Chociaż w jego piersi narastała paląca potrzeba odpowiedzi, równie ostrej i pełnej jadu co poprzednie, która mogłaby zranić ojca niczym pazury doświadczonego wojownika tnące futro przeciwnika, to jednak coś — jakby niewidzialne, zaciskające się na gardle szpony — unieruchomiło wszystkie słowa, dławiąc je jeszcze w zarodku i sprawiając, że poczuł się nagle bezgłośny, zupełnie pozbawiony pewności, czy potrafi jeszcze wypowiedzieć cokolwiek, co miałoby jakikolwiek sens.
W tej właśnie chwili zrozumiał, z tą bolesną i nieubłaganą jasnością, która przychodzi dopiero wtedy, gdy cała wcześniejsza nadzieja zdąży już całkowicie wyparować, że nieważne, jak bardzo będzie się starał, jak ostro odpowie ani jak długo będzie próbował walczyć — nic nie zmieni faktu, że ich relacja pozostanie dokładnie tak samo oziębła jak była przez wszystkie poprzednie księżyce; nie była bowiem w stanie ani posunąć się naprzód, ani cofnąć, jakby została zamrożona w jednym, wiecznie trwającym momencie.
Dostrzegając to, że stracił już zbyt wiele czasu, zbyt wiele własnego serca i energii, dążąc obsesyjnie do osiągnięcia władzy, Mirtowe Lśnienie uświadomił sobie, że brązowy kocur stojący przed nim przestał być dla niego kimkolwiek znaczącym — nie dostrzegał w nim już ani postaci ojca, ani dawnej figury godnej szacunku, ani wzoru, za którym mógłby podążać, widząc w nim jedynie rywala, który przez całe jego życie rzucał cień, tłumiąc wszystkie najjaśniejsze części jego charakteru tak skutecznie, jak ciężkie chmury tłumią światło księżyca.
Skinął więc głową — gestem lekkim, niemal niezauważalnym, pozbawionym zarówno przekonania, jak i prawdziwego zrozumienia — ponieważ w rzeczywistości nie pojmował już absolutnie niczego: ani tego, dlaczego kot, którego kiedyś darzył szacunkiem i podziwem tak głębokim, że nie dopuszczał do siebie myśli o jakiejkolwiek jego winie, stał się odpowiedzialny za tak wiele nieszczęść, ani tego, w jaki sposób więź, która powinna być najsilniejszą z możliwych, uległa tak kompletnemu rozpadowi, że pozostała po niej jedynie chłodna pustka nie do zasypania.
Słowa Judaszowcowej Gwiazdy — twarde, chłodne, pozbawione cienia wsparcia czy choćby zdawkowej troski — spadły na niego niczym zimny, martwy deszcz, który nie przynosi ulgi, lecz przenika do szpiku kości i pozostawia jedynie nieprzyjemne drżenie w łapach; wisiały nad jego głową jak blady, nijaki cień, odczuwalny, lecz niezdolny wzbudzić w nim czegokolwiek poza narastającą obojętnością, która coraz silniej wygryzała z niego ostatki dawnych uczuć.
Chwila, która mogła — choć wątpliwie — stać się początkiem pojednania, okazała się jedynie kolejnym dowodem na to, że ich relacja podąża stale tą samą, niezmienną ścieżką, na której nie było miejsca ani na poprawę, ani na pogorszenie, ponieważ wszystko obumarło już wcześniej i teraz wisiało nad nimi niczym martwa gałąź, złamana, lecz wciąż trzymająca się drzewa tylko dzięki własnej inercji.
A mimo to — a może właśnie dlatego — nie miało to już znaczenia, gdyż cokolwiek miało się wydarzyć, i tak wydarzy się prędzej czy później, niezależnie od ich rozmów, gestów czy prób zakłamania rzeczywistości.
W pewnym sensie liczyło się już tylko to, jaką pozycję zajmie Mirtowe Lśnienie, gdy Judaszowcowa Gwiazda przestanie dłużej stać na szczycie klanu, a także kim okażą się koty, które dziś były dla rudego rywalami, przeciwnikami czy obiektami narastającej antypatii — i które jutro mogą stanąć naprzeciwko niego w walce o władzę, której pragnął tak długo, że był w stanie wymyślać sobie kolejne powody, by to właśnie on ją sprawował.
* * *
Odkąd odbył rozmowę z ojcem — tę ciężką, przesyconą chłodem wymianę słów, która bardziej przypominała starcie niż rodzinny dialog — coś w nim nieodwracalnie pękło, a część jego życia, dotąd stała jak skała u podstaw klanu, zaczęła się kruszyć i osuwać w dół, odsłaniając zupełnie nowe warstwy myśli, których wcześniej w sobie nie dostrzegał.
Od tamtego momentu przestał się nad sobą użalać; porzucił tę dawną potrzebę doszukiwania się w sobie ofiary, której los jest wiecznie przesądzony i niezmienny, bo zrozumiał w końcu, że takie podejście nie miało już najmniejszego wpływu na to, jak potoczą się jego dalsze dni.
Choć nie wiedział, czy los — albo Klan Gwiazdy, czy ktokolwiek, kto splata niewidzialne nici przeznaczenia — kiedykolwiek uzna go za godnego zostania zastępcą; choć nie był pewien, czy kiedykolwiek poczuje ciężar władzy osiadającej w jego łapach tak mocno, że stanie się ona częścią jego własnego oddechu… Wiedział jedno: musi do niej dążyć.
Musi, ponieważ wszystko inne straciło znaczenie, rozpłynęło się niczym poranna mgła, nad którą wschodzące słońce nie ma już litości.
Czasami, gdy noc spowijała obóz chłodnym, srebrnym światłem, a księżyc odbijał się w jego oczach jak drżąca plamka światła na wodzie, przyłapywał się na tym, że wpatruje się w Pikującą Jaskółkę — obecną zastępczynię, której smukła sylwetka rysowała się wyraźnie na tle skał, zawsze pewna swojego miejsca, swojego celu i swojej pozycji.
Za każdym razem myśl ta była równie gorzka: to właśnie ona miała w przyszłości objąć pełnię władzy, zostać tą, która poprowadzi klan w stronę losu, na jaki — w jego przekonaniu — nie zasługiwał.
Nie wiedział, jak mógł do tego dopuścić.
Jak mógł stać z boku przez tyle księżyców, nie robiąc absolutnie nic, by choćby spróbować wpłynąć na bieg wydarzeń, które z każdym dniem wydawały się coraz bardziej wymykać spod jego kontroli.
Nie wiedział, dlaczego wcześniej nie podjął żadnej próby, choćby najmniejszej iskierki działania, by zmienić to, co wydawało się nieuniknione.
A jednak teraz — gdy patrzył na Pikującą Jaskółkę, górującą nad resztą klanu z tą nieznośną, niemal niepodważalną pewnością siebie — zaczynał zastanawiać się, czy czasem to wszystko nie było znakiem.
Może właśnie tego oczekiwał od niego Klan Gwiazdy?
Może pragnął, by zapobiegł katastrofie, którą w jego oczach miała sprowadzić na Klan Klifu kremowa wojowniczka ze swoją gładką, niemal perfekcyjnie uporządkowaną powierzchownością, skrywającą pod warstwą mistrzowskiej powściągliwości coś znacznie mroczniejszego?
Gdyby tylko tak było…
Gdyby w końcu znalazł się powód, który usprawiedliwiłby tą narastającą w nim nienawiść — tę żrącą, duszącą emocję, której nie potrafił już dłużej ukrywać — i pozwolił mu przekonać samego siebie, że pozbycie się problemu, jaki dostrzegał w Pikującej Jaskółce, jest nie tylko zasadne, ale i konieczne.
Westchnął ciężko, a jego wzrok powoli powędrował ku legowisku przywódcy. Judaszowcowa Gwiazda siedział tuż przy wejściu, wyprostowany i czujny, jakby każde drgnienie obozu miało dla niego znaczenie. Jego spojrzenie przesuwało się po zgromadzonych kotach, aż w końcu zatrzymało się na jednej, konkretnej sylwetce — na jego synu.
Mirtowe Lśnienie ruszył w jego stronę, starając się nadać krokowi pewności, choć w środku kotłowała się w nim mieszanka irytacji i niepewności. Zatrzymał się przed ojcem, unosząc podbródek.
— Czy mogę wiedzieć — zaczął, pilnując, by jego głos brzmiał spokojnie — dlaczego właściwie nie zabrałeś mnie na zgromadzenie, Judaszowcowa Gwiazdo?
<No, Judaszu… Co ty na to powiesz?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz