Pamiętał Porę Opadających Liści. Wędrował, upojony wolnością, snując szalone plany odwiedzenia miejsc, które do tej pory pozostawały poza zasięgiem nawet jego marzeń. Zmieniał kryjówki, chroniąc się przed nadciągającym chłodem. Słuchał szeptu wiatru w koronach drzew.
Później spadł śnieg. Otulił las, ukołysał go do snu. On też zasypiał. Był coraz bardziej nieobecny, coraz częściej roztargniony. Budził się i kładł, polował i leżał, w ciągu identycznych chwil. Gdy próbował przypomnieć je sobie teraz, widział tylko szarość. Monotonię powtarzających się momentów. Bezbarwny korowód nijakich uderzeń serca. Uderzeń, do których nie chciał więcej wracać.
Później zakwitły kwiaty. Każdego wschodu słońca obiecywał sobie, że dziś coś zrobi. Wyruszy. Znajdzie lepszą kryjówkę. Cokolwiek. Cokolwiek, żeby tylko czas przestał przeciekać mu przez łapy powolną, nieuchwytną wstęgą. Cokolwiek, by przestał bać się, że bezpowrotnie go stracił. A później kładł się spać, obiecując sobie, że zacznie rano. Tym razem już na pewno.
Spotkania z bratem były jak ciepły promień słońca przesączający się przez ołowiane chmury. Przez chwilę czuł, że żył. Przez chwilę tego nie żałował.
Pogoda się zmieniła. Najpierw padało coraz częściej, później przestało w ogóle padać. Niebo zdawało się wisieć dużo niżej niż zwykle. Od czasu do czasu ciszę mącił pomruk odległego gromu.
Wiedział, że dłużej tak nie wytrzyma. I kiedyś, któregoś identycznego wschodu słońca po prostu wstał i ruszył przed siebie. Tam. Bliżej.
Wolność była piękna, ale co z tego, gdy nie miał jej z kim dzielić?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz