– Co się dzieje? – szept Orzechowego Zmierzchu wyrwał go ze snu. Zadrżał, panicznie rozglądając się dookoła.
– Miałem k–koszmar… – wycharczał przez zaciśnięte gardło. Posmak krwi był tak realistyczny...
– Ćśśś, spokojnie – wymruczała kota, uspokajająco liżąc go po policzku. Liliowy poczuł, jak kotka przysuwa się bliżej, mrucząc przy tym głośno. Nagle szylkretowa podniosła się, a Jabłuszko z przerażeniem położył uszy.
– N–nie idź! – pisnął ze strachem. Orzeszka spojrzała na niego ze zdziwieniem, po czym uśmiechnęła się delikatnie.
– Nigdzie nie idę – zapewniła miękko. – Nie zostawię się.
Wojownik skrzywił pysk, wbijając pełen żalu wzrok w łapy.
– M–mama też tak mówiła – wyznał, czując, jak zbiera mu się na płacz. – A–ale ty nią nie jesteś… – przyznał. Chciał wierzyć w te głupie zapewnienia, chciał poczuć się bezpieczny w objęciach szylkretowej kotki.
– Masz rację – odparła, a pierś Jabłkowej Bryzy wypełniło ciepło. Słyszał troskę w głosie kotki, czuł, że naprawdę jej na nim zależy. – Wiem, że nie zastąpię ci Rzecznej Bryzy. Ale chcę, żebyś wiedział, że z każdym problemem i koszmarem możesz do mnie przyjść.
Point pokiwał głową, wtulając nos w jej futro.
– Dziękuję – wyszeptał cicho, zamykając oczy.
Zasnął, otulony zapachem stokrotek.
Jabłkową Bryzę nosiło. Nie mógł usiedzieć w miejscu, z niepokojem kręcąc się niedaleko legowiska medyków. Coś działo się z Orzechowym Zmierzchem, coś było nie tak. Przez chwilę przez głowę przemknęło mu, że to może być kara od Klanu Gwiazdy, jednak szybko odrzucił tą opcję – prawdopodobnie kotkę męczyła zwyczajna choroba.
Podskoczył, widząc wychodzącą od medyków szylkretową wojowniczkę. Podbiegł do niej, ogonem wskazując na zacienione miejsce na uboczu.
– Co się stało? – zapytał z troską w głosie, nerwowo przebierając łapami. Orzechowy Zmierzch pochyliła głowę. Point potrafił wręcz poczuć bijące od niej w większości sprzeczne emocje – duma kwitnąca niczym słoneczniki i przerażenie splatały się ze sobą, tworząc dziwny bukiet.
– J–ja… Będę mieć dzieci – wyznała cicho kotka. Jabłkowa Bryza przez chwilę stał w ciszy, wpatrując się w partnerkę (czy mógł ją tak nazywać? Właściwie nie był pewien) ze zdziwieniem. Czy mówiła prawdę? Czy… Czy rzeczywiście mieli mieć kocięta? Nagle przyciągnął do siebie zaskoczoną kotkę.
– Kocham cię, wiesz? – wyznał być może po raz pierwszy w życiu. Orzechowy Zmierzch zamruczała, wtulając głowę w jego pierś. – Poradzimy sobie ze wszystkim – wyszeptał, zamykając oczy.
Wiedział, że oboje płakali, jednak nie był pewien, czy były to łzy szczęścia, czy strachu.
Serce Jabłkowej Bryzy biło zdecydowanie za szybko. Czuł wzbierającą się w nim panikę. Otaczające go koty nawet nie ukrywały, że rozmawiają o nich – podłych zdrajcach klanu, mordercach, którzy powinni przypłacić swój czyn śmiercią. Jego myśli krzyczały, spierały się ze sobą. Nie mógł pozwolić skrzywdzić Orzeszki, nie mógł pozwolić skrzywdzić kociąt.
Jednak jego gardło było zbyt ściśnięte strachem, by mógł zaprotestować.
Powrót do obozu odbył się w całkowitej ciszy. Liliowy nie miał siły mówić, nie miał siły patrzeć w oczy kotom, które zdradził. Jego głupie tchórzostwo spowodowało to wszystko, przynosząc cierpienie dla wszystkich dookoła. Miał wrażenie, jakby tysiące ostów wbijało się w jego pierś. Chciał krzyczeć, płakać, jednak nie potrafił, przytłoczony przez falę nienawiści ze strony innych. Widział zachęcające machnięcie ogonem Orzeszki w jego stronę, jednak zdawał sobie sprawę z jego fałszywości. Siedział niedaleko legowiska lidera, drżąc ze strachu.
A gdy nadeszła jego kolej, na miękkich łapach zagłębił się w mrok dziupli Jesionowej Gwiazdy, spadając w otchłań rozpaczy.
Trójka noworodków zwiniętych przy brzuchu Orzecha popiskiwała delikatnie. Jabłkowa Bryza przesunął chropowatym językiem po głowie partnerki, mrucząc cicho. Bok szylkretowej unosił się spokojnie, sygnalizując, że wreszcie zapadła w sen. Liliowy nie zamierzał jej budzić – była wycieńczona długim, bolesnym porodem. Point towarzyszył jej przez cały czas, szepcząc ciepłe słówka i uspokajająco liżąc po grzbiecie.
Miał nadzieję, że narodziny trójki zdrowych kociąt zadośćuczyniły jej cierpienie.
Po raz kolejny podniósł wzrok na puchate kuleczki, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to ich dzieci. Narodziny Rudzika, Echa i Rzeczki (Jabłuszko był wdzięczny szylkretowej, że zgodziła się na nazwanie ich kocięcia na cześć Rzecznej Bryzy) przyniosły tyle mu tyle szczęścia – potrafił uwierzyć, że wszystko będzie dobrze, że Orzechowi uda się odpokutować zbrodnie, że Kurka
ponownie uśmiechnie się do niego i zaplecie jaskry w rudawe niczym margaretki futro. Zamruczał cicho, wtulając nos w bok partnerki.
Być może jednak wszystko miało się ułożyć.
Jabłkowa Bryza wiedział, że zasługiwał na karę. Wiedział, że być może zrobił źle, kochając morderczynię. Wiedział, że udawanie, że wszystko jest dobrze, że zbrodnia została popełniona w afekcie, że Orzech nie byłaby zdolna powtórzyć tak brutalnego czynu, było zwyczajną naiwnością. Wiedział, że był cholernym tchórzem niezasługującym na przyjaźń i miłość. Wiedział, że to wszystko była jego wina, że powinien bardziej poświęcać się dla bliskich, bo to właśnie z powodu jego głupiego strachu, niezapomnianej traumy inni cierpieli.
Jednak był również pewien, że karanie kociąt za błędy rodziców było niesprawiedliwe.
Słyszał szyderstwa rzucane w ich stronę, widział, jak są upodlane i gnębione, jednak nie potrafił im pomóc, nie potrafił ich obronić, ponieważ przez durne zmęczenie wywołane nocnymi pracami często po prostu zasypiał zaraz po przyjściu do żłobka. Był słaby, zbyt słaby (i bynajmniej nie chodziło tu o siłę fizyczną), aby obronić własne dzieci nawet przed durnymi kociętami Borsuczego Warkotu.
Nienawidził się za to.
Biały puch zaskrzypiał pod łapami Jabłkowej Bryzy. Kocur zadrżał z zimna, kuląc się u boku partnerki.
– Poradzą sobie – mruknęła Orzech, splatając ich ogony. Point westchnął cicho, powoli kiwając głową.
– Mam taką nadzieję – stwierdził cicho, wtulając głowę w futro kotki. Niegdyś pachniało niczym stokrotki. To wspomnienie wywołało w nim irytację; wydał z siebie cichy pomruk niezadowolenia.
– Też bałeś się mianowania – przypomniała mu szylkretowa, omiatając obóz nieobecnym spojrzeniem. Ona również musiała wspominać dawne czasy.
– Jednak dostałem Oszronione Futro jako mentora. – na jego pysku pojawił się niewielki uśmiech. – Żałuję, że zginął w tamtej bitwie – westchnął, zwieszając głowę. Chciał dodać, że nikt nie powinien ginąć, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. To wszystko było jeszcze wciąż zbyt świeże i nie chciał urazić córki Wrzosowej Polany.
Właściwie czemu?
Ta śmiała myśl zaskoczyła jego samego. Prychnął cicho, odganiając ją. Nie chciał ranić Orzeszki, nie miał powodu – przecież nie był tym typem kota, który trzymał urazę przez długie księżyce. Poza tym kochał ją, a miłość polegała właśnie na wyrzeczeniach.
– Słyszałam, że Echo zostanie uczennicą Śnieżnej Chmury – przyznała szylkretowa, a Jabłuszko spojrzał na nią z zaskoczeniem. – Być może Jesionowa Gwiazda dobrał dobrych mentorów dla całej trójki. – jej mowa ciała wskazywała na to, że bardzo chciała w to wierzyć. Liliowy przełknął ślinę, kierując wzrok na przemawiającego lidera.
Czy można było ufać w nieomylność jego decyzji po poprowadzeniu Klanu na (przynajmniej według Jabłka) niepotrzebną wojnę?
Jesionowa Gwiazda właśnie skończył swoją krótką przemowę, po czym pochylił głowę, spoglądając na stojącą naprzeciwko trójkę kociaków. Point nerwowo zastrzygł uszami. Jego uwagę przykuł stojący za Rzeczką (który jak zwykle wyglądał na pewnego siebie i zadowolonego) Rudzik. Wydał z siebie syk niepokoju, nerwowo strzygąc uszami.
– Rudziku – zaczął donośnie przywódca. – Ukończyłeś sześć księżyców i nadszedł czas, abyś został uczniem. Od tego dnia, aż do otrzymania imienia wojownika będziesz się nazywać Rudzikowa Łapa. Twoim mentorem będzie Ognisty Język.
W tamtym momencie Jabłkowa Bryza poczuł, jak cały sztywnieje.
Jesionowa Gwiazda musiał żartować. Przecież wszyscy członkowie Klanu Nocy wiedzieli o charakterze Ognistego Języka! Przypisanie go do nieśmiałego i strachliwego Rudzikowej Łapy było największym błędem, jaki czekoladowy mógł popełnić.
Point wydał z siebie gardłowy pomruk.
Jesionowa Gwiazda popełnił kolejny błąd.
Pierwszym, co Jabłkowa Bryza poczuł po przyjściu do obozu, był zapach krwi. Momentalnie futro na jego karku zjeżyło się ze strachu. Nie powinien iść na spotkanie z Psią Łapą, być może byłby na miejscu katastrofy… Zadrżał i powoli zaczerpnął powietrza. Nie mógł panikować. Musiał znaleźć kocięta, Orzeszkę, Zboże i Kurkę, musiał upewnić się, że są bezpieczni.
Kątem oka zauważył zbliżającego się leżącego w legowisku medyków i ponownie poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Czekoladowy wyglądał, jakby brał udział w walce – jego futro było potargane, a rany opatrywane przez medyka.
– To nic takiego. Zgromadzenie okazało się pechowe – wytłumaczył przywódca, a wojownik wbił pazury w ziemie. Jego myśli krzyczały, a on wydał z siebie niekontrolowany pomruk złości. Jesionowa Gwiazda nie mówił mu całej prawdy.
Coś wielkiego nadchodziło.
Jednak o dziwo jego myśli nie krzyczały.
Przyglądał się furii Zbożowego Kłosa, niezdolny do ruchu. Wypełniała go pustka, jednak nie było to złe uczucie – niebezpiecznie przypominała obojętność, wraz z którą Kurka przyglądał się gnębionym kociętom siostry. Słyszał, jak Orzechowy Zmierzch niespokojnie kręci się u jego boku. Jabłuszko nie był pewien, czy biła od niej wściekłość, czy przerażenie.
Wszystko miało się zmienić.
– Kończymy na dziś – wysyczał przez zaciśnięte gardło. Wszystko było tak głośne, tak krzykliwe… Miał dosyć słuchania obraźliwych komentarzy rzucanych przez część klanu (oni wszyscy byli przerażeni, tak bardzo bali się, że ktoś może powtórzyć haniebny czyn Orzechowego Zmierzchu, więc postanowili pozbyć się niebezpieczeństwa w najbardziej niepozorny sposób), patrzenia, jak przez jego błędy cierpią inni, wściekłych spojrzeń rzucanych w stronę Orzeszki przez Zboże i przede wszystkim Kurki, którego każde słowo było przesycone jadem.
Przecież mógł tak łatwo się ich wszystkich pozbyć…
Serce podeszło mu do gardła. Mogłaby nastać cisza… Potrząsnął głową, czując, jak zbiera mu się na wymioty. Nikt niczego by od niego nie wymagał… Zrobił krok w tył. Nie musiałby kochać, bo miłość była niczym więcej niż piękną różą posiadającą tysiące cierni, powoli przeżerających jego duszę… Drugi krok. Mógłby być wolny. Odwrócił się na pięcie i wybiegł z obozu.
Był potworem.
Nagle poczuł, jak jego łapa zahacza o wystający korzeń. Z hukiem runął na ziemię i przetoczył się, lądując w rzece. Przez chwilę leżał bez ruchu, dysząc ciężko. Uchyliwszy powieki, zadrżał z obrzydzeniem. Widział odbicie siebie – zmarnowanego, zniszczonego kota, którym nigdy nie miał się stać.
Był przerażony każdym nadchodzącym dniem. Bał się ucieczki i pozostawienia rodziny. Bał się zostać w Klanie, gdzie każda chwila wiązała się z cierpieniem.
Najstraszniejsze jednak było to, że głos w jego głowie nie należał do niego.
Ciche cykanie świerszczy niosło się po obozie Klanu Nocy. Jabłkowa Bryza siedział przed legowiskiem wojowników z ogonem owiniętym wokół łap.
Wszystko wydawało się takie spokojne
– Koszmar? – mruknęła Orzeszka, przysuwając się do niego. Point westchnął cicho.
Stokrotki. Powinien przynieść jej stokrotki.
– Można tak powiedzieć – zgodził się, podnosząc wzrok na gwiazdy. Czuł, jak partnerka siada obok i wtula się w jego bok. Jabłuszko przełknął ślinę, a koniuszek jego ogona zadrżał nerwowo. – Orzeszko, ja…
Nie mów.
Głos w jego głowie brzmiał nadzwyczaj głośno i wyraźnie. Liliowy zatrzymał się w pół zdania i zastrzygł uszami ze zdziwieniem.
Skrzywdzi jak wszyscy. Zabije. Zrani. Nie zrozumie.
– Czy coś się stało? – szepnęła troskliwie Orzeszka, a wojownik potrząsnął głową, jednocześnie chcąc uspokoić kotkę i swoje krzyczące myśli. Nie mógł jej powiedzieć o głosie, nie mógł się zdradzić. Pytanie szylkretowej nagle wydało mu się jakimś okrutnym żartem. Pytała, czy coś się stało, gdy jedno z ich dzieci okazało się morderczynią, drugie zasmakowało krwi, większość Klanu Nocy ich nienawidziła, a on każdego dnia obawiał się o swoje życie. Jakiej odpowiedzi oczekiwała?!
– Ja… Chciałbym, żebyś poznała mojego ojca – wyrzucił z siebie i rozglądnął się ze strachem. – Żebyś w razie czego miała gdzie uciec – wyjaśnił, zniżając ton głosu. – Tak bardzo się boję... – wyznał, kuląc się. – Błagam, obiecaj mi, że gdyby coś się działo, odejdziesz jak najdalej stąd, nie zważając na mnie – zażądał, ignorując wrzask sprzeciwu w jego głowie.
Nigdy nie chodziło o liczenie się z jego uczuciami, zawsze ważniejsze było czynienie tego szeroko pojętego dobra.
Jabłkowa Bryza zamierzał to robić, póki miał jeszcze szanse podjęcia jakiegokolwiek świadomego wyboru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz