Uczeń polował na ryby. Najpierw jeszcze raz pokazała mu kilka technik, skupiając się zdecydowanie na tych, w których pozostawali na lądzie i moczyli jedynie łapy, od czasu do czasu i łby lub barki. Okazało się, że Żmijowcowa Łapa ma całkiem niezły refleks, a jeśli jeszcze trochę poćwiczy, może okazać się jednym z lepszych "wędkarzy" w młodszej części Klanu Nocy. Udało mu się powrócić do obozu z niezłym łupem. No i z szampańskim humorem; dawno nie czuł się tak dobrze po powrocie z treningu.
Tylko że z momentem, kiedy wkroczył na piach, kiedy zobaczył swoją siostrę Wężynkę, przypomniał sobie, czemu cieszył się na tak wczesne rozpoczęcie dnia szkoleniowego... Siedziała ze Śnieżną Łapą, wyprężona niczym głupia dzięciolica. Kiedy obok niej przechodził (musiał, żeby dostać się na pieniek, gdzie zostawił upolowane ryby) usłyszał kawałek ich rozmowy...
"Och! Jakie to życie wojowniczki nie jest ciężkie i męczące i trudne. Jakże mi ciężko, męcząco i trudno!" — przedrzeźniał siostrę w głowie. Chciał odciąć się od niej jak najszybciej. Jej głupie biadolenie aż odebrało mu apetyt, chociaż jeszcze kilka uderzeń serca temu miał wrażenie, że zjadłby całą ławicę ryb. Teraz, przez widok jej głupiego, przemądrzałego pyska, miał ochotę jedynie zwrócić wodę i szlam, którego nałykał się podczas połowu.
"Najlepiej prosto pod jej wypucowane, wymemłane łapki..." — Skrzywił się aż i prychnął pod nosem. Usiadł w cieniu legowiska; widział, że pogoda zaczyna stawać się brzydsza i brzydsza z każdą chwilą. Wiatr wzmagał się i szarpał koronami, nanosił na błękit ciemne, skłębione chmurzyska; pachniało burzowym oberwaniem. Usłyszał śmiech Wężyny. Miał dość. Z całą agresją, zazdrością i irytacją zaczął szarpać językiem futro. Najpierw na piersi, potem łapach i grzbiecie. Miał wrażenie, że zaraz wyrwie sobie wszystkie kłaki, ale musiał coś zrobić, bo by najprawdopodobniej oszalał ze wściekłości. Miał dość tej głupiej atencjuszki, tej szczęściary i kretynki! Nie wierzył w to, że jej się wszystko udawało, że miała łatwiej od niego.
W końcu jego futerko lśniło bardziej niż te od burej szylkretki, kiedy wybierali się na pierwsze zgromadzenie. Przez ślinę zaczynał czuć chłód, przebijający się przez wilgotną szatę. Zadrżał; czasami wolałby mieć więcej tuszy i sierści tak jak jego rodzina.
"Przynajmniej wyglądam teraz lepiej od Wężyny... Wiatr naniósł jej pył na ogon." — mruknął do siebie. Skrzywił się nagle, kiedy zauważył, że obóz zaczął aż pękać od nadmiaru kotów. "Co to za bezsensowna wrzawa..."
Ospale wstał i zmienił lokację. Nie siedział już ukryty przed wzrokiem innych; usadowił się przed legowiskiem uczniów, owinął ogon elegancko wokół łap i wysoko uniósł łeb, aby obserwować wszystko, co ma miejsce dookoła. Nagle dostrzegł... kogoś... Poddenerwował się. Aby nie pozwolić bratu na posadzenie się bliżej, zaczął z irytacją machać ogonem, jego końcówka drżała chaotycznie. Ostentacyjnie odwrócił mordkę, lekko ją podnosząc. Próbował nie zwracać uwagi na pytający wzrok czarnobiałego. Ale uległ.
— Gapisz się… — rzucił w stronę Lulka, tym razem patrząc mu prosto w pysk. Po chwili ciszy postanowił jednak spróbować nawiązać rozmowę. Zwłaszcza że musiał się dowiedzieć, czy reszta rodzeństwa czuję się tak samo, jak on. — Też cię to wkurza? — Wskazał pyskiem na Wężynkę — Wężynowy Splot… tfu!
— He? Wężynowy Splot... Chyba nie... — westchnął cicho, marszcząc lekko nos. — Sam nie wiem. Powinniśmy być z tego powodu szczęśliwi, prawda? Ale tego nie czuję...
Powinien? Phi! Jeszcze czego...
— Wężynka miała prościej; dostała dobrego i odpowiedzialnego mentora. Ja też mógłbym być już wojownikiem, gdyby nie to, że przez pierwsze dwa księżyce jedyne co robiłem, to polowałem, i to nie na ryby. Tobie łatwo mówić; twoje osiągnięcia są mierzone inaczej. Nie będziesz porównywany tak, jak my, jak wojownik. Masz prościej… — mruknął; ostatnie słowa były niemal żałosnym szeptem. Oczywiście, uważał, że ścieżka Lulkowej Łapy jest... kiepskim wyborem, ale musiał przyznać, że nie musiał się przynajmniej przejmować tym, że ktoś z jego rodzeństwa lepiej będzie sprawować się na patrolach, na polowaniach, podczas pływania... On miał swoje błoto, chwasty i robale... I to było Lulkowe królestwo żałosności.
— No, pewnie tak... — wymamrotał ledwo słyszalnie, chociaż słychać było w głosie niepewność. — Ty też na pewno zostaniesz niedługo mianowany...
— Uwierz, chciałabym, ale moja mentorka jest największą porażką w całym klanie. Próbowałem namówić Mandarynkowe Pióro, aby ją zmieniła, ale… nic. Poproszę Dryfującą Bulwę, aby pomógł mi w pływaniu, skoro Uszatka nie chce. — Chciał mówić dalej o sobie, chciał ponarzekać na siostrę, ale Lulek faktycznie nie wyglądał zbyt dobrze. Zebrał się w sobie i zapytał, o dziwo ze szczerej grzeczności, o to, jak przebiega jego szkolenie. — A ty? Twój trening? Mianują cię wkrótce?
Lulkowa Łapa zamrugał kilkukrotnie, widocznie nie spodziewając się tak nagłego zainteresowania ze strony swojego brata.
— A, um, możliwe... Sam nie wiem. Pierzasta Kołysanka mówi, że dobrze mi idzie... — wymamrotał, ale jego uwaga szybko przeniosła się ze Żmijowca na krzyk Krabowych Paluszków, która została zaatakowana przez krwiożerczą gałąź. Wiatr się nasilił, a futro na grzbiecie obu młodych kotów podniosło się. U burego tym bardziej, gdyż zobaczył głupi pysk Wężynowego Splotu.
"Czego ona niby tu szuka? Chce się pochwalić, jakie to ma ciężkie życie?" — Postanowił, że będzie ją taktycznie ignorował. Nie ważne jak będzie go zaczepiać.
— Hej! Żmijowiec nie wykrzywiaj się tak, bo kociej mordy dostaniesz! — zachichotała. — Witaj, Lulkowa Łapo, co słychać?
— Ach, witaj, Wężynko... Tak właściwie to nic. Jest okropna pogoda. Prawie jak na zgromadzeniu, co nie? — Uderzył brata łapą w bok, być może trochę za mocno i zaśmiał się nerwowo. Bury jeszcze wyżej uniósł mordkę i burknął coś do Lulka, całkowicie zapominając o tym, że miał być dla niego, chociaż minimalnie miłym. Zanim jeszcze jego głupia siostra zdążyła się rozkręcić, przed ich pyskami pojawiła się inna postać.
— Em... co tu robisz? — Wojowniczka jako pierwsza zareagowała na obecność dawnej samotniczki. Niezbyt grzecznie zlustrowała ją wzrokiem.
— Witaj, Świteziankowa Łapo... Coś się stało? — zapytał już uprzejmiej Lulek. Żmijowiec nie miał ochoty rozmawiać z szylkretką. Była dziwna, dziwnie się zachowywała, dziwnie mówiła o dziwnych rzeczach. Wolał nie dostać od niej jakiejś dziwnej ptasiej choroby, którą mógłby uleczyć jedynie jakiś zaczarowany wróbel czy czarodziejska czajka. Nie próbował być dyskretny, kiedy przewracał oczami.
— Ta woda... powinna tam być? — szepnęła, wskazując za siebie, na wnętrze legowiska uczniów, po którym powoli zaczęły pływać... Posłania. Momentalnie się odwrócił i podniósł jedną brew.
"Cóż... Istotnie niecodzienne zjawisko" — powiedział sam do siebie.
— Nie, na pewno nie... — mruknął cicho ogrodnik. — Powinniśmy powiedzieć Spienionej Gwieździe...
Chciał kiwnąć głową, zgodzić się ten jeden raz z bratem, gdyby nie odezwał się ten... paskudny pysk! Oczywiście, że Wężynka musiała wtrącić swoją zwierzynę, musiała się po przechwalać, po wywyższać, przy każdej możliwej okazji.
— Na całe szczęście ja śpię w suchym legowisku wojowników, więc to nie mój problem! — zachichotała w sposób tak obrzydliwie przesłodzony, że Żmijowiec miał ochotę wydrapać jej oczy.— jakoś sobie poradzicie, chyba?
Chciał już coś jej powiedzieć, coś odwarknąć i kłapnąć zębami przed jej uchem, ale zagłuszył go trzask umocnień, które chroniły obóz. Woda z impetem wdarła się do środka, waląc się na koty, których zaskoczone piski przeplatały się z szumem szalonych fal. Gdzieś w oddali zawył wiatr, gdzieś uderzył piorun. Koty Klanu Nocy momentalnie rozpoczęły walkę z dzikim żywiołem. Nawet doświadczeni wojownicy mieli problem, aby utrzymać głowy ponad bałwanami, więc co mogli czuć uczniowie, a co gorsza kocięta, których spotkania z wodą ograniczały się do rzeki, której nurt w deszczowe dni nie był nawet po części tak wartki, lub kąciku zabaw? Żmijowcowa Łapa późno zrozumiał, co się dzieje. Dopóki siła wody nie zbiła go z łap, siedział, niczym w transie, wgapiony we wzburzoną masę, która nadciąga prosto na niego i na jego rodzeństwo (no i tę ptasią dziwaczkę). Kiedy fala zbiła go z nóg, jedyne co miał w głowie to przekleństwa skierowane przeciwko osobie Wzlatującej Uszatki. Nie umiał utrzymać się na powierzchni, a woda wlewała mu się do pyska. Pomyślał o rybach, które dzisiaj łapał; chciał jakoś... przekształcić się w nie. Zrobić cokolwiek, co pozwoliłoby mi przeżyć, wyjść cało z tej paskudnej, koszmarnej sytuacji. Z kiepskim skutkiem próbował łapać urywki tego, co robią wojownicy, naśladować ich ruchy, zachowania. Nie pomagało to, że każdy był ogarnięty paniką, nawet koty, które swoją ceremonię mianowania pamiętają jak przez gęstą mgłę. Szybko stracił z oczu Lulkową Łapę i Wężynowy Splot, a o Świteziankowej Łapie zapomniał niemal w tym samym momencie, w którym zniknęła sprzed jego oczu.
Walka zdawała się trwać w nieskończoność; były momenty, że wydawało mu się, że zaczyna rozumieć, co powinien robić. Jak ruszać łapami, jak manewrować ciałem i ogonem, jak wyciągać głowę, aby zaczerpnąć powietrza. Kiedy już myślał, że odnalazł rytm, że uda mu się dopłynąć do sumaku, który jako jedyny ostał się w obozie, który stał się głównym celem przerażonych kotów, nadchodziła kolejna fala, która zalewała mu oczy i uszy, która paliła w gardło i wdzierała się do nosa. W pewnym momencie poczuł, jak coś zaplątuję mu się wokół nogi i uniemożliwia dalszą drogę naprzód. Serce zabiło mu mocniej w piersi; miał wrażenie, że zaraz odleci niczym morska mewa, że pozostawi go z krwawą dziurą w kryzie. Resztkami zdrowego rozsądku próbował skupić się na wyswobodzeniu się. I tak został zanurzony w mętnej wodzie; mógł spróbować przeciąć roślinę; musiał się tylko skupić. Zamachnął się łapą. Nic z tego jednak nie wyszło, bo coś musiało zaczepić się o pnącze, a kocur zbyt prędko znów został podtopiony. Napił się wody, paliło go w gardle. Uderzenie oswobodziło go, a wielka fala wyniosła łeb ponad tafle. Kiedy jego ciało poczuło chłód, zadrżał gorączkowo. Wiedział, że nie wytrzyma dłużej, wiedział, że potrzebuję pomocy. To nie był czas na bohaterstwo, na samodzielną dumę. Nie umiał jednak wydać żadnego sensownego dźwięku, nie był w stanie zawołać kogokolwiek, aby mu pomógł. Na szczęście udało mu się złapać wystarczająco grubej gałęzi. Przerzucił przednie łapy przez kawałek drewna, dzięki któremu sprawniej udawało mu się kierować w kierunku sumaku. Widział na nim jednego kota; ktoś będzie w stanie mu pomóc. Z tej odległości, w tym zamieszaniu nie był jeszcze jednak pewien, kto to będzie. Zmusił się do dalszego wysiłku. Było mu ciężko, był taki wymęczony, taki... nieprzygotowany do tego wszystkiego, co tak nagle zaatakowało Klan Nocy. Fala wytargała mu spod ciała gałąź, bez której poczuł się jak bez ogona. Musiał dać z siebie wszystko, aby tylko móc zaczerpnąć powietrze. Jedyne czego teraz chciał, to znaleźć się na drzewie, znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Z utęsknieniem wpatrywał się w sumak. W końcu rozpoznał kota, któremu udało się tam dostać — Szałwiowe Serce. Książę był właśnie w momencie łapania Trzcinki, której mokre ciało wydawało się być jeszcze bardziej drobne, kruche i delikatne. On sam był już tak blisko, a jednak... tak daleko. Zadarł głowę wysoko do góry. I nagle ujrzał go, siedzącego na gałęzi niczym jasnego, świetlistego gołąbka... Poczuł, że z jego gardła wydobywa się cichy jęk, który nagle przeobraził się w krzyk:
— SZAŁWIOWE SERCE! P-pomóż mi!
Wojownik bez zawahania nachylił się nad nim. Złapał Żmijowca za kryzę na szyi, jednak uchwyt okazał się zbyt słaby. Nagła radość burego szybko zmieniła się w okropny strach. Czuł, jak spada, jak zostaję opuszczony, porzucony. Już chciał wrzeszczeć, piszczeć, ale point ponowił próbę, tym razem z udanym skutkiem. Jego zmęczony głos wyrwał burego, mokrego ucznia z ciemnej krainy swoich myśli.
— Na Klan Gwiazdy... Żyjesz jeszcze? — zapytał widocznie przejęty.
— Pra-prawie mnie utopiłeś — skrzeczał miedzy kaszlnięciami syn Wężyny. Nagle poczuł tak ogromne znużenie, że myślał, że zaśnie na siedząco, ale… Dookoła pływały koty, którym chyba musiałby jakoś pomóc... Głos Szałwika szybko jednak wyrwał go z ponownej kontemplacji.
— Kolego, ty prawie sam się utopiłeś. — Zmierzył go wzrokiem. — Wyglądasz, jakby cię ktoś z lisiego gardła wyciągnął. Otrzep się z tej wody no, i popatrz na inne koty, które potrzebują pomocy. Popilnuj przynajmniej kociąt, jeśli nie chcesz wyciągać innych z wody — mówił poważnie, jak zastępca wydający rozkazy. Po powiedzeniu tego przeniósł się na dalszą gałąź, uciekając od wzroku zielonych ślepiów. Żmijowcowa Łapa zgarbił się delikatnie obrażony.
"No tak... Bo sam postanowiłem się podtopić... To była całkowicie samodzielna, własnowolna decyzja z mojej strony..." — Pokazał kocurowi język, ale ten już dawno zniknął, aby pomagać innym. Musiał jednak przyznać... Podobał mu się sposób, w jaki mówił do niego. Nie brzmiał jak żałosny mazgaj jak pokrzywiony niedorobek... Nie... Brzmiał jak prawdziwy członek rodu, jak zastępca...
— Dobra… Zostanę z dzieciakami — Spojrzał na Zmierzch i Trzcinkę, którzy siedzieli na grubszej, bardziej stabilnej gałęzi. Wdrapał się do nich, a następnie, bardzo niezręcznie i niepewnie owinął ogon wokół ich zmarzniętych, mokrych ciałek. Wydawało mu się, że w pewnym momencie usłyszał głos siostry, ale nawet jeśli... zignorował go kompletnie. Nie chciał teraz słuchać jej głupich przechwałek; jeszcze by mu pewnie powiedziała, że zdążyła uratować samą Spienioną Gwiazdę, czy coś...
Kocur odkleił się na dłuższy moment. Od kiedy dotarł na drzewo, od kiedy powierzono mu (sam sobie powierzył) opiekę nad kociętami, nie interesowało go nic więcej. Fakt, chyba wymienił kilka słów z Baśniową Stokrotką, kiedy ta dotarła do Trzcinki, ale poza tym... Siedział w milczeniu, wgapiając się w maluchy. Miał wrażenie, że kiedy owijał ogon wokół nich, uspokajał tak naprawdę siebie. Dopiero większe poruszenie wyrwało go z tego marazmu.
"Ktoś odszedł" — pomyślał, a sierść na karku zjeżyła się. Nie wiedział, jak ma reagować, nie wiedział. Był zbyt zmęczony, ale nagle coś pisnęło. Odwrócił pysk w stronę Trzcinki, która zmartwiona zauważyła brak siostry. Mruknął, aby zwrócić na siebie uwagę.
— Twoja siostra? Nie ma jej? — zapytał, patrząc to na nią, to na Zmierzch — Nie widzisz jej nigdzie? Może jest na innych gałęziach? — Skoro kremowa wojowniczka wiedziała już, że niańczy jej jedną pociechę to, jeśli druga się nie znajdzie, najłatwiej będzie zwalić winę na niego. Trzcinka rozszerzyła oczy, których szklisty kolor odbijał zachodzące słońce.
— Nieeee! — powiedziała, płacząc. Widać było na pierwszy rzut oka, że niesamowicie martwi się o Różyczkę. — Żmijowcowa Łapo nie ma jej tu! — zawyła, cała się trzęsąc. Widział kotem oka, jak inne koty zajęte są czymś, co akurat podpłynęło w okolicę drzewa, ale on... Musiał uspokoić dzieciaki, zanim przez spazmy i kolejne fale płaczu spadną w toń.
Mocniej ścisnął ogon wokół ciałka Trzcinki. Nie wiedział, co ma robić. Czy ma ich zostawić samych? Nie są w stanie, żeby same się sobą zająć, ale nie wezmą się w garść, dopóki nie znajdzie ich siostry. Musiał zaryzykować.
— D-dobra, zostaniecie tutaj, pilnujecie siebie nawzajem, a ja pójdę znaleźć Róż... — Przerwał, kiedy między kotami rozległ się pisk i wrzask. Chyba już ją znalazł... Przełknął ślinę. Nie widział dokładnie, ale udało mu się wyczytać z pysków, zrozumieć z krzyków, że nie miało sensu przedzierać się bliżej. Nie było, po co się spieszyć, nie było co brać tam Trzcinki. Zamiast się oddalić, zbliżył się do kociaków, a przednią łapą, trochę niepewnie, obrócił główkę szylkretki w drugą stronę, delikatnie przyciskając ją do Zmierzchu i do swojej drugiej przedniej nogi. Koteczka, nie rozumiejąc jeszcze, co się do końca dzieje, przytuliła się do niego.
— Znaleźli Różyczkę? — zapytała z napięciem. — Nic jej nie jest, Żmijowcowa Łapo? — łkała — Błagam, powiedz coś!
Szarpały nim sprzeczne emocje... Czy miał ja okłamać? Na ile takie coś odwlekłoby ból? Spróbował się postawić na jej miejscu; co by zrobił, gdyby któreś z jego rodzeństwo umarło zatopione w ciemnej wodzie? Wiedział, że Lulek i Wężynka są na drzewie; nie umiał opisać jaka ulga rozpływała się po jego ciele. Nie ważne jak nie umieli się dogadać, kochał ich...
Nie wyobrażał sobie jednak, żeby ktoś próbowałby zrobić coś, aby nie poznał prawdy. Musiał być szczery, ale... Czy to powinien być jego obowiązek przekazywać takie informacje? Gdzie matka, gdzie ojciec...
"Pewnie opłakują zmarłe dziecko, ty idioto i bęcwale" — odezwało się jego sumienie, aż się skrzywił.
Spojrzał na czekoladowe ślepia Trzcinki, próbował się uśmiechnąć.
— Różyczka... Ś-śpi... — wymamrotał, ale gardło mu się zacisnęło. — Ona... — westchnął głośno i spuścił łeb. Próbował coś jeszcze powiedzieć, ale w piersi narastała mu gula.
— Śpi? — Jej warga drgała. Ledwo co się trzymała na łapach. Po jej wyrazie mordki Żmijowiec dobrze wiedział, że maluch zrozumiał, że nie chodzi o zwykły sen. Pociągnęła nosem. Nadal się trzęsąc, wtuliła się w sierści ucznia.
— Jestem okropna — powiedziała to w końcu. — Ostatnie zdanie, jakie powiedziałam o Różyczce to, że jest irytująca... — Chcę, żeby już ten koszmar się skończył... To jest o wiele bardziej straszniejsze niż twoje historie... — Uczeń nie potrafił na to odpowiedzieć. Trzcinka miała rację; to jest gorsze niż cokolwiek, co mógł wymyślić... Nie mógł już tego znieść, nie potrafił sam przełknąć całej tej sytuacji, nie chciał nosić na barkach odpowiedzialności... Siedział tak. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, co ma zrobić z Trzcinką, co ma zrobić ze Zmierzch, który dopiero co pojawił się w Klanie Nocy, a już jest świadkiem jego upadku...
Czuł, jak zimno sprawia, że cały się trzęsie. Miał dość. Miał dość tego wszystkiego; co za paskudna sytuacja, co za koszmar... Czuł się tak okropnie... samotny. Patrzył na biedną Trzcinkę, której właśnie odebrano cząstkę samej siebie. Na jej widok serce mu się wzburzyło i wypełniło tęsknotą.
Widział, jak Wężynowy Splot bawi się w wielką wojowniczkę, w wielką bohaterkę... Dobrze dla niej. Nie wiedział za to, gdzie jest jego matka, nie widział Tojadu, ni Rosiczki; może dla nich świat był dziś łaskawszy. Za to zobaczył Lulka.
"Lulek..."
Ciepło rozlało się po piersi Żmijowcowej Łapy, a na pysk napłynął wyraz radości i ulgi.
— Lulku! Lulku! Chodź tutaj! — zawołał głośno, chociaż jego głos był zmęczony i piskliwy. Brat też nie wyglądał za dobrze. Zastrzygł uszami i momentalnie znalazł się u boku burego Kulał, trząsł się... Wtulił się w futro brata, obejmując go ogonem.
— Żyjesz... Żyjesz... — mruczał żałośnie białoczarny, a pierwszy raz Żmijowiec nie miał ochoty go wyśmiać, odepchnąć.
— Jakoś, jakimś cudem... Tak... — wymruczał, dalej ściskając kociaki ogonem. Położył łeb na barku Lulkowej Łapy. Chwile milczał. Sytuacja była straszna, a jeszcze w międzyczasie Trzcinka zaczęła piszczeć i płakać... Głowa go bolała, wszystko go bolało, a nie było widać końca tego koszmarnego wydarzenia. Nie miał już nic do powiedzenia dzieciakowi; sam był okropnym dla rodzeństwa i dobrze o tym wiedział. Przyciągnął ją tylko bliżej do siebie, ignorując Zmierzch, który nie potrzebował takiego emocjonalnego wsparcia. Nie zauważył nawet momentu, kiedy na sumak wspięła się liderka, nie wiedział, kiedy zdechła, nie wiedział, kiedy znowu się ożywiła... Tego było zbyt wiele. Musiał coś powiedzieć, coś zrobić.
— Zostałem opiekunką — odezwał się nagle, lekko zagłuszony przez kryzę Lulka. — Może powinienem być piastunką... Ale kociaki przeze mnie płaczą
Pomimo sytuacji, w jakiej się znaleźli, zaśmiał się. Zupełnie szczerze. Rozbawił go absurdalny komentarz Żmijowca.
— Opiekunką? — powtórzył, cicho kaszląc przy okazji. Pacnął brata lekko łapą — Nie rozśmieszaj mnie... Też przez ciebie płakałem, jak byłem kociakiem. — Wywrócił oczyma. Otulił swój ogon także wokół Trzcinki. — Jak się czujesz, Trzcinko? — wychrypiał cicho.
— Okropnie — odpowiedziała szczerze, pozostając wtulona w łapki Żmijowca. — Mogłam skończyć jak Różyczka. Dzięki Wężynowemu Splotowi oraz Szałwiowemu Sercu, w ogóle żyje... Jednak teraz nie będę miała z kim rywalizować... z miotu zostałam sama... — Spuściła wzrok na łapki.
Odstawił dumę na bok. To nie był czas na gwiazdorzenie, na zadzieranie nosa, na nakładanie głupiej maski.
— Wiesz Trzcinko, ja też żyje tylko dlatego, że Szałwiowe Serce mnie wyciągnął — przyznał, unikając jednak wzroku Lulka; nie wiedział, czy brat sam wdrapał się na sumak, czy ktoś m pomógł, ale wolał właśnie nie wiedzieć, nie czuć się gorzej w razie tego pierwszego. — A-ale... Słuchaj — zwrócił się bezpośrednio do niej — Może i nie masz siostry; to bardzo smutne... Ale... Zawsze możesz konkurować z Szałwiowym Sercem, prawda? On jest teraz wielkim bohaterem; uratował wiele kotów. Możesz próbować być taka jak on? Dasz radę? Ja myślę, że tak. Masz to wypisane na mordce. Sama mi powiedziałaś, że jesteś wybranką Przodków. — Wymusił uśmiech. Nie miał już powoli siły, żeby się faktycznie, szczerze wyszczerzyć. Kiedy mała myślała o jego słowach, odwrócił się do Lulka:
— D-dobrze jej powiedziałem? — zapytał niepewnie, ale nagle zobaczył potężną, znajomą postać w oddali, również na gałęzi. — Lulku, patrz! To mama!
— Tak, dobrze — Odwrócił się w kierunku, w którym patrzył brat. Czarnobiały pisnął ze szczęścia, jednak gdy próbował do niej krzyknąć, jedynie zaniósł się kaszlem. Szybko wstał i podreptał do niej, nie patrząc do tyłu na burego.
On też chciał iść przytulić się do mamy, ale... Nie zostawiłby teraz Trzcinki, która uczepiła się go niczym rzep. Nie patrzył już nawet w stronę Zmierzchu... Miał go szczerze gdzieś. Wyprostował się i z szeroko rozwartymi ślepiami wpatrywał się w matkę, widział, jak Lulkowa Łapa wpycha głowę w jej kryzę; chciałby zrobić to samo.
"Gdzie do stu sumów była Baśniowa Stokrotka?! Rozumiem, że musiała opłakać córkę, ale ma jeszcze jedną żywą. Gdybym ją teraz zostawił to i ona mogłaby spaść." — myślał poddenerwowany. Chciał do Wężyny.
Niestety koty wiedziały, zwłaszcza Szałwiowe Serce, że jest odpowiedzialny za tą dwójkę, więc gdyby coś się wydarzyło, byłoby na niego. Nerwowo przestępował z łapy na łapę; chciał, żeby mama sama do niego podeszła, żeby przeczytała jego myśli i wiedziała, że on też jej potrzebuję.
Zamiast tego poczuł, jak małe ciało dalej dygoczę; nie mógł tak po prostu siedzieć, bo oszaleje.
— Trzcinko... Pójdziemy poszukać twojej mamy? Chciałabyś? — zapytał, nachylając się nad drobnym uchem.
Pokiwała głową. Było jej naprawdę źle, mogła znaleźć się blisko swojej rodziny.
— Weźmiesz jeszcze Zmierzch? On nie ma tutaj rodziny. Nie chcę, by też został sam — odpowiedziała i zerkała to na czarnuska, to na ucznia. Westchnął. Kiwnął Zmierzchowi głową, aby ten też ostrożnie podążał za nim.
Chwilę się zawahał; nie wiedział, czy to dobry pomysł, żeby pozwolić Trzcince iść normalnie. Z drugiej strony nie ufał ani sobie, ani śliskim gałęziom. Musieli znaleźć Baśniową Stokrotkę, albo Dryfującą Bulwę. Nie miał już siły patrzeć na te smutne oczy i słuchać ty pisków. Rozszarpywały mu one serce... no i trochę irytowały.
Po raz pierwszy od dawna rozejrzał się dookoła, zwrócił uwagę na to, co dzieje się pod nim. Koty dalej walczyły z żywiołem; widział, jak Wężynowy Splot po raz kolejny jest w wodzie; była faktycznie nieustraszona.
"To przez Dryfującą Bulwę; bez niego taka by nie była" — powtarzał w głowie.
— Wszystko w porządku, radzicie sobie? Nie jest zbyt ślisko? — zapytał dla pewności.
— Dajemy sobie radę! — odpowiedziała córka Stokrotki, czując coraz większy strach. Znajdka trzymała końcówkę jej ogonka w pysku, nie chcąc zostać w tyle. — Chodźmy, byle szybko! Jest ślisko, ale to się nie zmieni! Chodźmy, proszę!
Kocur odetchnął z ulgą; wystarczyło, że koteczka już nie jojczała mu do ucha... Słuchając zapewnień Trzcinki, spojrzał się nią parę kociaków idących gęsiego za nim, to był zły ruch. Nie chciał się zatrzymywać kompletnie, więc powoli stawiał łapy, ale... nie dostrzegł, że na gałęzi znalazła się jakaś zapodziana, śliska alga. Nastąpił na nią tylną łapą i stracił całkowicie równowagę. Próbował się utrzymać, ale wiatr zadął potwornie. Udało mu się zaczepić pazury o mokrą powierzchnię, jednak cały tył zwisał.
— Po-pomocy! H-hej! — wrzasnął nagle. Serce podeszło mu pod samo gardło, a przerażone ślepia wlepił w parę podrostków, którymi miał się zająć. Trzcinka rozwarła z zaskoczenia pyszczek; chwilę stała jak wryta.
— Pomocy! Żmijowocowa Łapa poślizgnął się! — Podbiegła i starała się coś zrobić. Łapkami złapała część jego futra i starała się wciągnąć na gałąź, jednak była na to za mała. Chociaż jej pomoc była... kompletnie bezużyteczna, sprawiła, że zmuszenie się do wysiłku było łatwiejsze. Już prawie udało mu się wygiąć tak grzbiet, że dotknął tylnymi pazurami gałęzi, ale nagle... Usłyszał słowa Lulkowej Łapy...
"Rosiczka tonie..." — powtórzył w głowie. Zmroziło go. Był pewien, że kotka jest na treningu tak jak Tojad... Stracił na moment połączenie ze światem rzeczywistym. Nie, żeby był bardzo związany z siostrą, ale... Czuł jedynie jak drobne ząbki Trzcinki, próbują go wyciągnąć, ale było za późno. Pazury zjechały ze śliskiej powierzchni i z głośnym pluskiem wpadł w toń. Zanim całkowicie zatopił się w mroku, słyszał jeszcze wołanie małej podopiecznej.
Udało mu się wynurzyć łeb niemal momentalnie. Chciał od razu próbować znów wdrapać się na drzewo; był zaraz obok niego, zdążył też zregenerować siły. Dotykał chropowatej kory... Udałoby mu się, ale... Usłyszał żałosny jęk. Żałosny jęk, który bardzo dobrze znał. Rosiczkowa Łapa taplała się w oddali. Kocur zmusił się, aby do niej płynąć. Zamaszystymi ruchami, walcząc z falami, które wcale nie ustępowały, przedzierał się dalej. Zrobił to, o dziwo, bez większych problemów. Dotarł do kłody, której uczepiła się szylkretka. Złapał ją za kark i z trudem obrócił w stronę sumaku. Musiał zebrać wszystkie siły, gdyż jej pazurki były kurczowo wszczepione w drewienko.
— N-nie trzep się — syknął przez zęby. Tego jeszcze brakowało, aby Rosiczka zrobiła krzywdę mu, albo sobie. Jej drobna postura powinna być niezwykłym ułatwieniem, ale cała kryzysowa sytuacja sprawiła, że odnalazła w sobie niemożliwą siłę. Wierzgnęła, uderzyła Żmijowcową Łapę w policzek tak mocno, że grzbietem padł na kłodę. Syknął, mocniej wgryzając się w skórkę na jej grzbiecie. — Prz-przestań i się puść, nie widzisz, że próbuje ci pomóc, ty bezsensowna... — Nie miał siły na sensowną obrazę, więc tylko znów nią szarpnął, próbując się uspokoić. W tle usłyszał huk wody. Dzięki piskom Trzcinki ktoś płynął mu na ratunek. To jednak nie interesowało jeszcze kocura, gdyż złość i strach o Rosiczkę przyćmiła mu wszystko inne. Tak strasznie chciał się wykazać, chciał, aby pozwoliła mu się uratować... Siostra dalej jednak kurczowo trzymała się kłody, przez co znów został podmyty przez falę. Rosła w nim frustracja; nie wiedział, co miał robić, nie mógł nią szarpać bez przerwy. Czy nie ufała mu? Czy myślała, że zrobi jej krzywdę? Że zostawi ją, kiedy zrobi się ciężko?
— Ro-rosiczko... Proszę cię. Chodź ze mną, popłyniemy razem, dobrze? — powiedział to tak żałośnie, że ledwo przeszło mu to przez gardło. Wzdrygnął się, kiedy poczuł czyjąś obecność zaraz za nim.
— Młody, ratuj się! Pomogę ci, młodzi mają pierwszeństwo — krzyknął Dryfująca Bulwa, którego silne łapy atakowały tafle. Próbował złapać kark ucznia. Ale ten nie miał zamiary na to pozwolić.
— Przestań! Weź ją, ja sobie po-poradzę — warknął na wojownika, chcąc przekonać go, aby zajął się Rosiczką. Chociaż... Ona siedziała w wodzie od... początku? Spojrzał na nią jeszcze raz; wyglądała okropnie... Ale żyła! Odepchnął Dryfującą Bulwę. — Bierz ją albo wracaj sam!
— Przykro mi tu mówić, ale ona nie ma szans przeżyć, nawet jeśli ją wezmę na drzewo. — Złapał młodszego za bark, próbując go przeciągnąć do siebie. — Za to ty tak, chodź ze mną. — Słowa z trudem przecisnęły się mu przez gardło.
W tym momencie szylkretowa uczennica puściła się. Pozwoliła, aby nurt porwał ją, połknął i zmiażdżył. Żmijowcowa Łapa szarpnął się raz; tylko raz. Potem obserwował już tylko jak jej żałosne, wątłe ciało powoli znika w zimnej, ciemnej wodzie. Chciał dalej walczyć z Dryfującą Bulwą, ale... opadł z sił. Wisiał w jego pysku niczym wić niczym nieruchoma wstęga. Pozwolił, aby wojownik odciągnął go z powrotem w okolice drzewa.
Gdzieś w tle słyszał wrzask Lulkowej Łapy; nie wiedział, że on sam krzyczał i jęczał żałośnie. Wężynka charczała, a ich matka... Nie widział jej, nie słyszał. Czuł jedynie, jak woda otula jego nieruchome ciało. W pewnym momencie zimno przeszyło go potwornie; mentor Wężynowego Splotu wspiął się na sumak i położył go na grubej gałęzi. Nie powiedział już nic. Terminator był mu za to wdzięczny. Nie ruszał się, oddychał tak płytko, że można by było wziąć go za trupa. Tępo wpatrywał się w tafle wody, w której dalej topiły się pojedyncze koty.
"Mógłbym im pomóc..." — myślał Żmijowiec, ale... Nie obchodzili go. Nie ważne kto by to był, miał to gdzieś. Zjeżył się nagle; dreszcz przebiegł po grzbiecie, ale zaraz po nim znów popadł w kompletny bezruch. Został w takiej pozycji, w jakiej go ułożono. Nie miał na nic siły. Ten ostatni, nieudany, akt bohaterstwa wyciągnął z niego wszelkie resztki energii.
Był faktycznie zaangażowany, faktycznie chciał uratować Rosiczkę, ale... Ona się poddała. Poddała się na jego oczach.
"Głupia, słaba Rosiczka... " — wymamrotał, nie wiedział, czy nagłos, czy nie.
Miał ochotę zasnąć, chciał położyć się na swoim suchym mchu, przejmować się jedynie bezsensownym treningiem, który miałaby dla niego zaplanować Uszatka. Jeszcze wczoraj wszystko było takie proste...
[4619 słów + nauka pływania + nauka łowienia ryb]
[przyznano 92% + 5% + 5%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz