Ostrzeżenie: Opowiadanie porusza wątek postępującej choroby psychicznej, omamy wzrokowe i słuchowe, urojenia, atak paniki, myśli rezygnacyjne oraz bardziej wizualna scena polowania
teraźniejszość
Na początku Skrzelowy Szept próbował to ignorować. Tajemniczy cień od swojego pierwszego pojawienia był stosunkowo regularnym wydarzeniem, migając w kąciku oka od czasu do czasu. Nauczył się z tym żyć. Nauczył się unikać wzrokiem tajemniczej sylwetki. Ignorować ją tak samo, jak najwyraźniej robiła to cała reszta klanu. Nikt nawet nie zająknął się na temat nowego towarzysza. Nikt nie próbował go wyrzucić czy zgłosić do Sroczej Gwiazdy. Czasem wręcz wydawało mu się, że to jakaś mara senna lub przywidzenie, ale potem znów widział postać, patrzącą na niego z zacienionego kąta legowiska. Robił, co mógł, aby nie syczeć na cień. "Po prostu go zignoruj" powtarzał sobie. Czasem mruczał nieświadomie, próbując odciągnąć swoją uwagę od mrocznego prześladowcy. To zdawało się jedynie niepokoić wszystkich naokoło. Jednak ciężko było tego nie robić! W szczególności, gdy nieznana postać zachodziła Karasiową Ławicę od tyłu i zdawała się szczerzyć zęby w niebezpiecznym uśmiechu. Groźba była jasna. "Bądź posłuszny. Rób co, mówię, a twojej siostrze nie stanie się krzywda. Ale pomimo wszystkich tych domysłów, cień milczał. Nie wydawał żadnych poleceń. Przyglądał się jedynie z odległości.
Dni były coraz krótsze, a noce chłodniejsze. O świcie zmarzła trawa, pękała pod łapami, błyszcząc nastroszonym lodem. Czuł jak poduszeczki jego stóp, przymarzają lekko do wilgotnej kory, gdy nieruchomo siedział przycupnięty na przegniłym pniu i pilnym wzrokiem wpatrywał się w powierzchnię lodowatej rzeki. Nie był jednak w stanie nawet próbować skupić swojej uwagi na polowaniu. Co chwilę nerwowo zezował na Cień, który znów przykleił się do jego ogona. Byli sami. Jednak uznawanie obecności obcego wprawiało go tylko w większy niepokój. Czego chciał? Po co znowu przyszedł?
Serce czekoladowego kocura waliło mu w piersi, a sierść na jego karku stawała nieświadomie. Był tak przerażony. Ostatni cały cykl księżyca spędził, nieustająco wstrzymując oddech, czekając, aż coś się stanie. Aż wreszcie coś wybuchnie. To doprowadzało go do szału! Jak długo miał czekać?! Jednak cień pozostawał tak samo nieustępliwy, jak i zdystansowany. Obcy odezwał się raz tylko, tamtej nocy, kiedy po raz pierwszy zaszedł go niespodziewanie. Miał już dość tej niewiadomej. Miał dość tego napięcia. Biorąc jeden, uspokajający oddech zebrał wszystkie swoje siły i spojrzał prosto na czarno-futrego. Ten tylko uśmiechnął się kpiąco. Teraz, po raz pierwszy naprawdę mógł dokładniej przyjrzeć się intruzowi. Wychudzona sylwetka, chorobliwa wręcz sylwetka ze szkaradnie powykrzywianym szkieletem oraz kłębkami postrzępionego futra. Oczy nienaturalnie duże, o żółtej chorobliwej barwie i naciekłych krwią żyłkach. Brakowało mu co najmniej dwóch zębów, a z kącika ust sączyła się niepokojąco zielonkawa maź.
— Kim jesteś?
Zapytał zaskakująco spokojnie Skrzelik. Zazwyczaj w obecności innych kotów, jąkał się żenująco. Teraz jednak jego głos zabrzmiał pewnie, z nutą natarczywości w tle.
Kocur nie odpowiedział. A raczej zaśmiał się ochryple w głębi gardła.
— Odpowiedz mi! Kim jesteś!?
Tym razem zdenerwowany, krzyknął. Postać syknęła jakby w irytacji i położyła uszy po sobie. Jego zmrużone w szparki ślepia lustrowały go od uszu po czubek ogona.
~Kim jesteś?
Zaszydził kpiąco cień. Zimny strach przeleciał po plecach Skrzelika.
— O-odd-dejdź!
Postać zaśmiała się ponuro. Cała jego sylwetka drgała z podrygu złośliwej radości. To było jak koszmar na jawie. Tylko nie można było się z niego obudzić. Czekoladowo-futry nigdy w całym swoim życiu tak się nie bał. Żadne sumy, lisy czy pogarda innych nocniaków nie była tak absolutnie przerażająca. Strach docierał w najgłębsze zakątki jego istot, kiedy cień nadal szczerzył do niego żółte kły, w upiornej karykaturze uśmiechu.
Więc zrobił to, co zawsze robił. Jedyny jego sposób na podchodzenie do problemów. Uciekł. I nienawidził tej części siebie. Tego tchórza, który czasami udawał, że jest odważny.
***
Niepokoje w klanie rosły. Karasiowa Ławica teraz już praktycznie w ogóle nie rozmawiała z resztą rodziny. Każdego dnia jej spojrzenie twardniało, a szczęka zauważalnie zaciskała się z frustracji. To go martwiło. Tak bardzo chciał odzyskać swoją energiczną, szczęśliwą siostrzyczkę. Ale tamte dni zdawały się ostatecznie przeminąć. Może w innym miejscu, może w innym czasie. Teraz pozostało mu jedynie obserwować rozwijający się rozłam. To było jedyne, w czym był dobry. Obserwacja. Już za kociaka, inni towarzysze żłobka żartowali sobie, że to pierwsza i ostatnia rzecz, której się nauczył. Kiedyś to jego okrągły brzuszek był przeszkodą w żwawej pogoni za uciekającą szyszką. Teraz, choć był szybki, a czasem nawet zwinny, nigdy nie był dość silny. Jego głos zawsze chwiejny, taki niepewny. Krzyczący Makrela musiał się wstydzić takiego syna.
Ryjówkowy Urok z pewnością to robiła. Jego relacje z matką nigdy nie były szczególnie ciepłe, teraz jednak aktywnie go unikała. Rozumiał, dlaczego tak się działo, ale przecież nadal był jej dzieckiem. To nie była jego wina. Zawsze robił wszystko, co tylko mógł. Jedyną odpowiedzią było chłodne spojrzenie. Czasami ta obojętność tak bardzo bolała, że miał ochotę krzyczeć. Wrzeszczeć na kotkę! To nie była jego decyzja, żeby się urodzić. Czemu nie mogła kochać go tak, jak kochała jego siostrę? W takich momentach wymykał się bardziej w głąb lasu. Tam schowany w głębokiej zieleni pozwalał sobie na te wszystkie szargające nim emocje.
— Dlaczego na mnie nie patrzysz?! Czy jestem aż taką obrazą dla rodziny? Jestem twoim dzieckiem… Czemu nie możesz mnie kochać?
Czasami, kiedy jego myśli zdawały się szczególnie splątane przytłaczającą ciemnością, pytał w głębi siebie “Dlaczego mnie urodziłaś? Dlaczego pozwoliłaś czekoladowemu przekleństwu żyć?” Jednak nigdy nie odważył się wypowiedzieć tych najgłębszych obaw nawet w najodleglejszym i najbardziej ukrytym zakątku lasu. Niektóre rzeczy pozostawały lepsze jako tajemnice.
Jego relacja z Algową Strugą również zdawała się osłabnąć. Od czasu jej mianowania rzadko rozmawiali. Nie był pewien czy robi to specjalnie, czy może odepchnął ją podczas tamtej dziwnej rozmowy. Może uświadomił jej jakie ryzyko niesie spoufalanie się z nim? Czasami był zły na siebie, że w ogóle podjął taką rozmowę. Potem patrzył na twarz swojej siostry, która już prawie nigdy w klanie nie rozświetlała się tak swobodnym uśmiechem i dziękował sobie za tą chwilę przytomności umysłu. Nigdy nie chciałby sprawić problemów swojej przyjaciółce. Dlatego teraz też sam zaczął jej unikać. Za każdym razem, gdy dostrzegł jej puchatą kitę ogona, czmychał czym prędzej z powrotem do lasu. Jedyny kontakt, jaki teraz tak naprawdę mieli to wieczorna ciemność legowiska wojowników, ale i tu rozmowy nigdy nie wybiegały poza podstawowe uprzejmości. Zdawało się mu, że teraz w ogóle całe istnienie w klanie to było samo unikanie. Każdy unikał każdego i stąpał lekko by nie podrażnić odcisku nieodpowiedniego kota. Może przesadzał. Może tak było naprawdę. Nigdy nie umiał się zdecydować.
Ten dzień nie wyróżniał się niczym nowym. To samo mroźne powietrze, wdzierające się przy silniejszym podmuchu do legowiska, wypędziło wszystkich dość wcześnie na zewnątrz. W końcu, kiedy biegasz, nie jest ci zimno. Do biegania jednak potrzebna była energia, a do energii jedzenie. Dlatego dobrze się złożyło, że tuż przed jego nosem jakiś obłąkany najwyraźniej, szaleństwem królik wygrzebał się ze swojej bezpiecznej nory. Skrzelik nie zamierzał marnować takiej okazji. Królik mógł być głupi i stanie się za to jego obiadem. Przycupnął na tylnych łapach i przycisnął uszy do siebie. Zakołysał się lekko, na boki łapiąc lepszą równowagę, a gdy królik nadal nieświadomie ciamkał zamarznięte źdźbło trawy, skoczył do przodu. Długouchy kwiknął z zaskoczenia i rzucił się do ucieczki. Niestety nie zdążył przebiec nawet dwóch kroków, gdy cztery, ostre jak ciernie kolce wbiły się w jego rdzeń kręgowy. Kocur nie należał do tych, co lubią bawić się jedzeniem. Wolał szybko zakończyć sprawę i nie patrzeć jak drugie stworzenie wierci się i wykręca. Rozumiał ten paraliżujący strach, który odbijał się w oczach biednego królika. Gdy pora nagich drzew stawała się szczególnie dokuczliwa, w jego sercu mieszkał ten sam strach.
Zdobycz był ciężka. Nawet bardziej, gdy teraz bezwładnie zwisała mu z pyska i musiał ciągnąć ją za sobą po twardym jak lód błocie. To dobra oznaka. Powtarzał sobie optymistycznie. Będzie co jeść. Każdy dodatkowy gram mięsa był wart tego wysiłku, ale oceniając raz jeszcze swoje siły, zaczął wątpić, czy uda mu się samodzielnie przytachać cielsko z powrotem do obozu. Mógł rozdzielić zdobycz na mniejsze części i transportować je pojedyńczo. Ten plan miał jednak dwie zasadnicze wady. Pierwsza, szlak krwi, który za sobą zostawi, będzie jasną ścieżką dla każdego drapieżnika, które wyczerpany chłodem może być wystarczająco zdesperowany, żeby zaatakować klan. Druga, pozostawienie reszty królika, nawet w ukryciu, wcale nie gwarantowała, że nadal tam będzie, gdy po nią wróci. No nic! Musiał jakoś sobie poradzić. Był w końcu wojownikiem!
Zaparł się nogami i zaczął krok po kroku wlec za sobą zdobycz. Czuł ból dziąseł, a tylne łapy lekko trzęsły mu się z wysiłku. Huh.. to naprawdę był kawał królika. Po odległości nie większej niż zaledwie paręnaście susów musiał ponownie stanąć, żeby odetchnąć chwilkę. Już czuł ból formujący się w kręgosłupie, który miał mu dokuczać przez parę kolejnych dni. Usiadł, oddychając ciężej, a kłębki jego oddechu odlatywały w kierunku napęczniałych śniegiem chmur. Czas uciekał. Nie mógł pozwolić sobie na pozostanie poza obozowiskiem po zmroku, a dni o tej porze roku były szczególnie krótkie. Westchnął więc ciężko i ponownie zabrał się do roboty.
Po jego plecach przebiegł zimny dreszcz, gdy zauważył, że na jego ścieżce stał teraz ponownie Cień. Tak samo upiorny, tak samo wychudzony i prawdopodobnie śmierdzący. Choć odległość była nie wielka, wiatr musiał wiać od Skrzelowego Szeptu ku intruzowi, bo nie mógł wyczuć nawet najsłabszego odoru. Kocurek przystanął, niepewny co teraz robić. Nie mógł iść dalej ścieżką, gdy Cień zagradzał mu drogę. Nie mógł również zawrócić. Chociaż kocur wyglądał mizernie, nie miał wcale ochoty sprawdzać, kto wygrałby w potencjalnej potyczce. Pochylił się bliżej zamarzniętej ziemi, obserwując ostrożnie przeciwnika. Czy przyszedł ukraść królika? Wyglądał na głodnego. Skrzelik jednak nie zamierzał tak łatwo oddawać swojego jedzenia. Zasyczał ostrzegawczo. Cień tylko wyszczerzył kły w szyderczym uśmiechu.
— T-to mm-mój królik!
Zająknął się czekoladowy kocur. Jakakolwiek poprzednia odwaga teraz go opuściła. Została jedynie czysta desperacja. Miał zamiar dostarczyć zwierzynę do obozu, choćby go miano posiekać na kawałki. Syknął ponownie, kładąc uszy po sobie i podchodząc o krok. Jego ogon teraz potrojony w swoim rozmiarze, zamiatał w zaniepokojeniu podłoże.
— Zejdź mi z drogi!
O dziwo cień posłuchał. Przesunął się na bok ścieżki, jednak nadal świdrował wzrokiem Skrzelika. To był jakiś progres, a kocur nie liczył, że osiągnie w tym sporze cokolwiek więcej. Zebrał więc całą swoją siłę w sobie, ponownie chwycił ociężałe ciało i ponownie począł je wlec. Tym razem pełen napięcia z całkowicie innego powodu obserwował kątem oka poczynania intruza. Ten jednak stał i patrzył jedynie.
Pomimo całego napięcia zdołał ominąć czarnego kocura bez większych problemów, a mając teraz go teraz przed sobą, powoli wycofywał się do obozu.
Jeszcze tylko parę kroków. Jeszcze tylko chwila. Powtarzał sobie w myślach, jednocześnie zdając sobie sprawę, że do końca tej mordęgi jeszcze długa droga. Nie był pewien, jak długo zajęła mu droga na polowanie, a wtedy nie miał dodatkowego obciążenia w postaci zdobyczy.
Właśnie w momencie, gdy minął zakręt i wyższa, zasuszona na mrozie trawa, przesłoniła mu widok Cienia, ten zbliżył się ponownie. Czy go śledził? Przecież już był w obozie. Czemu znowu go prześladował?! Serce Skrzelego Szeptu przyspieszyło rytmu, tak że był prawie pewien, że jest słyszany przez każde stworzenie w okolicy. Czemu ten czarno-futry kocur tak się go uczepił?! Czy nie było mało kotów w klanie? Czemu to zawsze musi być on?!
Nie zauważył, że ta spirala myśli zamroziła jego ruchy w miejscu. Kiedy się ocknął, cień był o niecałą długość ogona przed nim.
— Od-dzejdź!
Pisnął z przerażenia czekoladowy, upuszczając tym samym królika i kuląc pod siebie nastroszony ogon. Jednak czarno-futry nadal podchodził. Stawiając każdy krok z niebezpieczną lekkością, był coraz bliżej i, bliżej i.... Oddech Skrzelika zaczął się zacinać, kiedy hiperwentylował, w tej chwili tak kompletnie bezużyteczne powietrze. Czemu nie mógł oddychać?! Nie m..mógł oddychać?! Jego źrenice rozszerzone od adrenaliny wlepione były w intruza. Ten stanął, ponownie patrząc na niego z pogardą. Jego wykrzywiona sylwetka, przesłaniała teraz coraz bardziej czerwieniejące na zachodzie słońce.
Musiał uciekać! Musiał uciekać! Szybko! Nie ma czasu. Powtarzał sobie, ale nadal pozostawał przymarznięty do ziemi. No dalej rusz się! Teraz! RUSZ SIĘ!
Gdzieś po lewej stronie z ośnieżonej gałęzi poderwał się jakiś duży ptak. To wystarczyło, aby odwrócić uwagę cienia na jedną upragnioną chwilę, a uwolniony spod szyderczego spojrzenia Skrzelowy Szept w końcu poczuł, że może się ruszać. Chwycił porządnie królika i teraz popędzany kompletnym przerażeniem zdołał poderwać zdobycz od ziemi i rzucić się do tak upragnionej ucieczki. Za sobą słyszał tylko ochrypły śmiech.
Biegł co sił w nogach, słysząc, że przeciwnik również skoczył w pogoń. A co gorsza go doganiał. Musiał biec szybciej! Ale nie mógł biec już szybciej. Nawet popędzany strachem nie był w stanie prześcignąć Cienia. Już czuł na końcówce ogona zimny oddech prześladowcy, gdy przed sobą, skryte w gęstych zaroślach, dostrzegł wejście do obozu jaśniejące czystym zbawieniem. Nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy, widząc swój dom. Tam będzie bezpieczny! Intruz nie zaatakuje go przy wszystkich klanowiczach! Zdobywając się na ostatni wysiłek czystej woli, skoczył i z łupnięciem wylądował pośrodku obozu.
😭😭😭
OdpowiedzUsuńŚwietne opowiadanie, bardzo emocjonalne
Zgadzam się!!
Usuń