*CD. poprzedniego opka*
Nie wiedział co się dzieję. Spał. Nic nie czuł. Pewnie umarł. To było to. Jak inaczej miał nazwać ten stan, w którym się znajdował? Wybudził się dopiero podczas podróży potworem. Rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem, próbując wstać, jednak tylko się zachwiał i uderzył czymś co odbierało mu widoczność w Blankę.
— Blanka? Was jest dwie? — miauknął nadal pod wpływem środków uspokajających, które zostały mu wstrzyknięte przez Obcinacza.
— Nie. Jesteśmy tu tylko ty i ja — próbowała wytłumaczyć wstawionemu burasowi sytuację.
Byli sami? A dałby łapę uciąć, że jej klon patrzył się tuż obok. I taki... identyczny.
— Huh? — Spojrzał na nią zamglonym okiem. — A gdzie jesteśmy? — zamemlał językiem. — Sucho mi w gardle...
— Jesteśmy w... kartonie. Tak, kartonie — powiedziała, nie chcą znowu straszyć kocura. Wolała, żeby zachował spokój. — Zaraz znajdziemy ci coś do picia, musisz chwilkę jeszcze poczekać.
Coś mu się to wszystko nie kleiło. Czemu ma czekać na wodę? Padał deszcz? Musiały się zrobić kałuże? Ale ten karton był dziwny... Ledwo docierało do niego to, co działo się dookoła niego. Nawet nie zauważył, że na szyi miał kołnierz, był umyty, a jego ranna łapa była usztywniona w kolorowym opatrunku. Najpewniej ten widok sprawiłby, że wrzasnąłby potężnie.
— Na co poczekać? — zamrugał, rozglądając się niemrawo po otoczeniu, które wciąż było zamazane. Taką cenę płaciło się, gdy miało się wyłącznie jedno oko. Ograniczone pole widzenia. — Boli mnie głowa i łapa ygh... Też zjadłem to co ty? Naćpałaś mnie? — rzucił z wyrzutem w głosie.
Już powoli zaczynało mu świtać, ale wciąż to było nie to.
— Nie naćpałam cię — prychnęła. — Sam dorwałeś się do jakiegoś... jedzenia z dziwnym osadem — wyjaśniła, mając nadzieję, że kocur jej uwierzy i nie będzie drążył tematu. I w sumie... Nie drążył, ponieważ to brzmiało jak coś co rzeczywiście by zrobił. Pewnie Blanka miała rację.
— Och... tak? Ygh... możliwe. Mdli mnie. — Przełknął ślinę, kładąc łeb z powrotem na ziemi. — Chyba jeszcze się zdrzemnę. Nie odchodź — szepnął, zamykając oczy.
— Nigdzie nie pójdę — zapewniła go delikatnym liźnięciem w bark, po czym ułożyła się blisko, czekając, aż dojadą na miejsce. Powoli mentalnie przygotowywała się na burzę, jaką zafunduje jej Wypłosz gdy wróci do siebie i ogarnie, co zrobiła i gdzie przez nią wylądował.
***
Gdy się ocknął, nie wiedział gdzie był. To nie był jego śmietnik. Umarł. Na pewno tak się stało. Trafił do nieba? A może piekła? Ostatnim co pamiętał była Blanka. Dojrzał ją niedaleko, chciał wstać, ale nie mógł, bo ból w łapie dał o sobie znać. Spojrzał na nią i doznał szoku. Co mu się stało z łapą?! Była jakaś... kolorowa? I gdzie miał pazury? Chciał nią ruszyć, ale nie dało rady. Chwycić zębami też nie mógł, bo coś przyczepiło mu się do szyi. Usiadł, próbując skopać to coś z siebie, ale tylko obkręcił kołnierz dookoła swojej głowy.
— Blanka! Co jest grane?! — Wbił w nią niezadowolony wzrok. To musiała być jej wina. Na pewno!
— Żyjesz, to jest grane — miauknęła, spoglądając na niego kątem oka. Musiał wyglądać komicznie, ponieważ dojrzał ten jej uśmieszek. Ha ha, ale śmieszne. Wiedziała, że jest ranny i pewnie źle się czuje, ale widząc go w kołnierzu i z kolorowym opatrunkiem nie mogła się powstrzymać od delikatnego, rozbawionego uśmiechu. Wredna jędza...
— Jak to żyje? Przecież... to nie wygląda jak mój dom. Gdzie jestem? Pamiętam... obcinacza... — zaczął mordować ją spojrzeniem — Blanka! Jak mogłaś mnie tam zabrać! — fuknął zły
Czy odciął mu łapę?! Tym był ten kikut?! Już na zawsze będzie pełzał w... GDZIE ON BYŁ?! To wyglądało jak wnętrze Gniazda Wyprostowanych! A-ale... Ale on nie chciał! Musiał uciec! Jak miał żyć bez kończyn?! Zaraz go zjedzą! Zjedzą!
Blanka położyła po sobie uszy.
— Błagałeś mnie, żebym cię zabiła! Co innego mogłam zrobić? Tylko to mi przyszło do głowy.
— Bo nie dałbym rady przeżyć! A co ten Obcinacz niby zrobił, co? Nadal nie mogę chodzić! I... i gdzie jestem. Nadal nie odpowiedziałaś! — wytknął jej to, coraz bardziej rozgniewany, chociaż to było podyktowane przez strach jaki w nim zagościł, gdy orientował się powoli w swojej nieciekawej sytuacji.
— Nie obciął ci niczego, to na pewno! — powiedziała z pewnym wyrzutem Blanka. Nadal miał wszystko na miejscu, nawet jego łapa przypominająca kikut nie została podcięta. — Chodzić będziesz mógł, za jakiś czas — prychnęła, polizawszy futerko na swojej piersi.— A jesteś u mnie w domu. Czuj się uhonorowany, jesteś moim pierwszym gościem — dodała cicho, już czekając na kolejny jego wrzask.
Był... u niej w domu?! Rozejrzał się natychmiastowo po otoczeniu. Dlatego ten świat był dla niego taki dziwny. Nie przypominał tego jego w żadnym stopniu! O nie, nie, nie... A to oznaczało... Że te potwory tu chodziły! Będą znów wyciągać do niego łapska!
— Wolałem zginąć niż zostać pieszczochem! — warknął, czując panikę. — Gdzie oni są? Czają się na mnie? Będą torturować? — zadrżał. — Co ja mam na głowie? Pomóż mi stąd zwiać. To pewnie ma mnie udusić!
Jak nic ta obręcz za to służyła! Odbierała mu nie tylko całą widoczność, ale i życie! Aaaa! I co miał teraz zrobić?! Nie był gotowy na taką mękę!
— Nie jesteś pieszczochem! — syknęła. — ALE będziesz tu siedział, w tym domu, pod okiem Wyprostowanych, aż łapa ci się nie zrośnie. To co masz na głowie cię nie udusi, Dwunodzy nie będą cię torturować, nic ci się nie stanie — zapewniła, podchodząc do niego.
Skulił uszy. Nie podobało mu się to. Wcale a wcale. Kotka jednak pierwszy raz pokazała mu... taką zaciętość. Zmusiła go do czegoś, czego nigdy by nie zrobił. A to wszystko po to, by mógł żyć dalej...
— Dobrze wiesz, że ich nie lubię. Nie dam rady... — sapnął. — To potwory nawet jeżeli twierdzisz inaczej.
— Dasz radę — powiedziała, tonem nie przyjmującym sprzeciwu. Nie poznawał jej. Nigdy nie spodziewał się, że Blanka na swoim terenie była taka władcza. To było zaskakujące. Sądził, że wszystko o niej wiedział...W sumie mogła tu robić co chciała. Pewnie czuła się tu bezpiecznie jak nigdzie indziej. I na pewno nie zamierzała się cackać z marudzącym pod jej uchem samotnikiem.
— Jeśli tak bardzo się ich boisz, to ja będę cię niańczyć aż nie wyzdrowiejesz. Bardziej zadowolony?
— Mhrm... Nie musisz mnie niańczyć. Dam sobie radę sam — miauknął pod nosem, dziwiąc się co w nią wstąpiło. — Niech ci Wyprostowani do mnie się nie zbliżają, to postaram się ich tolerować.
Oczywiście mało co w to wierzył. Jego strach przed tymi istotami był zbyt silny, aby nagle wyparował. Jego słuch się wyostrzył, czujność wzmogła. Leżał jak na igłach, obawiając się wyrośnięcia nad nim ich parszywej sylwetki. Nie wytrzyma, nie wytrzyma... Czuł, że nie wytrzyma!
— Tak, tak, wcale nie muszę. Aż jeden z nich do ciebie podejdzie i spróbuje dać ci coś do jedzenia, ty zjesz i znowu będziesz mnie błagał o śmierć, bo będziesz przekonany, że to trucizna. — Wywróciła oczami, a jej ton złagodniał. — Nie mogę ci obiecać, że nie będą się zbliżali. Będą musieli od czasu do czasu sprawdzić co z tobą, skoro jesteś pod ich dachem.
Dlaczego?! Dlaczego musieli to robić? Przecież kto normalny podchodził do kogoś obcego i chciał go nadzorować? A może to był jakichś ich sposób na to, aby czerpać sadystyczną uciechę z jego niedoli? Haha, biedny kotek, nie mógł się ruszać, był kaleką, pobawmy się jego ciałem nim zakopiemy pod ziemią! Aż zadrżał na wspomnienie tego całego piekła, które niegdyś przeżył.
— Ale ja nie chcę by sprawdzali! Sam wiem jak się czuję i w razie czego powiem, więc im to wytłumacz — powiedział pewny, że kotka zna ich język i Wyprostowani uszanują jego prywatność. — Jak przyniosą mi mysz do jedzenia to nie będę marudził — obiecał, chociaż był spięty i poddenerwowany, gdy to mówił. Bo nawet jeśli uwielbiał gryzonie, to gdyby próbowali mu ją podać, prędzej zszedłby na zawał.
Blanka dostrzegła, że pomimo jej usilnych starań, kocur wciąż był spięty. Podeszła do niego i otarła się, częściowo o jego bok, częściowo niestety o dziwną obrożę, którą teraz nosił.
— Moi Dwunożni niekoniecznie dają mi do jedzenia myszy... a i z tłumaczeniem im cokolwiek może być problem — zdradziła, co wybiło go tym bardziej z równowagi.
— Jak to? — zapytał zdumiony. — Mają gdzieś co do nich mówisz? Mówiłem, że to złe stworzenia! — No tak. Mógł się tego spodziewać, że nie będzie tak łatwo i kolorowo jak w jego głowie. Nigdy nic nie szło zgodnie z jego planem. Nic! Był skazany na cierpienie. — To co dają ci jeść? Te dziwne... kulki? — rzekł bez wyrazu, czując jak skręca go w brzuchu.
Umrze z głodu, jak prędzej ta dziwna obroża go nie udusi. To był ich plan. Całkiem nieźle rozplanowany i sprytny. Najpierw unieruchomili mu łapę, naćpali, a teraz czeka go powolne dogorywanie. Czemu Blanka tego nie widziała?! Oni nie chcieli mu pomóc! Oni chcieli go skrzywdzić i odebrać życie! Czy to był ten moment, w którym życie przelatywało mu przed oczami? Jeszcze nie, ale czuł, że nadejdzie, gdy tylko dojrzy tego potwora w zasięgu swojego wzroku.
— To nie tak, że maja gdzieś. Po prostu mnie nie rozumieją. Nie mówią po naszemu — odpowiedziała kocica, wzruszając ramionami. — Nie kulki. Po prostu kawałki mięsa w... czymś, nie do końca jestem pewna czym. Ale jest dobre! I zdrowsze niż śmieci.
Poruszył się niezadowolony. Nie podobało mu się to co obwieszczała kotka. Brzmiało... źle. Jednak postanowił jej zaufać. Był jej to winny, mimo że jej metody ratowania życia były... nieprzyjemne. A mógł skonać pod łapami potwora. Przynajmniej ominęłoby go to piekło, które zacznie się wraz z pojawieniem się jej właścicieli.
— Dobrze... zostanę tu. I tak nie mam wyjścia... — gorycz w głosie wręcz się z niego wylewała. Już powoli tracił nadzieję na... na wszystko. Nie ucieknie, bo nie mógł. Był uwięziony w obcym świecie, świecie, którego nie znał, który był dla niego tak obcy, jak niegdyś dla Blanki życie w dziczy.
— Wiem, że ci się nie podoba... ale będziesz mógł wrócić do życia samotnika jak tylko wyzdrowiejesz. I wszystko będzie jak kiedyś — starała się go pocieszyć.
Jakoś mało w to wierzył. Jak miał wyzdrowieć, gdy koniec był już bliski? Czy kiedykolwiek jeszcze dojrzy swój śmietnik? Poczuje pod łapami szorstką nawierzchnie Betonowej Drogi?
— Miejmy nadzieję... — wydusił z siebie nieprzekonany. Może dojdzie do zdrowia jeżeli uda mu się uniknąć bezwłosych istot. Dwa dni, góra trzy i będzie chodził. O ile ten Obcinacz naprawdę naprawił mu łapę, a nie ją uciął. Spojrzał na kolorowe coś, co było jego kończyną. Długość raczej się nie zmieniła, ale nadal nie mógł nią poruszyć — Ygh... znów będę musiał uczyć się chodzić... — Położył po sobie uszy, czując jak łapie go coraz większy dół. W końcu tyle czasu spędził na nauce biegania, a teraz stracił to wszystko bezpowrotnie. Nie miał pojęcia czy będzie sprawny tak jak kiedyś. Możliwe, że już nigdy nie odzyska jako takiej sprawności.
— Dasz radę. Już raz w końcu sobie poradziłeś, nie? — zamruczała wesoło bengalka.
— Tak. Ale byłem kocięciem, a teraz jestem dorosły. Dobrze, że przynajmniej spłaciłem Śrubę i jego gang, bo by mnie szukali i nie wiadomo co by ci zrobili. Właśnie... Nie zostawisz mnie tu samej, prawda? Nie wyjdziesz na zewnątrz? — dopytywał.
Jeszcze tego mu brakowało, aby pieszczoszka rzuciła go na głęboką wodę. Nie dałby rady, nie przeżyłby. Panika spowodowałaby, że zszedłby na zawał serca. Tylko przy Blance czuł, że byłby w stanie wytrzymać to piekło. Bo ona była jego oparciem. Jedynym jakie posiadał.
— Nie, nie wyjdę — upewniła go. — I tak sama bym się bała włóczyć po ulicach, więc raczej nie mam powodu, żeby wychodzić. Chyba, że na podwórko. — Wskazała ogonem wielkie okno. — Ale to będziesz mógł iść ze mną.
Podwórko. Świat zewnętrzny. Nagle nadzieja na powrót się w nim rozbudziła. Przecież mógłby tam spać! Pod jakimś krzakiem, nic by mu przecież się nie stało i nie byłby narażony na obecność tutejszych lokatorów.
— A nie mógłbym tam mieszkać? Muszę... tu? Jest... dziwnie. I ten zapach tych istot... jest tu silny — biadolił jej, licząc że poprze jego genialny plan.
— Zamykają na noc dom, więc jak będzie padało nie będziesz miał jak wrócić. I co jeśli pobrudzisz sobie tą kolorową owijkę? Będą musieli ją wtedy zmienić.
Jakoś deszcz nie był mu straszny. Mógłby na nim moknąć do końca życia, to nie było takie okropne. Za to zmienianie tej owijki, jak to nazwała Blanka, już brzmiało źle. Nie chciał by go dotykali. A tym bardziej jego łap! Co z tego, że nosił na niej to coś, nie zamierzał na to pozwolić!
— To tu... nie pada? Nie wygląda to jak pudło, jest... olbrzymie. Jak niby wytrzymuje namoknięcie? — zapytał, bo ta informacja go mimo wszystko zaskoczyła. Nigdy nie przyszło mu żyć w Gnieździe potworów, więc mało znał się na tych rzeczach.
— Nie wiem, ale nie pada. Można patrzeć jak leje za oknem, a tu zawsze jest sucho. Nigdy nie zastanawiałam się, jak to dokładnie działa — zdradziła mu kotka. — Chodź, pokażę ci gdzie śpię — Nie miał pojęcia jak iść za Blanką w swoim aktualnym stanie. Wstał jednak na łapy zauważając, że to coś na jego łapie, daje mu mimo wszystko jakieś oparcie, gorzej się miała sprawa z ruszaniem nią, więc oparł się o kotkę, która powoli, gorzej niż ślimak, doprowadziła go do dziwnego drzewa, które mu na drzewo w ogóle nie wyglądało. — Tutaj — Wskazała pudełko z okrągłymi otworami do wejścia — Albo tam u góry. Czasem Wyprostowani pozwalają mi spać na ich poduszce z kawałkiem drewna, ale zwykle to zaszywam się gdzieś na tym.
— To drzewo jest dziwne... nie pachnie jak ono — skwitował.
— To w zasadzie nie drzewo... ale przypomina drzewo. Takie miękkie. O! I patrz. Możesz to drapać jak ci się zachcę... i najlepiej tylko to. Dwunogi nie lubią jak drapię coś innego — to powiedziawszy, poczekała aż kocur usiądzie i wskoczyła na dziwny przedmiot. — Ty możesz spać na dole, dopóki łapa ci się nie wyleczy, a jak chcesz prywatność, to ja zajmę po prostu górę.
Spojrzał powątpiewająco na tą konstrukcję. Zajrzał do tej dolnej dziupli, dotykając łapą wnętrza. Rzeczywiście było miękkie. Powąchał je, ale nie pachniało jak nic co byłoby mu znane.
— To pióra ptaków, że takie puszyste? — zdziwił się, lecz to coś nie przypominało lotek na tych stworzeniach. Miało inną konstrukcję. Wsunął się do środka, zapadając się w tym jak w bardzo miękkim futrze. Nigdy nie czuł czegoś takiego pod własnymi łapami. Jak nic umarł. Nie widział innego racjonalnego wytłumaczenia na istnienie czegoś tak wspaniałego.
— Nie do końca. To taka fajna poduszka... coś jak miękki kamień — odpowiedziała mu Blanka, zeskakując na dół, prosto przed wejście do pudełeczka. — I jak? Fajnie? Wygodnie ci?
— Nie wiem. Nigdy nie czułem takiej miękkości. — powiedział, wręcz nasycając swoje ciało tym uczuciem. — Ten miękki kamień rzeczywiście zasługuje na taką nazwę. Przypomina pudło, ale ma za dużo otworów — zauważył.
— Wolałbyś coś bardziej zakrytego? Jak się boisz, że jesteś zbyt odkryty, mogę spać z tob — już chciała proponować wspólne noce, gdy przypomniała sobie słowa Wypłosza podczas jego paniki. Odkaszlnęła, odwracając wzrok. — Mogę ci przynieść coś do zakrycia tych dziur.
Spojrzał na nią zainteresowany. Nie był głupi i wiedział co kotka chciała powiedzieć. Na pysku od razu pojawił się ten jego znany uśmiech. Skoro o tym myślała to na pewno coś było na rzeczy. Uwielbiał z nią spać. Wtulenie się w jej sierść było najprzyjemniejszą rzeczą, która mogła spotkać go w życiu.
— Nie trzeba. Ta pierwsza propozycja bardziej mi się podoba księżniczko — wyszczerzył się do niej.
Blanka zawstydziła się, odsuwając nieco, jednak na jej pysk zaraz wszedł delikatny uśmiech.
— Wiem, że pewnie ci się bardziej podoba, ale na pewno nie chcesz czegoś do zakrycia? Podobno brak prywatności przy Dwunogach ci przeszkadzał.
— Owszem, jednak jestem nadal za pierwszą opcją. Zresztą wole widzieć czy się zanadto do mnie nie zbliżają — wyjaśnił, próbując podrapać się za uchem, bezskutecznie przez to coś na jego szyi. — Zdejmij mi to. Nie mogę się drapać — wystękał, czując że zaraz wyjdzie z siebie.
Ale to draństwo go denerwowało! Nie potrafił nawet spokojnie się wyżyć na swoim ciele, bo był ograniczany przez to coś! A uczucie świądu rosło i rosło, co doprowadzało go do szaleństwa. A może o to chodziło? Może to nie miało na celu uduszenie go, a spowodować właśnie taki efekt?
— Możesz też spać sam jak chcesz... — dodała kotka, pesząc się nieco. Widząc, jak kocur mocuje się z kołnierzem, przewróciła oczami. — Nie dam rady. Nawet nie wiem jak. Tylko Dwunogi umieją. Musisz to nosić, aż oni coś na to nie poradzą.
— Yhhh... żyć na łasce tych stworzeń... okropność — zaczął bardziej kopać w kołnierz, wyżywając na nim całą swoją frustrację. Ale nic to nie dało. Wciąż był umocowany na jego szyi w nieuszkodzonym stanie. — Nie chcę spać sam. Chodź do mnie.
— Przyzwyczaisz się. Na pewno nie będzie się zrastać tak długo — miauknęła pokrzepiająco — I... ja.... wiesz, nie wiem czy będzie ci wygodnie spać w kołnierzu i dodatkowo z kimś obok — próbowała się jeszcze wykręcić.
— Więc uciekasz? Zostawisz mnie samego, w obcym miejscu na pastwę Wyprostowanych? Ja nie zostawiłem cię w tym zaułku na pastwę gangu — wytknął jej to. Ile on dla niej poświęcił? Zdecydowanie dużo. Musiał przez jej głupotę spłacać Śrubę, a teraz zmuszony z jej winy został do życia w tym miejscu. Należało mu się coś za to, czyż nie?
Usłyszał jej głośne westchnięcie.
— Tylko się z tobą przekomarzałam. Zostanę — miauknęła w końcu i bocznym wejściem wpakowała się do pudła, po czym ułożyła blisko progu. — Szczęśliwy?
— Bardzo — uśmiechnął się do niej jeszcze szerzej. Nie widział w pobliżu Wyprostowanych, to czuł się nawet dobrze. Zamruczał, chcąc otrzeć się o nią, ale kołnierz mu to uniemożliwił. Super. Musiał znaleźć sposób, by to z siebie zdjąć. Dziwnie było czuć... ciepło, brak wiatru i taką ciszę. Naprawdę to był inny świat. Widząc co wyprawiał Blanka zachichotała cicho.
— Też przechodziłam raz przez noszenie kołnierza. Będzie niewygodnie, ale potem jak go zdejmują to najwspanialsze uczucie jakiego wtedy doznałam.
— Niech zdejmą mi teraz! — prychnął. — Nie chcę go. Po co w ogóle mam to na sobie? Zawsze tak jest po Obcinaczu? — zrobił bardzo niezadowoloną minę, próbując zasięgnąć jakiegoś języka w tym temacie. Musiał przyznać, że Blanka miała większą wiedzę o byciu pieszczochem i zasadach jakie nimi rządziły. Była specem od tego świata, który dla niego był po prostu czarną, straszną i niezbadaną otchłanią, której się bał.
— Prawdopodobnie żebyś nie zdejmował albo nie gryzł opatrunku. — Spojrzała na kolorową łapę kocura. — Nie zawsze. Tylko jak nie chcą, żebyś coś ruszał. Mój kolega miał kiedyś zakładane szwy na łapce i też takie nosił, żeby ich nie drapać czy lizać.
— Co to szwy? — Przekrzywił łeb, czując się ponownie jak kocię, które gra w grę poznaj słowo z Krokus — Myślisz, że to mam na łapie, dlatego jest kolorowa? Dziwne to. Strasznie rzuca się w oczy...
— To takie... hm, grube pajęczyny, którymi zalepiają ranę. Ale raczej nie, bo Wincent zaciął się wtedy szkłem, a nie złamał łapę. — Zatrzymała swój wzrok na jego kolorowy opatrunku. — Mi się podoba. Zupełnie do ciebie nie pasuje, bo wyglądasz bardziej... uroczo, niż zwykle. O! Zauważyłeś coś jeszcze?
— Nie jestem uroczy — prychnął, już nienawidząc kolorowego opatrunku. Był w końcu prawdziwym samotnikiem, a nie pieszczoszkiem, który lubił kolorowe kokardki i obróżki. I fakt. Nie pasował mu ani trochę. Gdzie ten Obcinacz miał głowę, gdy zmusił go do noszenia... tego czegoś?! — Zauważyłem coś? — prócz nowego lokum i bandaża oraz obręczy na szyi, nic nie rzuciło mu się w oczy. Zastanowił się chwilę, dopiero po chwili to rozumiejąc. — JAK?! — aż się zapowietrzył, spoglądając na swoje futro. Czyste. Nie sądził, że był tak jasny pod tumanami kurzu i błota! — Nie śmierdzę jak ja! — oburzył się.
— Tak. Nie śmierdzisz — Blanka zbliżyła się delikatnie, by powąchać jego futro. Musiało to być naprawdę dziwne uczucie. Czysty Wypłosz. Nie sądziła, że zobaczy kiedyś coś takiego, on zresztą też. — Pewnie jak tylko stąd zwiejesz, znowu wytarzasz się w jakimś syfie i będziesz śmierdział jak dawniej.
— Tak. Na pewno to zrobię — zgodził się z nią — Smród był ochroną przed innymi samotnikami. Nie uwierzysz jak łatwo odpuszczają, gdy capisz. — Skrzywił nos — Tak nie może być. Zmienię to rano, przekonasz ich, by nas wypuścili na zewnątrz, a ja wytaplam się w błocie.
Plan znakomity. Ale też miał drugie dno. Bo jeśli uda mu się dojść na podwórko, to nie zamierzał już wracać do środka Gniazda. Zaprze się łapami, wgryzie w ziemię, zakopie, byle tylko te istoty go nie znalazły. Blanka mogła mieć inne zdanie na ten temat. Tu czuła się bezpiecznie, on niekoniecznie. I chociaż chciał wierzyć, że wszystko będzie dobrze, zdawał sobie sprawę, że kotka żyła w jakiejś wizji utopii, przez co ignorowała krzywdy jakie robili na niej Wyprostowani, uznając to za coś dobrego.
— Ough, raczej bym odradzała. Skarbie bardzo nie lubi brudu w domu, więc zaraz by cię wykąpała — poinformowała go bengalka.
— Hę? Nie! Nie chce tych tortur, o których mówiłaś! — oburzył się, że musiał przestrzegać zasad domowników, bo inaczej naprawdę coś mu zrobią. Chociaż nadal uważał, że to kwestia czasu — Mają głupie imiona — prychnął niezadowolony, że rządził w tym miejscu ktoś taki.
— To nie ja im je nadawałam. Sami się tak nazywają, ciągle to słyszę więc zgaduję, że tak się nazywają. Słoneczko i Skarbie. Słoneczko mnie chyba bardziej lubi. Daje mi dużo smakołyków i częściej się bawi. Myślę, że też cię polubi. O ile nie będziesz na niego syczeć cały czas.
— Nie chcę się bawić jak kocię z kimś o tak durnym imieniu, ani nie chcę, aby mnie polubili. Nie zależy mi na tych... stworzeniach. Jestem tu wbrew woli, pamiętaj — przypomniał jej niezadowolony, bo zauważył, że Blanka ubzdurała sobie, że zmieni swoją opinię na ich temat, co było śmieszne. — Właśnie. Gdzie tu jest kałuża? Napiłbym się czegoś.
— Nie ma kałuży — poinformowała. — Woda jest w kuchni, więc musielibyśmy się przenieść tam.
— Kuchnia? — Kolejne nieznane słowo. Spojrzał na nią zdezorientowany — Daleko to?
— Za rogiem, chodź, pokażę ci. — Kotka wyszła z pudełka, czekając aż się wygramoli ze swojej kryjówki.
Rozpoczynało się wielkie zwiedzanie nowych terenów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz