Opuszczając miasto, Miodek był pewien, że już nigdy nie wróci do tego miejsca. Szare, wysokie ściany, drzewa pozamykane w stalowe sidła, smród atakujący z każdej strony, zwłaszcza zza jeżdżących stworów. Nie umiał zrozumieć, jak Wątroba potrafił tutaj wytrzymać, a to, że odmówił mu, warto zaznaczyć, że wielokrotnie, wyruszenia razem w drogę, by odnaleźć leśne koty, było już kompletnie cudaczne. Było mu go szkoda. Doszedł do wniosku, że to ten śmierdzący, gryzący dym zasnuł mu rozum. Musiał jednak przyznać; buszowanie w śmietnikach, zakradanie się do domów czy żebranie od wyprostowanych, było świetną zabawą. Dla brzydkiego kolegi ten ostatni sposób był dosyć trudny; był odtrącany, ale zadbany Niedźwiedź rzadko, kiedy spotykał się z otwartą wrogością. Dwunożni rzucali mu kostki, a czasem całe kawałki mięsa, które potem mógł zanieść do ich wspólnego legowiska. Owa norka znajdowała się pod drewnianymi paletami, na których układano kartony i skrzynie. Wątroba był swojego rodzaju małym celebrytą. Koty z miasta czuły respekt, ale sympatyzowały z nim. Wielu z odwiedzających wyglądało znacznie gorzej od niego, co na samym początku zdziwiło czekoladowego. Kiedy poznał jednak, jak wygląda życie w betonowym lesie, zdał sobie sprawę, że powyrywane ogony, wygryzione oczy, ropiejące rany i inne urazy, były tutaj tak łatwe do zdobycia, jak upolowanie tłustej myszy w stodole. Wielokrotnie jedynym co ratowało go od skończenia z jakimś nieciekawym uszkodzeniem ciała, było jego gibkie, zwrotne ciało, czy czujny przewodnik. Miarkę przebrało jego wieczorne spotkanie z psimi paszczami. Niestety, ulewny deszcz wdarł im się do legowiska, więc dwójka kocurów musiała przenieść się gdzieś wyżej, gdzieś, gdzie ich zadki nie zamokną całkowicie; ciężka choroba to ostatnie czego potrzebowali i coś, nad czym miasto się nie lituje. Przechodząc przez śliski, kamienny murek, usłyszeli w oddali mrożące krew w żyłach ujadanie. Większość betonowego świata była dziwnie cicha; oczywiście ulewa uderzała o bruk i szyby, a sunące potwory, rozchlapywały ogromne kałuże, ale nawet to wydawało się być przytłumione. Miód, słysząc szczekanie, chciał się zatrzymać, ale gdy tylko Wątroba zauważył jego zawahanie, popędził go i nakazał czujność. Gdyby nie ociekał cały deszczem, sierść zjeżyłaby mu się na całym grzbiecie. Zmierzali, podobno, do starej kryjówki, w której teraz mieszkała dawna kochanica starszego kocura. Miała być wystarczająca na te kilka dni. Żółtooki nigdy nie przywykł do wygody, więc było mu wszystko jedno; byle by było sucho i ciepło. Z rozmyślań znów wyrwał go psi wrzask. Był blisko. Nie należał do pojedynczego osobnika. W tym samym momencie u jego łap zabłyszczały perliste, skrzące się kły. W ostatnim momencie wyskoczył do przodu, wbiegając w Wątrobę, który już miał zacząć biec. Puścili się sprintem przed siebie, starając się nie poślizgnąć na przemoczonych kamieniach. Kątem oka widział, jak potworne stwory wskakują na szeroki mur i pędzą za nimi. Same wspomnienia tej nocy sprawiały, że czekoladowy cały się zjeżył. Gdy tylko udało im się uciec i schować w jakiejś rurze, Miód rozdygotany zaczął oskarżać kolegę o próbę zamachu. Brzydal tylko zaśmiał się gardłowo i pogratulował mu przeżycia swojej pierwszej psiej sfory.
— Pierwszej?! — Wykrzyczał zdyszany młodzik, wlepiając w Wątrobę szeroko otwarte ślepia — Żartujesz sobie ze mnie?!
— Złotko, chyba nie myślałeś, że takie szkaradne ofiary losu jak ja występują tylko w kociej postaci, co? — powiedział kocur i wykrzywił pysk w uśmieszek. Wychylił się ostrożnie w ukrycia i uważnie przeskanował okolicę, otwierając delikatnie pysk, by w razie czego wyhaczyć zapach wroga. — Miasto to arena; nie doświadczałeś tego wcześniej, bo cię kryłem. Teraz jednak pora, żebyś sam zaczął o sobie decydować, ja nie mogę się stresować za dwóch. Za stary jestem.
Wlepili w siebie wzrok. Niedźwiedź wiedział, że nie chce tu zostać, a dla drugiego jest balastem, kociakiem, którego trzeba mieć ciągle na oku. W sumie to nawet nie wiedział, dlaczego ten przyjął go pod swoje skrzydła na samym początku, ale był mu wdzięczny.
Wspomnienie rozstania nie wzbudzało w nim żadnych ckliwych emocji; przechodził już przez to wiele razy, a Wątroba nie był nadwyraz czarujący czy niesamowicie charyzmatyczny. Razem przeczekali noc; ściśnięci i powykrzywiany w niewygodnych pozycjach, ale bezpieczni w suchej rurze. Wraz ze świtem się pożegnali, dotknęli nosami i życzyli sobie powodzenia. Pokierowany przez okaleczonego Miodek obrał dróżkę, która miała w końcu wychodzić na przedmieście, a potem stamtąd widnieć miały już pola i las. Zabudowa stawała się coraz niższa, hałas cichł, a tłumy ludzi i potworów rzedł. Dziarskim truchtem, czekoladowy zmierzał w stronę coraz przyjemniejszej woni. Dobrze znane mu zapachy drzew, rosy i kwiatów zachęcały go do dalszej drogi. Mijał czasami nieznane mu koty, które nie zwracały na niego żadnej uwagi; wygrzewały się na górującym słońcu, wykorzystując tę porę, tak niespodziewaną i rzadką, biorąc pod uwagę wczorajsze oberwanie chmury. Bardzo chętnie sam poleniłby się tak beztrosko, może w towarzystwie jakiejś miłej panienki. Niestety gonił za nim wciąż strach dotyczący niespodziewanego powrotu psiej sfory. Nie mógł sobie pozwolić na brak czujności. Sunął więc do przodu, niczym się nie rozpraszając. Chcąc oszacować, ile czasu zajmie mu jeszcze wędrówka, postanowił wspiąć się na szczyt jednego z lęgowisk dwunożnych. Zgrabnie wdrapał się na drewniany płot, a potem, wykorzystując jabłonki, przedostał się na dach. Napiął się i wyskoczył wysoko, lądując na kamiennym kominie, którego ciepło przyjemnie grzało go w łapy i pupę, gdy przysiadł. Widok go nie ucieszył. Siedlisko wyprostowanych nie rozciągało się daleko, a beton już niemal nie występował; była za to rzeka, dość szeroka i wzburzona przez obfite opady. Czekoladowy westchnął głośno i przymknął ślepia, pozwalając wiatru poczochrać jego futerko. Musiał coś wymyślić. Obejście rzeki byłoby kretyństwem; prędzej umrze ze starości. Czuł, że nadchodzi mróz, ale nie miał pewności, że lód skuje powierzchnie, a na pewno nie ma odwagi, by po nim przechodzić. Musiał znaleźć kogoś, kto zna te tereny lepiej niż on, kogoś, kto możne zna jakieś alternatywne przejście. Rozglądając się pobieżnie po paru kotach, które znajdowały się w polu jego widzenia, wyhaczył kogoś, kto wyglądał na najbardziej obytego w świecie. Nie chciał tracić czasu na rozmowy z otyłymi piecuchami, które nie widziały świata poza swoim ogródkiem. Zgrabnie zeskoczył z budynku, lądując na wilgotnej trawce. Trzymając ogon wysoko, pokłusował w stronę postawnego, imponującego kocura, który leżał brzuchem do góry na kamieniu.
— Przepraszam cię przyjacielu — powiedział głośno już z daleka. Przybrał sympatyczny wyraz pyska i delikatnie zmrużył ślepia. Rudy wielkokot podniósł łeb i zaczął poszukiwać źródła tego hałasu. — Wyglądasz na kogoś, kto czasami wyściubia nos zza miasta… Wiesz może, czy o suchej łapie przejdę na drugą stronę rzeki?
<Lew?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz