Porą Nagich Drzew
Okryte puchem krzewy z trudem przepuszczały ją przez siebie. Parła naprzód, nie zważając na resztę patrolu, która podążała za nią. Nienawidziła Brzozowego Zagajnika, a jak na złość, zawsze tu trafiała. Wciąż miała w głowię wspomnienia przedstawiające dzieło Śnieżnej Gwiazdy, a od tego widoku robiło jej się niedobrze. Nie zamierzała jednak prosić Mgiełki, aby nie posyłała jej więcej w to miejsce. Zajęcza Troska uważała się za odważną wojowniczkę i nie zamierzała dać po sobie poznać, że takie coś ją ruszało.
— Kto normalny kazał nam iść na patrol w taką zimnicę? — prychnęła zza jej pleców złotawa kotka, a liliowa kątem oka dostrzegła, jak ta strzepuje z siebie śnieg.
— Lider, któremu zależy na bezpieczeństwie klanu i tym, aby nie głodował — podsunęła, co spotkało się z niezadowolonym jękiem.
— Gdyby Mgiełka nie była kotką, klnęłabyś teraz gorzej ode mnie — stwierdziła Przyczajony Drozdoń.
— Nie zaprzeczę temu — odparła Zając, spoglądając na otaczające ich z każdej strony drzewa. To w tej okolicy zabiła ojca. Tu raz na zawsze zapewniła własnej duszy spokój i uczyniła siebie ostatnią z rodziny. Rodzice, rodzeństwo — wszyscy prócz niej już nie żyli.
— Możemy już jednak wrócić? — wtrąciła się Pszczela Duma. — Powoli zamarzam — dodała, dygocząc na potwierdzenie swych słów.
Złota ochoczo się z nią zgodziła, a Zając jedynie odwróciła pysk w przeciwną od nich stronę i przewróciła oczami. Wolała się upewnić, że nic podejrzanego nie dzieje się przy granicy, niż potem siedzieć w obozie zmartwiona, że jakaś kolejna nawiedzona banda samotników pędzi ich zabić.
— To wróćcie. Ja jeszcze sprawdzę skrawek dalej. Weźcie tylko zbierzcie to, co upolowałyśmy po drodze — dodała.
Niebieska szylkretka uśmiechnęła się do niej, a Drozdoń wydała z siebie pomruk zirytowania.
— Ale się rządzi. Jej dziewczyny są u władzy i od razu ta się poczuwa — burknęła cicho, co jednak doszło do uszu liliowej. Nie spodziewała się, że ktoś może uważać Mgiełkę i Srokę za jej partnerki, ale nawet ją to rozbawiło.
Choć łapy jej zamarzały, ruszyła w dalszą podróż. Powtarzała sobie, że za swoje poświęcenie i to, iż zaraz przemarznie do szpiku kości, w nocy znajdzie ukojenie i ciepło w pobliżu jej przyjaciółek.
— Chyba cię kiedyś już tu widziałem.
Odskakując w bok od źródła głosu, obróciła się do niego przodem. Nieopodal niej zarysowywał się ledwo widoczny kształt. Białe futro zlewało się z zaśnieżonym krajobrazem, za to jedynym, dzięki czemu widziała przed sobą kocura, był blask zielonych ślepi.
— Słucham? — powtórzyła. — Ciebie nawet nie powinno tu być. To teren Klanu Nocy.
Nieznajomy spojrzał na nią zaskoczony, po czym parsknął rozbawiony śmiechem i rozejrzał się. Dopiero teraz Zając spostrzegła blizny na jego ciele.
— Tak? To gdzie ten klan? — spytał. — Bytuję tu już od dosyć długiego czasu, czyżbyś zapomniała?
Skrzywiła się. Cóż za obrzydliwa jednostka, jakiś kolejny nawiedzony samotnik, tak jak przypuszczała, tylko tacy tu zachodzili.
— Wystarczy króliczy oddech, a zjawią się tu, więc póki masz szansę ujść z tego z życiem, radzę ci uciekać i nigdy więcej tu nie wracać — oświadczyła.
W zielonych ślepiach widziała dumę. Zrozumiała w tym momencie, że tak łatwo go stąd nie przepędzi.
— Nigdzie się nie zamierzam wybrać, a wiesz dlaczego? — mruknął z wyniosłym tonem.
— Bo jesteś głupi?
Kolejna salwa śmiechu uciekła z jego pyska, tym razem zagłuszając jej własne myśli i ten cichy głosik rozsądku, który podpowiadał jej, że szansę ma marne i powinna stąd uciekać.
— Niekoniecznie z tego powodu. Przyszedłem po swoją zemstę — rzekł, na co ona jeszcze bardziej się skrzywiła.
— Nie wiem, o czym mówisz. Jeśli jesteś z tamtej grupy, co tu wcześniej bytowała, to zmartwię cię, ale się spóźniłeś. Oni już nie żyją — rzuciła.
— Teraz to i ja nie wiem, o czym gadasz — odparł zmieszany, a po chwili jego pysk pokrył szeroki uśmiech. — Moja sprawa tyczy się ciebie. Dziwne, że nie pamiętasz, chociaż to, co pokrywa mi teraz mordę, mogło mnie z lekka zmienić. Poza tym byłaś wtedy dużo młodsza, ale jestem pewien, że to byłaś ty — mruknął, postępując o krok bliżej w jej kierunku. — Byłaś tu kiedyś. Towarzyszył ci czekoladowy kocur, ale gdy cię zaatakowałem, uciekł. Zabiłbym cię, ale w porę uratował cię jakiś bury dziad.
Otępiała zawiesiła na nim wzrok.
Uderzyła w nią fala wspomnień. Była uczennicą, ledwo co się tu przeprowadzili, a u władzy był jeszcze Rudzikowy Śpiew. Funkcje jej mentora pełnił Bażancie Futro, a na patrole musieli ciągnąć ze sobą jej ojca, który zachowywał się jak skończony wariat. Na moment została z nim sama i właśnie wtedy zaatakował ich ten sam samotnik, który teraz stał przed nią.
Zdradziecka Rybka uciekł, zostawiając ja na śmieć i gdyby nie nagłe zjawienie się Bażanta, zginęłaby wtedy, w tym miejscu, w którym teraz była, mogłyby co najwyżej leżeć jej szczątki.
— Musisz bardzo nie szanować życia, skoro wróciłeś tu po takim czasie, wiedząc, że znowu spotka cię to sa...
— Oh zamknij się, głupia. Widzę, że jesteś sama. Widzisz to, co zdobi mi pysk? Jesteś temu winna.
Powoli zaczęła cofać się w stronę obozu. Zaczynało się robić znacznie bardziej niebezpiecznie, niż się spodziewała. Wiedziała, że nie da sobie sama rady w starciu z wyższym i masywniejszym kocurem.
— I teraz dopiero uciekasz? — mruknął ze szczerym rozbawieniem.
Nie odpowiedziała mu, tylko odwróciła się i rzuciła pędem. Topiła się w śnieżnych zaspach, ale ani na moment nie myślała o zatrzymaniu się i odwróceniu, aby sprawdzić, jak radzi sobie jej przeciwnik.
Nagle łapy skrzyżowały jej się ze sobą. Poleciała na pysk, a mróz całkowicie przeszył jej ciało. Chciała szybko wstać, ale coś dopchnęło ją do ziemi. Ciężar nad jej grzbietem nie pozwalał jej się ruszyć.
— Ty... Ty szujo! — pisnęła.
— Nie martw się, to zaboli tylko przez chwilę. — Usłyszała nad uchem, nim nie poczuła bólu w okolicach karku.
— Kto normalny kazał nam iść na patrol w taką zimnicę? — prychnęła zza jej pleców złotawa kotka, a liliowa kątem oka dostrzegła, jak ta strzepuje z siebie śnieg.
— Lider, któremu zależy na bezpieczeństwie klanu i tym, aby nie głodował — podsunęła, co spotkało się z niezadowolonym jękiem.
— Gdyby Mgiełka nie była kotką, klnęłabyś teraz gorzej ode mnie — stwierdziła Przyczajony Drozdoń.
— Nie zaprzeczę temu — odparła Zając, spoglądając na otaczające ich z każdej strony drzewa. To w tej okolicy zabiła ojca. Tu raz na zawsze zapewniła własnej duszy spokój i uczyniła siebie ostatnią z rodziny. Rodzice, rodzeństwo — wszyscy prócz niej już nie żyli.
— Możemy już jednak wrócić? — wtrąciła się Pszczela Duma. — Powoli zamarzam — dodała, dygocząc na potwierdzenie swych słów.
Złota ochoczo się z nią zgodziła, a Zając jedynie odwróciła pysk w przeciwną od nich stronę i przewróciła oczami. Wolała się upewnić, że nic podejrzanego nie dzieje się przy granicy, niż potem siedzieć w obozie zmartwiona, że jakaś kolejna nawiedzona banda samotników pędzi ich zabić.
— To wróćcie. Ja jeszcze sprawdzę skrawek dalej. Weźcie tylko zbierzcie to, co upolowałyśmy po drodze — dodała.
Niebieska szylkretka uśmiechnęła się do niej, a Drozdoń wydała z siebie pomruk zirytowania.
— Ale się rządzi. Jej dziewczyny są u władzy i od razu ta się poczuwa — burknęła cicho, co jednak doszło do uszu liliowej. Nie spodziewała się, że ktoś może uważać Mgiełkę i Srokę za jej partnerki, ale nawet ją to rozbawiło.
Choć łapy jej zamarzały, ruszyła w dalszą podróż. Powtarzała sobie, że za swoje poświęcenie i to, iż zaraz przemarznie do szpiku kości, w nocy znajdzie ukojenie i ciepło w pobliżu jej przyjaciółek.
— Chyba cię kiedyś już tu widziałem.
Odskakując w bok od źródła głosu, obróciła się do niego przodem. Nieopodal niej zarysowywał się ledwo widoczny kształt. Białe futro zlewało się z zaśnieżonym krajobrazem, za to jedynym, dzięki czemu widziała przed sobą kocura, był blask zielonych ślepi.
— Słucham? — powtórzyła. — Ciebie nawet nie powinno tu być. To teren Klanu Nocy.
Nieznajomy spojrzał na nią zaskoczony, po czym parsknął rozbawiony śmiechem i rozejrzał się. Dopiero teraz Zając spostrzegła blizny na jego ciele.
— Tak? To gdzie ten klan? — spytał. — Bytuję tu już od dosyć długiego czasu, czyżbyś zapomniała?
Skrzywiła się. Cóż za obrzydliwa jednostka, jakiś kolejny nawiedzony samotnik, tak jak przypuszczała, tylko tacy tu zachodzili.
— Wystarczy króliczy oddech, a zjawią się tu, więc póki masz szansę ujść z tego z życiem, radzę ci uciekać i nigdy więcej tu nie wracać — oświadczyła.
W zielonych ślepiach widziała dumę. Zrozumiała w tym momencie, że tak łatwo go stąd nie przepędzi.
— Nigdzie się nie zamierzam wybrać, a wiesz dlaczego? — mruknął z wyniosłym tonem.
— Bo jesteś głupi?
Kolejna salwa śmiechu uciekła z jego pyska, tym razem zagłuszając jej własne myśli i ten cichy głosik rozsądku, który podpowiadał jej, że szansę ma marne i powinna stąd uciekać.
— Niekoniecznie z tego powodu. Przyszedłem po swoją zemstę — rzekł, na co ona jeszcze bardziej się skrzywiła.
— Nie wiem, o czym mówisz. Jeśli jesteś z tamtej grupy, co tu wcześniej bytowała, to zmartwię cię, ale się spóźniłeś. Oni już nie żyją — rzuciła.
— Teraz to i ja nie wiem, o czym gadasz — odparł zmieszany, a po chwili jego pysk pokrył szeroki uśmiech. — Moja sprawa tyczy się ciebie. Dziwne, że nie pamiętasz, chociaż to, co pokrywa mi teraz mordę, mogło mnie z lekka zmienić. Poza tym byłaś wtedy dużo młodsza, ale jestem pewien, że to byłaś ty — mruknął, postępując o krok bliżej w jej kierunku. — Byłaś tu kiedyś. Towarzyszył ci czekoladowy kocur, ale gdy cię zaatakowałem, uciekł. Zabiłbym cię, ale w porę uratował cię jakiś bury dziad.
Otępiała zawiesiła na nim wzrok.
Uderzyła w nią fala wspomnień. Była uczennicą, ledwo co się tu przeprowadzili, a u władzy był jeszcze Rudzikowy Śpiew. Funkcje jej mentora pełnił Bażancie Futro, a na patrole musieli ciągnąć ze sobą jej ojca, który zachowywał się jak skończony wariat. Na moment została z nim sama i właśnie wtedy zaatakował ich ten sam samotnik, który teraz stał przed nią.
Zdradziecka Rybka uciekł, zostawiając ja na śmieć i gdyby nie nagłe zjawienie się Bażanta, zginęłaby wtedy, w tym miejscu, w którym teraz była, mogłyby co najwyżej leżeć jej szczątki.
— Musisz bardzo nie szanować życia, skoro wróciłeś tu po takim czasie, wiedząc, że znowu spotka cię to sa...
— Oh zamknij się, głupia. Widzę, że jesteś sama. Widzisz to, co zdobi mi pysk? Jesteś temu winna.
Powoli zaczęła cofać się w stronę obozu. Zaczynało się robić znacznie bardziej niebezpiecznie, niż się spodziewała. Wiedziała, że nie da sobie sama rady w starciu z wyższym i masywniejszym kocurem.
— I teraz dopiero uciekasz? — mruknął ze szczerym rozbawieniem.
Nie odpowiedziała mu, tylko odwróciła się i rzuciła pędem. Topiła się w śnieżnych zaspach, ale ani na moment nie myślała o zatrzymaniu się i odwróceniu, aby sprawdzić, jak radzi sobie jej przeciwnik.
Nagle łapy skrzyżowały jej się ze sobą. Poleciała na pysk, a mróz całkowicie przeszył jej ciało. Chciała szybko wstać, ale coś dopchnęło ją do ziemi. Ciężar nad jej grzbietem nie pozwalał jej się ruszyć.
— Ty... Ty szujo! — pisnęła.
— Nie martw się, to zaboli tylko przez chwilę. — Usłyszała nad uchem, nim nie poczuła bólu w okolicach karku.
***
Nie zginęła. Nie zabił jej.
Za to uczynił jej o wiele większą krzywdę. Długo leżała w śniegu, choć kocur porzucił ją spory czas temu. Nie była jednak już tą samą Zajęczą Troską, która wkroczyła na teren Brzozowego Zagajnika. Teraz czuła się okropnie. Obrzydzona własnym ciałem, obrzydzona całym światem.
Zapomniała o bólu fizycznym. Mróz przestał jej przeszkadzać. Za to to, co czuła we wnętrzu, było o wiele gorsze. Upokorzenie. Utrata godności, honoru, szacunku do samej siebie...
Nie miała już nic.
***
W końcu resztki chęci przetrwania zmusiły ją do zebrania sił i powrotu do obozu.
Nikomu nic nie powiedziała. Od razu zaszyła się w legowisku i schowała pysk w łapach. Była żałosna. Nienawidziła siebie coraz bardziej.
Bo z każdą chwilą coraz bardziej uświadamiała siebie, co się stało.
***
Czuła się źle. Z jednej strony była ciągle głodna, a z drugiej każdy posiłek z trudem przechodził jej przez gardło. Musiała się czymś zatruć, bowiem coś zdawało się ciążyć jej na żołądku. Z trudem doczłapała się do leża medyków, gdzie obecnie zastała tylko rudą kotkę, jak zwykle krzątającą się pośród intensywnie pachnących ziół.
Przedstawiła swój problem, pozwalając uzdrowicielce na przebadanie jej. Była wdzięczna losowi, że nie mają kocura na tym stanowisku. Po tym, co przeszła, wolałaby paść wycieńczona chorobą, niż dać mu się wyleczyć.
— Zajęcza Trosko. — Powaga, z jaką wypowiedziała jej imię, zmartwiła ją. — Spodziewasz się kociąt.
Brzmiała na równie zaskoczoną, co liliowa. Choć w tej drugiej momentalnie coś pękło. Jej duma, jej godność, jej honor — to wszystko rozpadło się, tworząc z jej wnętrza ruiny śmiałej wojowniczki, którą do tej pory była.
— Nie. — Tylko tyle była w stanie wyrzucić z siebie, słysząc jej słowa. Czuła się co najmniej, jakby ktoś wydał wyrok na jej życie. I w tym momencie była nawet zdania, że groźba śmierci byłaby lepsza.
Strzyżykowy Promyk zamrugała zmieszana, zerkając na nią.
— Przepraszam, ale co "Nie"? — spytała niepewnie.
— Nie chcę tego — wyszeptała, momentalnie zamykając oczy i blokując chmarze łez możliwość ujścia na wierzch. — Nie chcę ich w sobie. Zabierz to. Zabierz — powtórzyła, czując, jak coraz bardziej szczypie ją pod powiekami. — Nie potrzebuję tego. Klan ma dużo młodych.
Ruda medyczka milczała przez chwilę, najpewniej analizując jej słowa w dosyć wolnym (zdaniem Zając) tempie. Vanka nie dała jej jednak dojść do słowa. Zwyczajnie wstała i bez jakiegokolwiek pożegnania opuściła leże medyków.
Czuła wstręt wobec własnego ciała. Wobec tego, na co pozwoliła, by się z nią stało. Była za mało silna, aby się obronić. Albo inaczej.
Była po prostu słaba.
Nienawidziła siebie. Nienawidziła jeszcze bardziej kocurów. Odkąd w jej życiu zagościła Sroczka, wyrzuciła z głowy myśl, by kiedykolwiek mieć kocięta. A teraz? Teraz jej koszmar uciekł z jej snów i odnalazł szansę na zaistnienie w rzeczywistości.
Świat raz po raz pluł jej prosto w pysk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz