Wtedy zawiał przeszywająco zimny wiatr. Zatrząsłem się. Moje legowisko ani trochę nie jest osłonięte od wiatru, jedynie trochę od śniegu, ale nawet i to nie zawsze.
Przypomniałem sobie wtedy ucznia Śnieżną Łapę... w ogóle ostatnio ciągle sobie go przypominam... ale teraz akurat chodzi o konkretny moment - wtedy, gdy mówił o tych całych "ziołach". Że podobno leczą. Może mi też pomogą?
Z tego co pamiętam, matka - nim odeszła - zostawiła tu właśnie jakieś zioła... Mam wrażenie, że tylko ja nie wiem co to właściwie jest. Z trudem poruszyłem się i zacząłem odsuwać mech z legowiska, w ich poszukiwaniu. W końcu znalazłem - była to lekko zasuszona gałązka z żółtymi kwiatami, wciąż o ostrym zapachu...to chyba wrotycz. Pamiętam z wykładu ucznia Śnieżnej Łapy.
Stwierdziłem że może spróbuję, najwyżej otruję się i umrę... A jak nie zjem, to też umrę, z tego zimna...
Zjadłem go. Był niedobry. Chyba umarłem.
***
Jakiś czas później, śnieg ustał, zaczął topnieć. Jednak nie umarłem. Chyba. To znaczy czuję się lepiej. W blasku słońca stwierdziłem, że moje legowisko wygląda jak nora ślepego borsuka... A w ogóle to jest nieszczelna. Moja matka najwyraźniej nie czuła jakiejś potrzeby zapewnienia swojemu dziecku w miarę akceptowalnych warunków życia. To było do przewidzenia.
Wstałem i poszedłem szukać... czegokolwiek, czym możnaby je uszczelnić. Znalazłem dużo patyków i gałązek, trochę liści, mchu...
Trochę mi zajęło ich zgromadzenie, drugie tyle uszczelnienie legowiska. Mogłem to zrobić wcześniej.
Chyba poszukam jakichś ziół...
[297 słów]
[Przyznano 6%]
Wyleczeni: Szczypiorek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz