Zalała go szarość.
Identyczne dni wlokły się bez końca, przeplatając z nie dającymi wyczekiwanego wytchnienia nocami. Już dawno stracił poczucie czasu. Księżyc temu, wschód słońca temu, dziś, kolejny wschód, wszystko zlewało się ze sobą w monotonny ciąg szarości, katujący go poczuciem beznadziei i bezsensu.
Leżał i gapił się w sufit legowiska, na wpół świadomy, a na wpół umarły. Od tamtego momentu, gdy wykrzyczał wszystkie emocje, już się nie odezwał. Przestał czuć cokolwiek. No, może poza rozpaczliwym krzykiem protestu jego poranionego ciała. Tylko ból upewniał go, że wciąż żyje. Podawany przez medyczkę mak tylko go tłumił, sprowadzając do uczucia bliskiego szarpaniu przez kły dzikiego zwierzęcia. Pomagał myślom krążyć bezwładnie i unikać miejsca, które paliło gorzej, niż wszystkie rany.
Sroczy Żar. Lisia Gwiazda.
Czasami zrywał się w środku nocy, owładnięty obłąkańczymi wizjami, gorączkowo snując coraz to śmielsze plany zabójstwa znienawidzonego lidera, mieszając rzeczywistość z fantazją. Lecz szarość dopadała go równie szybko, jak biegły jego chore myśli. W takich momentach rozlegał się pozbawiony krzty wesołości śmiech, ostatnia linia obrony poddającego się szaleństwu umysłu, kpiący z własnych nierealnych planów. A później apatia z powrotem wyciągała po niego swoje macki, topiąc go w zimnym morzu obojętności. Ciszy legowiska medyka znów długo miał nie zmącić żaden dźwięk.
Jego powrót do obozu wywołał spore zamieszanie i skrajne emocje - od prychnięć pogardy, przez wściekłość wywołaną jego samowolą po głosy współczucia. Mnożyły się plotki i domysły. Szybko jednak o nim zapomniano. Życie klanu toczyło się własnym, spokojnym rytmem, niezakłócanym przez jego nocne napady. Tylko Turkawie Skrzydło postępowała inaczej. Im bardziej pogrążał się w mroku, tym uparciej kotka się nim zajmowała. Zmuszała go do jedzenia, nierzadko karmiąc własnymi łapami, bo sam nie widział sensu przyjmowania czegokolwiek. Nie miał jednak siły by się bronić, gdy wypchała mu do pyska drobne kawałki zwierzyny, zmuszając do gryzienia i połykania. Mówiła do niego, ale nigdy nie odpowiadał, nie wiedziała nawet, czy w ogóle jej słuchał. Nie zamierzała jednak się poddać.
Chciał umrzeć. Modlił się w duchu do wszystkich znanych mu sił, by skróciły jego agonię i pozwoliły odejść. Nie liczył na drugą szansę, nie pragnął szczęścia jako jedna z Gwiazd, błagał tylko o jedno - nicość, którą wybawi go od samego siebie. Obawiał się tylko, że po tym wszystkim co zrobił, nie zasłużył nawet na szybką śmierć.
Dusił się. Rzygał już szarością, rzygał bezcelową egzystencją, którą wiódł. Tyle razy wyobrażał sobie, że wstaje i wychodzi, by to wszystko zakończyć, i tyleż razy przeklinał swoją słabość, niezdolny do wstania. Miał dość, dość, dość, dość, dość, dość!
- T… - od dawna nieużywany głos uwiązł mu w gardle. Odchrząknął, przełyk zapiekł jak sypany piachem.
- Turkawie Skrzydło?
- Tak? - rozległo się gdzieś z kąta.
Milczał chwilę, zbierając się w sobie.
- Daj mi cis.
Zapadła cisza.
- Pająki zasnuły ci mózg? - prychnęła. - Oczywiście, że nie dam! Nieźle cię urządziły, ale nie przesadzaj. Rany goją się coraz lepiej, jeszcze parę dni i będziesz mógł się podnieść. Na moje już możesz próbować, ale powoli…
- Niektóre rany się nie zagoją - szept pełen goryczy przerwał jej wywód.
Niebieskie oczy spojrzały na niego badawczo, jakby czegoś szukając.
- Wiem.
Wezbrał w nim żal i rozgoryczenie. Nie miała pojęcia. Nie tonęła w szarości.
- Nic nie wiesz - warknął. - Gdybym wtedy nie posłuchał Borsuczej Gwiazdy i zabił to Lisie Łajno, raz na zawsze… Chciałem naprawić swój błąd, tak bardzo chciałem! - Pozwolił emocjom płynąć, przetaczać się przez niego jak wezbrana rzeka po usunięciu tamy. - Los postawił na mojej drodze kotkę, właśnie ją. Od początku wiedziałem, że to ona. Ale klan był ważniejszy, plan był ważniejszy, ja… - głos mu się załamał. Chwilę walczył z łzami dławiącymi gardło, wziął głęboki wdech. - Ona… Ona chyba nawet coś do mnie czuła. A ja zamiast ją wesprzeć… Wykorzystałem ją. Nakłoniłem, żeby zaprowadziła mnie do obozu. I gdyby nie jej siostra… - zamilkł, próbując uspokoić oddech. - Byłem zdesperowany, plan, plan musiał się udać, Lis musiał zginąć, ale nie chciała, nie pozwalała mnie zaprowadzić, ja zrozumiałem, wiedziałem że zaraz zginę i powiedziałem jej - słowa płynęły z jego pyska wartkim strumieniem - powiedziałem, że ja wcale… Że ja nigdy… Skłamałem! Skłamałem, że nic dla mnie nie znaczyła, żeby szybciej zapomniała, a teraz żyję! Żyję, a ona mnie nienawidzi! - ostatnie słowa niemal wykrzyczał. Przeszedł go dreszcz, tłumione od długiego czasu emocje wróciły ze zwielokrotnioną siłą. Obrazy pociągały za sobą kolejne, wywołując reakcje, silniejsze i silniejsze, sprawiając, że jego pysk wykrzywił się w paskudnym grymasie, a z gardła wydobył się szloch. Poczuł, że medyczka go przytula. Płakał, zatopiony przez ocean emocji, wylewający się z niego przez oczy, pozbywał się wściekłości, rozpaczy, rozgoryczenia, bezsilności, nienawiści i pogardy do samego siebie, poczucia bezcelowości i bezsensu, apatia ustępowała miejsca całej palecie uczuć, które postanowiły ujawnić się wszystkie naraz.
- Chcę umrzeć. - Spojrzał prosto w niebieskie oczy medyczki, szukając w nich zrozumienia. Nie znalazł - płonęła w nich determinacja.
- Nie możesz. Pomyśl o klanie, o tych wszystkich kotach...
- ...które skrzywdziłem.
- ...które znasz i są twoją rodziną - ciągnęła niezrażona. - Potrzebują cię. Pierzynka, Wróblowy Śpiew, Płomienisty Świt, Błotnista Gwiazda - zmierzyła go spojrzeniem - Cętka. Nie rób jej tego.
- Nie mam tu rodziny. Są tylko koty, które zraniłem.
Widział, jak kręci głową z dezaprobatą.
- Każdy popełnia błędy.
- Ale nikt takie!
- Przypomnij sobie wszystkie dobre chwile. Takie też były, prawda?
Parsknął, nieprzekonany. Westchnął i pokręcił głową.
- Mam dość. Jeśli nie chcesz mi pomóc, po prostu daj mi spokój.
Stała w miejscu, wahając się, widocznie uważała, że mu pomaga, a przynajmniej próbuje. W końcu, widząc jego minę odeszła w drugi kąt legowiska, a on znów został sam. Wlepił wzrok w sufit, czując jak pochłania go szarość...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz