Powoli uniósł łeb i powąchał od niechcenia. Co czuł...? Właściwie, to nie wiedział. Na pewno jakieś koty... chyba byli przy granicy, albo była ona niedaleko.
- Czuję jakiś klan. Nie Klan Burzy, tylko inny - mruknął, spoglądając wyczekująco na kocicę.
- Dobrze, to Klan Klifu. Jesteśmy niedaleko ich granic. Coś jeszcze? Powąchaj jeszcze raz i pomyśl.
Przewrócił oczami. Nie miał specjalnie ochoty na wąchanie powietrza. Po co to? Przecież już powiedział, a nawet dobrze. Uch, jak ona była irytująca! Mimo to, postanowił wysłuchać i wykonał polecenie. Myślał nad poczutymi zapachami, ale wciąż nie wiedział, co to. Woń była stara i zwietrzała, ale jedno wiedział z pewnością - śmierdziała, tak okropnie śmierdziała. Wykrzywił się. Co mogło mieć taki odór...
- To był lis? - zapytał, wciąż mając ten smród w młodych nozdrzach.
- Nie. Dwunodzy. Rzadko się tu kręcą i ten trop jest stary, lecz mimo to trzeba na nich uważać - odparła. - No, dobra, co tak siedzisz? Rusz tą dupę, idziemy dalej! - dodała ochoczo, popędzając go do biegu.
- Nie mam już siły! - bąknął, podnosząc się. - Za dużo ode mnie wymagasz! - jęknął dramatycznie.
- A ty przesadzasz - stwierdziła niewzruszona, nie zwalniając tępa. - No, raz raz, pamiętaj, to już nie kociarnia, tylko trening dla prawdziwych, odważnych uczniów, a nie małych pędraków! Ruchy, ruchy!
Z wielkim ociągiem i niechęcią ruszył za nią, jednak nie dotrzymując mentorce kroku. Co ona sobie myślała? Nie miała jednego oka, w dodatku była k o t k ą, a pozwalała sobie nim pomiatać? To jakieś nieporozumienie! Skandal! Mimo swojej nienawiści do Konwaliowej Rzeki, od razu za nią zatęsknił. Wtedy nie musiał nic robić, totalnie nic. Och, on już nie chciał być tym przeklętym przywódcą! Chciał tylko świętego spokoju! Czy o tak wiele prosi?
***
W pewien sposób dostał to, o co prosił. Ale nie chciał tego w taki sposób.
Przecież nadal musiał trenować, miał tylko innego, może trochę mniej wymagającego mentora. A to może i tak tylko na jakiś czas, gdy ta wredota dojdzie do siebie, znowu będzie musiał ją znosić. Ale przynajmniej pozbył się mentorki na jakiś czas. Czyżby los się do niego uśmiechnął? Z tego, co słyszał, jakiś samotnik ją podpalił...? W każdym razie, nie miała futra w wielu miejscach, skóra była zwęglona, no, do piękności to ona nigdy nie należała, a zwłaszcza teraz. Szałwia nie zamierzał na nią patrzeć, tak też tego nie robił. Szkolenie z Deszczowym Porankiem nie było aż tak męczące, starszy kocur był cichszy i spokojniejszy, nie darł się tak i nie chciał od biednego pręgusa więcej, niż ten mógł. No, biednego. Jedynie w oczach jego samego. Z punktu widzenia wszystkich innych to Fiołkowa Bryza była tu najbardziej poszkodowana i nic w tym dziwnego. Ale, żeby było tego mało, ta druga córka przywódczyni, Księżycowy Płatek czy coś takiego, również zaginęła. Mało go to interesowało, ale wśród Burzowiczów panowała napięta atmosfera.
***
- Czuję coś! Spaleniznę!!! - zawyła ze strachem Drżąca Łapa, odskakując do tyłu.
Był z nią, Sztormowym Niebem i Czaplim Potokiem na patrolu. Również zawęszył, udając jednak brak zainteresowania. Faktycznie. Ostatnio zbyt dobrze poznał ten zapach. Ale chwila... tam było coś jeszcze. Zapach... kota. Wbrew samemu sobie ruszył do przodu szybkim krokiem. Woń się nasiliła. Była dziwnie znajoma. Czy to... stanął, po prostu się gapiąc. Nos go nie zmylił. Lekko czarne, chłodne ciało o szylkretowym calico futrze i krótkich łapach leżało przed nim bez ducha. Nie pałał do niej sympatią. Nie interesowali go inni. Ale teraz zrobiło mu się tak jakoś... dziwnie. Jego matka nie żyła. Już nigdy go nie pochwali, nie zapyta, co u niego, nie przytuli. Może nie robiła tego często, ale i tak... cóż. Jakoś będzie żył dalej, świat się nie załamie od straty jednej, małej istoty. Podniósł łeb. Jego ojciec siedział przy martwej w ciszy i z lekkim, lecz wyraźnym smutkiem. Błękitnooki odwrócił się.
- Idziemy? Trzeba zabrać ją ze sobą - stwierdził, machając ogonem. W jego głosie nie było żadnych emocji.
Czekoladowy spiorunował go wzrokiem, jakby oburzony brakiem reakcji na śmierć kogoś teoretycznie tak bliskiego młodzikowi. Zignorował go. Tak właściwie... przecież to nie była jego rodzicielka. Znaczy terminator nie wiedział o tym. I nie miał prawa wiedzieć. Przynajmniej na razie.
- Młody ma rację - podjął z wolna cętkowany. - Nie możemy tu siedzieć cały dzień. Pożegnasz ją w obozie, razem z resztą. Chodźcie.
Czapla już się nie odezwał, tylko podniósł, delikatnie chwytając ofiarę losu za kark i ciągnąc za sobą.
Gdy byli na miejscu, wrzawa mocno się nasiliła. Widział zasmucone pyski, kapiące łzy, słyszał wycie i krzyki rozpaczy. Posiedział przy kotce dosłownie chwilkę. Chyba wypadało, by reszta nie uznała go za totalnego psychola i sadystę. Nie potrzebował tego.
- Trzymaj się czy coś... gdziekolwiek jesteś. Jeśli jesteś - wyszeptał chłodno do głuchego ucha i wstał. Co teraz? W sumie... nudziło mu się. Mógłby odwiedzić swoją mentorkę. Nie wyszła, ale medyk już tak. Podążył do jego legowiska i stanął nad spaloną. Ugh, naprawdę wyglądała paskudnie. Jak to na niego przestało, absolutnie nie bał się tego wygarnąć. Nie lubił jej.
- Wyglądasz okropnie - prychnął, liżąc sobie łapkę, jakby chcąc pokazać, jakie to on ma piękne futro. - Taka z ciebie wojowniczka? A nie potrafiłaś obronić się przed j a k i m ś samotnikiem? Naprawdę?
<Fiołek?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz