istoty z opowieści snutych przez Kotewkowy Powiew w ich dzieciństwie. Czuł jednak, że jego koniec zbliżał się nieubłaganie. Nagle poczuł, że jego bezwładne dotychczas ciało uderzyło w pień drzewa. Zbyt śliski, aby się po nim wspiąć, ale przynajmniej pozwalał mu na zatrzymanie się na chwilę. Trzymał się go kurczowo i oddychał panicznie, wykrztuszając resztki błotnistej wody. Nie mógł się tą chwilą pozornego spokoju nacieszyć jednak długo. Jakiekolwiek siły rządziły tym zaplutym światem, zdecydowanie mu nie sprzyjały! Zdążył jedynie wziąć kilka wolniejszych wdechów, gdy poczuł, że zmiata go kolejna fala. Nie zdołał utrzymać się w swojej pozycji, znów został porwany przez prąd. Pozostało mu wyłącznie płynąć bezwładnie wraz z nurtem. Ledwo starczało mu sił na stawianie jakiegokolwiek, choćby minimalnego oporu. Pozwolił, aby niosły go fale. Rzeczywiście, był bezużyteczny. Zapewne jego rodzeństwo nie miało takich problemów — byli silni, dobre przeszkoleni. On… on był rozlazłym ślimakiem, zakałą tej rodziny. Nawet nie potrafił dobrze pływać, psiakrew! Co z niego za nocniak? Pośmiewisko klanu…
Lulkowa Łapa zanurzał się coraz głębiej. W bok uderzył go jakiś śmieć, coś, co kiedyś chyba było częścią któregoś z legowisk. Starał się od tego odepchnąć, ale z mizernym skutkiem. Czuł, że życie przelewało mu się przez łapy, uciekało, nie miał już pojęcia, co się działo dookoła. Był w ogóle przytomny? Śniło mu się to? A może już umarł, trafiając do wiecznego, nieskończonego cyklu koszmaru?
Nie potrafił przeciwstawić się wielkiej wodzie. Ledwo zdołał wynurzyć łebek nad powierzchnię i wrzasnąć początek błagania o pomoc — szybko jednak znowu przykryła go fala, skutecznie udaremniając jego próby. Wydawało mu się, że pozostał tu sam. Sam jeden. Wszystkie inne koty zniknęły, rozpłynęły się w powietrzu, zamieniły w morską pianę — a on wciąż tu był, nieumiejętnie walcząc z nieporównywalnie potężniejszą siłą. Czy ktoś go widział? Skoro on nie mógł zlokalizować innych, to zapewne nie… Czy wszyscy byli w takiej samej sytuacji? Nie chciał nawet o tym myśleć. Nie chciał myśleć, że przeceniał rodzeństwo. Nie. Wężyna była wspaniała, niesamowita, utalentowana. Została wojowniczką. To musiała być dla niej prościzna. Tak samo dla Żmijowca. W to chciał wierzyć.
Stracił poczucie wszystkiego. Czasu, przestrzeni. Nie wiedział, czy minęły godziny, czy zaledwie kilka miernych uderzeń serca. Czuł szlam pokrywający jego futro, sól dostającą się do ran w skórze, rzeczne śmieci ocierające się o jego bok. Powoli nie starczało mu powietrza, obraz przed oczami powoli ciemniał, pojawiały się na nim czarne plamki. Łaskawa fala pozwoliła mu jednak na zawołanie o pomoc, wypychając go na powierzchnię.
— Pomocy! — wydarł się tak głośno, że zabolało go gardło — Błagam, ktokol—
Znowu zniknął w wodnej toni, nie zdoławszy nawet uprzednio zaczerpnąć pełnego wdechu. Przymknął oczy, zupełnie tracąc czucie w kończynach. Ciało zalewał mu przenikliwy chłód, ale i… spokój? Niczego nie czuł. Niczego nie rejestrował. Bolesny huk wody zamienił się w cichy szum, a przerażający mrok wód stawał się… kojący. Ostatnim, co udało mu się zapamiętać, był silny uścisk czyichś zębów na karku. Cała reszta zlała się w jedno.
.𖥔 ݁ ˖
Obudził się… sam nie wiedział, po jakim czasie. Ale to zrobił. Przeżył. Jakim cudem? Nie miał pojęcia. Był cały obolały i ociężały, wszystkie mięśnie paliły go niemiłosiernie, a gardło piekło z każdym wdechem. Po kilku uderzeniach serca zaniósł się gwałtownym kaszlem, czując, jakby jego ciało chciało pozbyć się płuc. Dłuższą chwilę zajęło mu uspokojenie oddechu. Po jej minięciu podniósł się z trudem do pozycji siedzącej, rozglądając się dookoła. Znajdowali się na drzewie, zajmując kilka różnych gałęzi. Jakimś cudem część klanowiczów przeżyła. Nie był w stanie się jednak skupić na ich rozpoznawaniu, sprawdzaniu, komu się udało tu dotrzeć — dzwoniło mu w uszach, kręciło się w głowie, a przekrwione, zmęczone oczy piekły go i łzawiły. Ledwo sam utrzymywał się na konarze. Nieco oprzytomnił go dopiero chwilowy gwar. Dopłynęły Różana Woń, a ktoś z tłumu popchnął go do pomocy. Zaparł się pazurami o drzewo i wraz z innymi pomógł wyciągnąć czarno-białą medyczkę z wody. Żyła. Odetchnął z ulgą, opadając z wycieńczenia na brzuch. Ledwo utrzymywał się w stanie świadomości. Słyszał krzyki współklanowiczów, ciche pochlipywania, wrzaski, chaotyczne kroki. Na zmianę zamykał oczy i je otwierał, odcinał się od otoczenia, znowu dopuszczając do siebie bodźce. Chyba miał gorączkę, tak przynajmniej się mu wydawało. Nie wiedział, czy w danym momencie był w ogóle przytomny — może to wszystko było snem? Może zaraz obudziłby się w swoim ciepłym, suchym legowisku na wyspie, w pobliżu drogocennej kolekcji żuczków i innych drobiazgów… Stracił na to nadzieję, w momencie, w którym lodowata woda uderzyła go w pysk, kompletnie wytrącając go z niby-snu. Gwałtownie poderwał się z gałęzi, wzdrygając się nagle i rozglądając na boki. Szałwiowe Serce wzywał pomocy. Miał w zębach jakieś bezwładne, srebrne ciałko. Wszyscy inni wydawali się przejęci czym innym, nawet nie wiedział, czym. Podbiegł więc do krzywopyskiego wojownika i przejął ledwo oddychającego kota, z trudem wciągając go na górę. Nie przyjrzał się dokładnie. Nie zauważył nawet, że była to jego własna mentorka. Chwiejnym krokiem odszedł na bok, starając się utrzymać równowagę. Hałas i harmider, które ogarnęły całe drzewo, mocno dawały mu się we znaki.
Usiadł na skraju gałęzi, kuląc się. Rozejrzał się dookoła, wzrokiem szukając swojego rodzeństwa. Zauważył Wężynkę, oddychającą ciężko, poranioną, ale żywą. Tojadowa Łapa nie przebywał nawet w obozie podczas kataklizmu, brakowało więc Żmijowca, Rosiczki i ich matki. Lulek poczuł rosnącą w gardle gulę. Może były gdzieś indziej? Wyżej? Albo na innym drzewie… Serce zaczęło mu bić szybciej, a kark oblał zimny pot na samą myśl, że coś… że coś mogło im się stać. Przekierował swoje spojrzenie na wprost, przyglądając się ciemnej toni. Zauważył w niej kremowego wojownika, Bursztynowy Blask uśmiechał się z dumą, patrząc w stronę swoich bliskich, aż nagle… płynący prędko, ostry badyl przebił jego ciało na wylot. Uczeń zastygł w przerażeniu, widząc powiększającą się szkarłatną plamę na powierzchni wody. Poczuł, że mu słabo, jakby znowu miał stracić przytomność. Usiadł jednak, obserwując tę scenę z boku, nie mogąc odwrócić wzroku. Było w tym obrazie coś jednocześnie odrażającego, jak i przyciągającego. Obrzydzało go to. Czemu patrzył? Odbierał godność poległemu kocurowi… Był wstrętny, czyż nie? Zajęło to jednak tylko chwilę, krótki moment, po którym ciało wojownika przykryła biała, kłębiasta piana, nie pozostawiając po nim ani śladu. Cóż za przerażający widok, cóż za przerażająca myśl!
Chyba tracił zmysły. Czy tak skończyła Rosiczka i jego mama? Czy je tak samo pochłonęła fala, wymazując ich egzystencję? Siedział obok, wgapiając się tępo w pustkę. Nie kontaktował. Tego było za wiele. Wszystko go bolało — kości, mięśnie, zdarte gardło, podrażnione oczy. Miał dosyć. Kręciło mu się w głowie. Skulił się delikatnie, czując, że posiłek z wcześniej podchodził mu do gardła. Nie mógł się powstrzymać, wychylając się za krawędź konaru i oddając treść żołądka pomiędzy ciemne fale. Trząsł się, sam nie wiedział, czy z zimna, czy z kompletnego przytłoczenia nadmiarem emocji, czy ze strachu — o bliskich, o siebie… Z tego transu wyrwał go pewien głos.
Lulek zastrzygł uszami. Trzepnął łebkiem kilka razy i spojrzał w kierunku, z którego docierał do niego znajomy głos. Żmijowiec?... Żmijowiec. Nawet go wcześniej nie zauważył, zbyt pochłonięty tym... wszystkim, co się działo. Musiał mu zniknąć gdzieś w tłumie.
— Lulku! Lulku! Chodź tutaj! — zawołał głośno kocur, chociaż jego głos był zmęczony i piskliwy. Chyba nigdy nie słyszał go tak… radosnego z powodu obecności biało-czarnego?
Podszedł do niego, kulejąc i siadając obok. Wtulił się w futro brata, obejmując go ogonem.
— Żyjesz... Żyjesz… — wyjąkał. Głos Lulkowej Łapy był ochrypły, zmęczony, przepełniony bólem.
Wbrew jego przewidywaniom, bury uczeń nie odtrącił go. Wręcz przeciwnie, odwzajemnił przytulenie. Mimo że oboje byli mokrzy, wychłodzeni, wycieńczeni i obolali — nie przeszkadzało mu to w tym momencie. Nawet to, że razem z bratem przytuliła się do niego Trzcinka — rozumiał, że kotka też potrzebowała wsparcia. Była taka młoda, a dosłownie przed chwilą musiała widzieć ciała swoich sióstr… Nie chciał wiedzieć, co sobie myślała.
— Jakoś, jakimś cudem... Tak... — wymruczał Żmijowcowa Łapa, dalej ściskając kociaki ogonem. Był… zaskakująco opiekuńczy. Nie spodziewał się tego po swoim zazwyczaj chłodnym, aroganckim braciszku. — Zostałem opiekunką. Może powinienem być piastunką... Ale kociaki przeze mnie płaczą.
Pomimo sytuacji, w jakiej się znaleźli, zaśmiał się. Zupełnie szczerze. Rozbawił go ten absurdalny komentarz.
— Opiekunką? — powtórzył, cicho kaszląc przy okazji. Pacnął brata lekko łapą — Nie rozśmieszaj mnie... Też przez ciebie płakałem, jak byłem kociakiem.
Wywrócił oczyma. Otulił swój ogon także wokół Trzcinki, chcąc jakoś ogrzać jej małe, wychłodzone ciałko. Nie miał nawet pojęcia, ile kotów stracili. Nie wiedział nic. I był szczerze przerażony. Miał nadzieję, że mała jakoś się trzymała. Przecież ona ledwo zaczynała poznawać świat... Cóż za straszna tragedia.
— Jak się czujesz, Trzcinko? — wychrypiał cicho.
— Okropnie – odpowiedziała szczerze. Lekko odwróciła łebek, by zobaczyć pyszczek Lulkowej Łapy. — Mogłam skończyć jak Różyczka. Dzięki Wężynowemu Splotowi oraz Szałwiowemu Sercu, w ogóle żyje... Jednak teraz nie będę miała z kim rywalizować... z miotu zostałam sama...
Spuściła wzrok na łapki.
— Wiesz Trzcinko, ja też żyję tylko dlatego, że Szałwiowe Serce mnie wyciągnął — przyznał Żmijowiec, unikając jednak wzroku Lulka; biało-czarny domyślał się, że był zawstydzony tym wyznaniem. — A-ale... Słuchaj, może i nie masz siostry; to bardzo smutne... Ale... Zawsze możesz konkurować z Szałwiowym Sercem, prawda? On jest teraz wielkim bohaterem; uratował wiele kotów. Możesz próbować być taka jak on? Dasz radę? Ja myśle, że tak. Masz to wypisane na mordce. Sama mi powiedziałaś, że jesteś wybranką Przodków. — Wymusił uśmiech. Nie miał już powoli siły, żeby się faktycznie, szczerze wyszczerzyć. Kiedy mała myślała o jego słowach, odwrócił się do Lulka:
— D-dobrze jej powiedziałem? — zapytał niepewnie, ale nagle zobaczył potężną, znajomą postać w oddali, również na gałęzi. — Lulku, patrz! To mama!
— Tak, dobrze — Odwrócił się w kierunku, w którym patrzył brat. Wężyna stała tam, w całej swojej okazałości! Co prawda zupełnie przemoczona, co optycznie znacznie pomniejszało jej rozmiar, ale żyła! Ich mama żyła. Pisnął ze szczęścia, jednak gdy próbował do niej krzyknąć, jedynie zaniósł się kaszlem.
Oddzielił się od grupy, kuśtykając w jej kierunku. Bez ostrzeżenia wtulił się w jej futro i zaszlochał rzewnie. Nie potrafił sklecić sensownej wypowiedzi. Każde słowo, które miało opuścić jego pyszczek, prędko zamieniało się w żałosny płacz. Bał się, że mógłby jej już nigdy nie zobaczyć… Ta jednak nie odwzajemniła jego czułości. Posłała mu chłodne spojrzenie i wywróciła oczyma.
— Nie maż się, Lulku — rzekła, po czym przystąpiła do dokładnego układania swojej sierści — Kocurom nie przystoi.
Spojrzał na nią szeroko rozwartymi oczyma. Pokiwał grzecznie głową i odsunął się o długość ogona. Odwrócił wzrok, starając się zdusić płacz, ale było to bezskuteczne. Słowa matki zadziałały wręcz odwrotnie, sprawiając, że tym bardziej miał ochotę położyć się tu i rozryczeć jak bóbr. Przełknął ślinę, przyglądając się wzburzonym falom na ciemnej tafli wody. Naszły go okropne myśli — matka mogła jednak wcale nie wychodzić, nie było źle bez niej. Prędko się jednak otrząsnął, uderzając się łapą w pyszczek. Co on sobie wyobrażał! Jak mógł być tak niewdzięczny?! Tyle zawdzięczał rodzicielce, a tak podle o niej myślał! Nie powinien się dziwić, że tak chłodno do niego podchodziła, skoro on tak odwdzięczał się za jej szczodrą miłość…
Oblizał mordkę, czując charakterystyczny, metaliczny posmak krwi na języku. Najwyraźniej zranił się w nos. Teraz go to jednak niezbyt obchodziło. Zaczął się jeszcze bardziej martwić o Rosiczkę — skoro nie było jej z Wężyną to gdzie, u licha, była?!
Zaczął chodzić nerwowo dookoła, przyglądając się uważnie każdej gałęzi. Nigdzie jednak nie dostrzegł szylkretowego futra siostry. Oddech mu przyspieszył. Nie, nie, nie. Tak nie mogło być. Na pewno sobie poradziła! Skoro taka niezdarna kupa futra jak on jakimś cudem przeżyła to wszystko, to uczennica również musiała! Tak przynajmniej uważał… Czuł, jakby serce chciało mu się wyrwać z piersi. Zaczął chodzić dookoła, wypytując różne koty o to, czy przypadkiem nie widziały jego siostry. Do pewnego momentu bez żadnych efektów, ale w końcu…
— Świteziankowa Łapo... — Podszedł niepewnie do kotki. — Widziałaś może Rosiczkową Łapę? Martwię się o nią...
Czarna przymknęła oczy, tak jakby bardzo skupiała się nad czymś. Po paru uderzeniach serca z jej ust, ponownie już z resztą, uciekło niezbyt przyjemne, tym razem chrobotliwe, gwizdnięcie. Złote oczy znowu poszybowały w górę. Kotka parę razy okręciła się wokół własnej osi, aż nie zatrzymała się sztywno, wbijając pazury w gałąź pod sobą. Cóż za dziwny rytuał! Czy to naprawdę było konieczne?
— Tam — miauknęła, końcówką ogona wskazując na drobną, kurczowo trzymającą się wystającej z wody kłody szylkretkę, której postać powoli, powolutku spływała ku morzu. W jej ruchach dało się nawet i z tej odległości dostrzec wycieńczenie.
Zmroziło go. Widział siostrę, której drobne ciałko miotane było na wszystkie strony przez porywisty nurt. Jak długo już się tak trzymała? Nie miał czasu do stracenia.
— Pomocy! — wychrypiał, machając łapkami panicznie — Rosiczkowa Łapa... Rosiczkowa Łapa... Odpływa... Pomocy! Ratunku!
Minęła wieczność — przynajmniej z jego perspektywy — a dalej nikt nie zareagował. Panicznie rozglądał się dookoła. Dlaczego wszyscy go ignorowali?! Przecież mówił, że potrzebuje pomocy!
Wychylił się niebezpiecznie do przodu, zastanawiając się, czy sam nie powinien popłynąć po siostrę. Wiedział, że skończyłoby się to zapewne śmiercią ich obojga, ale nie mógł jej pozwolić tak umrzeć! Całkowicie samej, pozostawionej nie tylko przez klan, ale i przez najbliższą rodzinę…
— Błagam, pomocy! — krzyknął ostatkami sił, przypadkowo wywołując u siebie kolejny atak kaszlu.
Położył się na kłodzie, łapiąc oddech. Miał dosyć tego koszmaru, tego szaleństwa, nie mógł stracić siostry. Gdy w końcu nieco się uspokoił, spojrzał z powrotem w kierunku, gdzie wcześniej przebywała kotka. Tym razem zdębiał jeszcze bardziej, a jego serce niemalże stanęło; Żmijowiec. Był. Obok. Niej! Żmijowiec był obok niej! I wcale nie wyglądało na to, jakby miał ją ocalić, o nie — wręcz przeciwnie!
W panice oglądał rozgrywającą się przed nim scenę. Jak szybko tylko był w stanie, podbiegł do Wężynowej Łapy, kaszląc cicho.
— Toną! Toną! Oboje! Wszyscy toną! — powiedział roztrzęsionym głosem, odwracając się z powrotem w kierunku rodzeństwa. Matka nie wyglądała na szczególnie zmartwioną, marszcząc brwi i posyłając mu zdegustowane spojrzenie. Ewidentnie u niej nie mógł liczyć na pomoc. Co miał zrobić? Zamoczył jedną z łap w wodzie, poważnie rozważając rzucenie się im na ratunek. Zauważył jednak, że ubiegł go już ktoś, w kim pokładał więcej nadziei. Dryfująca Bulwa płynął w ich kierunku, z trudem zmagając się ze wzburzonymi wodami. Obserwował całą tę akcję, aż…
Rosiczka puściła kłodę.
Zobaczył jej drobne, mizerne ciałko, odpływające wraz z prądem. Wrzasnął z niemalże agonią w głosie, wbijając pazury w kłodę i zalał się łzami. Płakał, skamlał, syczał, wył. Nie wiedział, nie miał pojęcia, co działo się w jego środku, ale nigdy nie czuł tak potężnych, tak niekontrolowanych emocji. Nie chciał z nikim rozmawiać, nie chciał się z nikim widzieć. Tępo wpatrywał się w punkt, gdzie zniknęła Rosiczka. Miałby jej już nigdy nie zobaczyć? Już nigdy...
Podrapał korę, przekierowując wszystkie negatywne uczucia w te uderzenia, niemalże pozbawiając siebie samego pazurów. To był ból. Już nie ten fizyczny, wiedział, że nie. Ten był silniejszy. Zalał go całego, od koniuszków paluszków aż po czubki pędzelków na uszach. Był zimny i gorący, jednocześnie zgniatał go od wewnątrz i pozostawiał z pustym, ssącym uczuciem w żołądku. Nie mógł w to uwierzyć, po prostu nie mógł! Ona była za młoda, była… była jego siostrą.
Położył się na gałęzi z luźno zwisającymi łapami. Czuł, że go mdli, kręci mu się w głowie. Czy miał jakieś urazy wewnętrzne? Tak właściwie miotało nim tak bardzo, że sam już nie wiedział. Był pewien, że pod grubą warstwą futra kompletnie pozieleniał od licznych sińców. Ukrył pyszczek w łapkach, wpatrując się w toń. Już nawet nie płakał, nie potrafił. Jak gdyby skończyły mu się łzy. Po prostu tu leżał, a jego ciało co jakiś czas drżało delikatnie.
Ile tak spędził? Nie miał pojęcia. Wystarczająco długo, aby któryś z wojowników przyprowadził do niego siostrę. Wężynowy Splot wyglądała równie mizernie, co on. Jakby postarzała się jednego dnia o wiele, wiele księżyców. Nigdy nie widział jej takiej zmarnowanej, takiej… nie-wężynowej.
Zbliżył się do szylkretki, wtulając w jej bok. Potrzebował tego. Potwierdzenia, że nie został na tym świecie sam. Że pomimo… tego, co stało się z Rosiczkową Łapą, wciąż miał dla kogo żyć.
— Rosiczka... Wężynko, ona, ona... jej już nie ma…
Poczuł, jak starsza położyła łeb na jego głowie. Wsadził pysk w jej grzywę, szukając ciepła.
— Wiem. — szepnęła — Ale mamy siebie nawzajem.
Jej głos załamał się w połowie.
— Kocham cię Lulku, wiesz? Zawsze będziesz miał mnie, obiecuję, że już nigdy nie powiem do ciebie złego słowa — wychrypiala w końcu.
Lulkowa Łapa spojrzał na siostrę dużymi, zaszklonymi oczyma. Poczuł, że coś w nim pękło, jakaś tama. Zalała go lodowata żałoba, po policzkach zaczęły płynąć łzy. Pociągał nosem cicho, łkając, nie potrafiąc tego powstrzymać.
— Kocham... Kocham cię... też... — wyszlochał — Dlaczego... Dlaczego jej już nie ma...
Czuł, że siostra się położyła, zrobił więc to samo. Potrzebował dać nieco wytchnienia obolałym mięśniom i stawom.
— Przepraszam cię za wszystko — mruknęła, jej głos był wyzuty z emocji, brzmiało to trochę tak, jakby jej słowa były puste — Żałuję.
— To ja przepraszam, to wszystko moja wina! To ja to na nas sprowadziłem... — wyszlochał, spoglądając w niebo, wbijając pazurki w korę — Różana Woń... Ona zobaczyła coś w perle! To moje wina... Moja... I potem jeszcze uważałem, że mój... Wybacz, Wężynko! Tak bardzo was wszystkich przepraszam…
Widział, że siostra coś mu odpowiedziała. Ewidentnie to zrobiła, jej mordka się poruszała. Chyba nawet próbowała go pocieszyć. On jednak już tego nie słyszał. Przed oczami miał tylko kilka obrazów, nieustannie się zmieniających, przekształcających jeden w drugi. Rosiczka znikająca w mętnej wodzie. Przerażony pyszczek medyczki obserwującej coś w swojej perle. Żmijowca krzyczącego, miotającego się, próbującego uratować siostrę. Głowę ucznia toczącą się po skałach. Falę uderzającą w obóz, niszczącą wszystko, co dotychczas znał.
Tej nocy już nie zasnął, szeroko rozwartymi ślepiami wpatrując się ciągle w taflę mętnej, wzburzonej wody, która w lulkowych oczach przybrała odcień brudnego szkarłatu.
[słowa: 4484]
[przyznano 90%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz