Poranek był cichy, niemal ostrożny w swoim nadejściu — jakby sam dzień nie chciał spłoszyć kruchości, w której tonęło obozowisko. Mgła leżała nisko, pełzając po ziemi niczym duchy przodków, zbyt zmęczone, by wznieść się wyżej. Zapach mokrego drewna i zmielonej kory, a także błota wirował w nozdrzach wojowniczki o białym futerku. Borówkowa Słodycz poruszała się ostrożnie między legowiskami, których kształty były zdeformowane, jakby same chciały zapomnieć o burzy. Wystające patyki, rozmokłe mchy, połamane krzewy, które dawniej dawały cień i schronienie — teraz leżały bezwładne, zgięte w kształtach nieprzypominających niczego, co znała. Ich obecność była ciężarem — nie tylko fizycznym, ale i duchowym. Obóz, który kiedyś pachniał świeżą trzciną i ciepłem snu, teraz przesiąknięty był zmęczeniem.
Zbliżyła się do jednego z legowisk — częściowo zapadniętego, z zawalonym bokiem i gnijącą podstawą. Delikatnie wysunęła łapą resztki splecionych gałęzi, jakby dotykała starej skóry. Zęby zacisnęły się na połamanym pręcie wikliny, który niegdyś stanowił oparcie dla całej konstrukcji. Wyrwała go z cichym szarpnięciem i odłożyła na bok. Potem kolejne — zniszczone fragmenty, złamane pędy, zbutwiałe liście. Każdy z nich wynosiła poza główny krąg obozu, tworząc stertę, która rosła jak dowód ich przetrwania – i straty.
Między szczątkami znalazła fragment starego legowiska – mokry mech z wbitymi pazurami. Przystanęła. Czyj to był ślad? Być może Ryczącej Makreli? Być może cioci Perełki, której nigdy nie miała okazji poznać bliżej? Nie wiedziała. Nie chciała wiedzieć. Delikatnie oderwała fragment i złożyła go z resztą — z szacunkiem, nie odrzuceniem. Nawet to, co zepsute, zasługiwało na domknięcie.
Kiedy ostatnie szczątki zostały usunięte, a zrujnowane legowiska oczyszczone z martwych części, Borówkowa Słodycz uniosła wzrok ku laskowi, w którym mieścił się tymczasowy obóz. Wiedziała, że to właśnie pomiędzy pniami drzew można było znaleźć najwięcej surowców.
Świt powoli rozlewał się nad koronami drzew, gdy dotarła do celu. Czuła się nieco dziwnie, chodząc po miejscu, gdzie ziemia była mniej nasiąknięta, a roślinność gęstsza, bardziej uporządkowana. Poruszała się jednak z wprawą — wiedziała, czego szukać. Pędy musiały być giętkie, ale nie zbyt cienkie. Trzciny — suche, lecz niełamliwe. Liście — szerokie i mocne, takie, które nie przesiąkną wilgocią po jednym deszczu.
Pierwsze znalazła pod kępą wierzby — długie, jasne źdźbła, splecione jeszcze przez wiatr. Pociągnęła zębami i oddzieliła najlepsze. Potem przeszła głębiej — w cień leszczyn, gdzie miękki mech porastał pnie jak kożuch. Tam zebrała większe kępy — chłodne, miękkie, pełne życia. Ostrożnie zwinęła je w pęk i przewiesiła przez kark, niosąc je niczym ofiarę.
Dalej czekały pędy jeżyn — bez kolców, młode, rosnące pod ochroną starszych krzewów. Trzeba było szarpnąć, przeciągnąć między łapami, ostrożnie, bez pośpiechu. Każdy z nich był przyszłą podporą. Gdy zebrała już tyle, ile mogła unieść, odwróciła się ku obozowi. Słońce zaczynało się przebijać przez liście — promienie tworzyły wzory na ziemi, przypominające blizny, ale i szlaki.
Wykonane zadania:
- Wyniesienie połamanych krzewów, gałęzi i innych zniszczonych elementów legowisk.
- Zbieranie budulca na nowe legowiska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz