BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Po śmierci Różanej Przełęczy, Sójczy Szczyt wybrała się do Księżycowej Sadzawki wraz z Rumiankowym Zaćmieniem. Towarzyszyć im miała również Margaretkowy Zmierzch, która dołączyła do nich po czasie. Jakie więc było zaskoczenie, gdy ta wróciła niezwykle szybko cała zdyszana, próbując skleić jakieś sensowne zdanie. Z całości można było wywnioskować, że kotka widziała, jak Niknące Widmo zabił Sójczy Szczyt oraz Rumiankowe Zaćmienie. W obozie została przygotowana więc zasadzka na dymnego kocura, który nie spodziewał się dziur w swoim planie. Na Widmie miała zostać wykonana egzekucja, jednak kocur korzystając z sytuacji zdołał zabić stojącą nieopodal Iskrzącą Burzę, chwilę potem samemu ginąc z łap Lwiej Paszczy, Szepczącej Pustki oraz Gradowego Sztormu, z czego pierwszą z wymienionych również nieszczęśliwie dosięgły pazury Widma. Klan Burzy uszczuplił się tego dnia o szóstkę kotów.

W Klanie Klifu

Do klanu szczęśliwie (chociaż zależy kogo się o to zapyta) powróciła zaginiona medyczka, Liściaste Futro. Niestety nawet jej obecność nie mogła powstrzymać ani katastrofy, jaką była szalejąca podczas Pory Nagich Liści epidemia zielonego kaszlu, ani utraty jednego z żyć przez Srokoszową Gwiazdę na zgromadzeniu. Aktualnie osłabieni klifiacy próbują podnieść się na łapy i zapomnieć o katastrofie.

W Klanie Nocy

Świat żywych w końcu opuszcza obarczony klątwą Błotnistej Plamy Czapli Taniec. Po księżycach spędzonych w agonii, której nawet najsilniejsze zioła nie były mu w stanie oszczędzić, ginie z łap własnego męża - Wodnikowego Wzgórza, który został przez niego zaatakowany podczas jednego z napadów agresji. Wojownik staje się przygnębiony, jednak nadal wypełnia swoje obowiązki jako członek Klanu Nocy, a także ojciec dla ich maleńkiego synka - Siwka. Kocurek został im podarowany przez rodzącą na granicy samotniczkę, która w zamian za udzieloną jej pomoc, oddała swego pierworodnego w łapy obcych. W opiece nad nim pomaga Mżawka, młodziutka karmicielka, która nie tak dawno wstąpiła w szeregi Klanu Nocy, wraz z dwójką potomków - Ikrą oraz Kijanką. Po tym wydarzeniu, na Srebrną Skórkę odchodzi także starsza Mrówczy Kopiec i medyczka, Strzyżykowy Promyk, której miejsce w lecznicy zajmuje Różana Woń. W międzyczasie, na prośbę Wieczornej Gwiazdy, nowej liderki Klanu Wilka, Srocza Gwiazda udziela im pomocy, wyznaczając nieduży skrawek terenu na ich nowy obóz, w którym mieszkać mogą do czasu, aż z ich lasu nie znikną kłusownicy. Wyprowadzka następuje jednak dopiero po kilku księżycach, podczas których wielu wojowników zdążyło pokręcić nosem na swoich niewdzięcznych sąsiadów.

W Klanie Wilka

Po terenach zaczynają w dużych ilościach wałęsać się ludzie, którzy wraz ze swoją sforą, coraz pewniej poruszają się po wilczackich lasach. Dochodzi do ataku psów. Ich pierwszą ofiarą padł Wroni Trans, jednak już wkrótce, do grona zgładzonych przez intruzów wojowników, dołącza także sam Błękitna Gwiazda, który został śmiertelnie postrzelony podczas patrolu, w którym towarzyszyła mu Płonąca Dusza i Gronostajowy Taniec. Po przekazaniu wieści klanowi, w obozie panuje chaos. Wojownikom nie pozostaje dużo możliwości. Zgodnie z tradycją, Wieczorna Mara przyjmuje pozycję liderki i zmienia imię na Wieczorną Gwiazdę. Podczas kolejnych prób ustalenia, jak duży problem stanowią panoszący się kłusownicy, giną jeszcze dwa koty - Koszmarny Omen i Zapomniany Pocałunek. Zapada werdykt ostateczny. Po tym, jak grupa wysłanników powróciła z Klanu Nocy, przekazując wieść, iż Srocza Gwiazda zgodziła się udzielić wilczakom pomocy, cały klan przenosi się do małego lasku niedaleko Kolorowej Łąki, który stanowić ma ich nowy obóz. Następne księżyce spędzają na przydzielonym im skrawku terenu, stale wysyłając patrole, mające sprawdzać sytuację na zajętych przez dwunożnych terenach. W międzyczasie umiera najstarsza członkini Klanu Wilka, a jednocześnie była liderka - Stokrotkowa Polana, która zgodnie ze swą prośbą odprowadzona została w okolice grobu jej córki, Szakalej Gwiazdy. W końcu, jeden z patroli wraca z radosną nowiną - wraz z nastaniem Pory Nagich Drzew, dwunożni wynieśli się, pozostawiający po sobie jedynie zniszczone, zwietrzałe obozowisko. Wieczorna Gwiazda zarządza powrót.

W Owocowym Lesie

Po długim oczekiwaniu nowym zastępcą Owocowego Lasu została ogłoszona Sówka. Niestety jest to jedyne pozytywne wydarzenie jakie spotkało społeczność w ostatnim czasie. Jakiś czas po mianowaniu zwiadowczyni stała się rzecz potworna! Cały Owocowy Las obudził się bez śladu głównej medyczki, jej ucznia oraz dwójki rodzeństwa kocura. Zdruzgotana Świergot zgodziła się przejąć rolę medyka, a wybrani stróże – Orzeszek i Puma – są zobowiązani do pomocy jej na tym stanowisku.
Daglezjowa Igła w razie spotkania uciekinkerów wydała rozkaz przegonienia ich z terytorium Owocowego Lasu. Nie wie jednak, że szamanka za jej plecami dyskretnie prosi zaufanych wojowników i zwiadowców, aby każdy ewentualny taki przypadek natychmiastowo zgłaszać do niej. Tylko do niej.
Obóz Owocniaków huczy natomiast od coraz bardziej wstrząsających teorii, co takiego mogło stać się z czwórką zaginionych kotów. Niektórzy już wróżą własnej społeczności upadek.

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty



Miot w Klanie Wilka!
(jedno wolne miejsce!)

Miot w Klanie Burzy!
(brak wolnych miejsc!)

Miot w Owocowym Lesie!
(jedno wolne miejsce!)

Rozpoczęła się kolejna edycja Eventu NPC! Aby wziąć udział, wystarczy zgłosić się pod postem z etykietą „Event”! | Zmiana pory roku już 3 listopada, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

31 grudnia 2023

Od Betelgezy CD. Klamerki

 Wzruszyła jedynie ramionami, gdy Klamerka odszedł gdzieś pod pretekstem "kamyczka", o cokolwiek mu chodziło. Kotce nie zależało na tym, by kłócić się z bratem, ale raczej patrzyła z przymrużeniem oka na jego dziwne działania. Matka powtarzała jej wiele razy - koty przekonane o własnej nieomylności łatwo jest pokonać. Wystarczy tylko ich zaskoczyć.
Mama nie dzieliła się z nią wieloma informacjami, jednak wielokrotnie dawała jej rady dotyczące jej przyszłego życia. Często tłumaczyła jej, jak przejrzeć intencje kota - jak zauważyć, że ktoś traktuje cię z politowaniem lub wręcz dziwnym rodzajem pobłażliwości. Z nutą czegoś, co sprawiało, że czułaś się traktowana niepoważnie. Właśnie coś takiego Betelgeza wyczuwała w tonie głosu brata - przekonanie o własnej nieomylności. Coś, przed czym Matka tak bardzo ją ostrzegała.
Nie interesowało ją za bardzo życie Klamerki ani to, co chciał w nim osiągnąć, ale niezbyt podobało jej się, że nie włączał się aktywnie w życie rodziny. To była nadrzędna wartość, a jak inaczej można się czegoś nauczyć, niż poprzez dyskusję? 
Młoda kotka, która świat i jego zasady dopiero poznawała, wprawdzie czuła silną potrzebę, by się z bratem kłócić i uświadomić go o swojej racji, ale w ciszy pozwoliła mu odejść, gdy tylko przekonała samą siebie, że nie ma to większego sensu i szkoda, by traciła na niego swój czas.
Klamerka nie zdawał się być wśród rodzeństwa silnym rywalem. Nie próbował. Cały czas stał z boku, wpatrując się w koty tym swoim enigmatycznym spojrzeniem. To, czego Geza najbardziej się obawiała - że gdy wyjdą wreszcie z domu i zaczną brać czynny udział w życiu w Betonowym Świecie, Klamerka przyczyni się do powstania jeszcze większej ilości plotek na ich temat. Matka mówiła, że podstawą jest, by godnie reprezentowali ojca i to właśnie kotka chciała osiągnąć, pokornie ucząc się od rodziców i zbierając informacje, które w przyszłości mogłyby się jej przydać. Ale czego chciał nauczyć się Klamerka, stojąc wiecznie z boku? To pozostawało tajemnicą.
Betelgeza nie byłaby sobą, gdyby nie przyszła do brata, by obronić swoje zdanie. Matka mówiła, że gdy rozmówca zaczyna cię znieważać, dalsza rozmowa jest bez sensu - że powinna walczyć o swoje poglądy, ale wiedzieć, kiedy należy odpuścić. I Bastet na jej miejscu nie zawracałaby sobie pewnie tym głowy, ale Betelgeza, mimo tego, jak bardzo starała się nie zawieść matki, nie była w stanie się powstrzymać. Emocji w niej było zbyt dużo, by pozwalała bratu wymądrzać się bez konsekwencji.
— Dalej zamierzasz siedzieć z boku i przyglądać się, jak twoje rodzeństwo czegoś się uczy i rozwija swoje umiejętności? — uniosła brew niemal rozbawiona, gdy dostrzegła brata kryjącego się w cieniu - jak zwykle. — Potraktuj to jako miłą radę od starszej siostry, bo wątpię, żeby w przyszłości ktokolwiek był dla nas miły oprócz nas samych. Rodzice cię nie zauważą, jeśli sam nie starasz się być zauważonym, a w tym momencie od ich uwagi zależy wszystko, czy ci się to podoba, czy nie.
Gardło ścisnęło jej się na tą myśl. Nie powinna w ogóle myśleć o czymś takim, nie powinna nawet mieć tego świadomości. Tak małe dziecko powinno latać wierząc w różowy i kolorowy świat.
Ale nie ona.
Matki nie obchodziło, ile miała księżyców. Mówiła prawdę, nawet jeśli była bolesna.
— Zależy, czy będziesz jeść martwe gryzonie z brudnej ulicy, czy mieszkać tutaj. Nie będę cię do niczego zmuszać, ale w tej chwili nie myślisz logicznie. Nie zależy ci — prychnęła. Jej ton głosu był spokojny, ale nie ukrywała tego, że nie rozumiała, dlaczego marnował to, co dostał pod nos, dlaczego nawet nie próbował czegoś osiągnąć, dlaczego nie okazywał wdzięczności rodzicom. Pewnie nawet nie powinna próbować zawracać sobie nim głowy. Mimo to nie potrafiła znieść tego zachowania. Żaden z jej braci nie był normalny. — Możesz sobie filozofować ile tam chcesz, ale to nie ma większego znaczenia. Betonowy Świat potrzebuje walczących, nie dyplomatów. Życie nie jest kłamstwem, jest krótkim, słabym okresem, które minie w mgnieniu oka. Kłamstwem może być co najwyżej to, jak je postrzegamy. Kłamstwem może być ślepa wiara w to, że jest cudowny i nie ma wad. A życie samo w sobie? To realia, w których musimy się odnaleźć. Nie jest ani złe, ani dobre, ono po prostu jest. I powinieneś docenić to, że ci je dano, zamiast się na nie zamykać.
Strzepnęła ogonem. Sens jej własnych słów trafiał do niej aż za mocno, sprawiał, że jej ogon podrygiwał nerwowo. Czemu jej tak bardzo zależało? Być może dlatego, że nienawidziła ignorancji, nienawidziła tego, że ktoś po prostu wyrwał ją z kocięcych marzeń i stawił przed nią szereg brutalnych faktów, z którymi musiała się zmierzyć. Nie mogła odmówić. Nie mogła być słaba. Słabość to coś znacznie gorszego od zdrady, gorszego od kłamstwa, gorszego od wszystkiego, co kot może zrobić. Słabość była czymś, na co nie mogła sobie pozwolić. 
— Nikt ci nie mówił, że rozmowa jest kluczem do sukcesu? Nikt ci nie mówił, że jeśli będziesz milczeć, pozwolisz o sobie zapomnieć? — gdy wypowiedziała te słowa, mimowolnie przewróciła oczami. Oczywiście, że nie wiedział. Albo wiedział i go to nie obchodziło. Wszystko jedno. To i to irytowało ją tak samo. Kiedy chciała być dobra dla rodzeństwa, okazywało się, że nikt tego nie doceniał. Zatem musiała walczyć i robić to, w czym była najlepsza - rywalizować. Rywalizować o względy rodziców, o udziały w mieście, o majątek. Wszystkie te "polityczne" sprawy były dla młodej główki ciężkie do pojęcia, ale matka zadbała, by wbić jej to do głowy. Rodzeństwo nie było czymś, co się kochało. Było czymś, co mogło zabrać ci sprzed nosa uznanie. A to ostatnie, czego chciała.
I analogicznie nieciężko się domyślić, że zgodnie z tą myślą - choć to przerażające, że tak małemu kocięciu już chodziło to po głowie - powinna robić wszystko, by wypaść najlepiej, nawet, jeśli miało to oznaczać krzywdę skierowaną w stronę nieszczęsnego rodzeństwa.
Jeśli Klamerka odrzucił jej pomoc, nie zamierzała się o nią ubiegać. Sam zobaczy, gdy zetknie się z ponurą rzeczywistością. 

<Klamerko?>

Nowi członkowie Klanu Burzy!

 










Od Naiwnej Łapy do Wieczornej Mary

Matka nie dawała mu spokoju. Po śmierci sióstr Ważkowe Skrzydło, gdy tylko mogła, przychodziła do medyka i niszczyła Naiwnej Łapie dzień. Kocur miał już tego dość. Co złego zrobił? Sam był pogrążony w żałobie po śmierci sióstr, ale nie wyżywał się na innych. Jego matka widocznie była inna... Ostatnio uratowała go Zaranna Zjawa, ale był pewny, że nie będzie tego robić zawsze. W końcu też ma swoje obowiązki wojownika. Van każdego dnia był coraz bardziej przekonany, że chce uciec, że chce zniknąć, pobiec gdzieś daleko, do Szczypiorka. Marzył o tym tak bardzo, chciał jak najszybciej zakończyć szkolenie, ale na razie był u medyka, ponieważ spadł z tego przeklętego drzewa. Jedynym plusem było to, że mógł odpocząć od treningów, lecz nie miało to trwać długo. Podobno za kilka dni jego łapa powinna już nie boleć, czyli mógłby już wrócić do obowiązków uczniowskich. Był z tego powodu nieco smutny, bo musiałby widzieć Ważkowe Skrzydło na każdej drodze. Tak to przynajmniej nie widział jej, dopóki nie przychodziła.
- O, witaj Ważkowe Skrzydło. – powiedział jakiś kot, wychodząc z legowiska, do którego znowu weszła jego matka. Liliowa nie dawała mu już spokoju. Czy serio aż tak cieszyło ją poniżanie syna?
- A ty nadal tu? – zapytała ostro Ważkowe Skrzydło. Naiwna Łapa nie odezwał się. Miał dość matki, jej zachowania, wszystkiego.
- Podobno za kilka dni wyjdę. – oznajmił, gdy liliowa naciskała na odpowiedź.
- Za kilka dni? Co tak szybko?
- Przecież przed chwilą narzekałaś, że siedzę tu za długo! – odparł ostro Naiwna Łapa. Ważkowe Skrzydło spojrzała na niego z ogniem w oczach. O co jej chodziło? Przychodziła i przyczepiała się o głupoty.
- Chyba wiesz, że tak nie należy zwracać się do mnie zwracać, mysi móżdżku? – zapytała liliowa, na co van tylko pokiwał nieznacznie głową. Może powinien bardziej zrozumieć matkę? W końcu byli rodziną i powinni jakoś się dogadywać. Naiwna Łapa już szukał jakichś słów, by zacząć w miarę normalną rozmowę, ale wtedy Ważkowe Skrzydło zabrała mu prezent od Naparstnicowej Łapy, który leżał obok jego legowiska. Biały zjeżył się lekko.
- Zostaw to. – wysyczał, ale ta go nie słuchała. Zachowywała się jak jakiś kociak, który chce tylko jak najskuteczniej komuś dokuczać. I niestety jej się to udawało.
- Oddaj mi to! – znów próbował swoich sił, lecz matka cały czas dokładnie oglądała sztuczną łapę.
- Co to jest? – zapytała w końcu, a jak van jej odpowiedział, wybuchła śmiechem – To? Serio? – zapytała, dalej się śmiejąc.
- To prezent i nie twoja sprawa... Powinnaś wracać do swoich obowiązków. – syknął syn Szczurzego Cienia, na co Ważkowe Skrzydło od razu przestała wydawać z siebie jakiekolwiek dźwięki i spojrzała na swoją pociechę. Van przełknął głośniej ślinę. Musiał przyznać, że czasem bał się matki. Nie wiedział, do czego jest zdolna. Tak było i teraz. Mogła mu zrobić wszystko, odebrać życie, czy zadać wiele ran, które utrudnią mu, jeszcze bardziej zostanie wojownikiem, na co już i tak długo czekał. Ta jednak nie zrobiła nic. Tylko dalej wpatrywała się w syna z czystą nienawiścią.
- Nie mów mi co mam robić! – syknęła i podeszła do Naiwnej Łapy, który skulił się na swoim posłaniu.
- I co teraz? Z-zabijesz mnie? No dalej! Jestem przecież ranny! – krzyknął w stronę matki, odsuwając się jeszcze bardziej. Van był przerażony, ale starał się dalej zgrywać nieustraszonego, nawet wizją śmierci. Siedzieli tak w ciszy. W końcu Naiwna Łapa spojrzał na Ważkowe Skrzydło. Ta się nie ruszała. Stała jak słup soli i dalej wpatrywała się w jedynego potomka. Nagle do legowiska wszedł pewien kot. Liliowa od razu spojrzała w jego stronę, tak samo jak van. Okazało się, że to siostra Koszmarnego Omenu. Śnieżek przez chwilę się zastanawiał. Czy na pewno siostra? A może brat? Nie był już pewien. Jego mentor czasem wspominał o swoim rodzeństwie, głównie wyśmiewając właśnie na temat płci. Bardzo nie lubił, jak tak mówił. Przypominało mu to wtedy jego rodzinę, jego siostrę, czy matkę, która teraz stała przed nim.
Wieczór stanęła przy ziołach i cierpliwie czekała. Ważkowe Skrzydło postała jeszcze chwilę, a potem bez słowa wyszła. Van odetchnął z ulgą. Spojrzał na zastępczynię, która dalej się nie ruszała. Miał nadzieję, że nie słyszała jego rozmowy z matką. W końcu trochę przesadził i kotka pewnie by go nie zabiła... A może? Sam już nie wiedział i raczej nie chciał tego sprawdzać na własnej skórze. Mógł spełnić prośby mamy, w inny sposób niż śmierć. Mógł uciec. Wtedy by zniknął i ta kotka o lisim sercu dałaby mu spokój.
- Mogę cię o coś spytać? – zapytał cicho Wieczorną Marę, a jak nie usłyszał odpowiedzi, zaczął mówić dalej – Czy... Słyszałaś tę rozmowę? I gdyby ktoś uciekł... To czy klan uznałby to za zdradę?

<Wieczór?>
[749 słów]
[Przyznano 15%]

Od Makowej Łapy CD. Hortensjowej Łapy

Mak obserwowała oddalającą się siostrę. Jak ona mogła nie wierzyć? Przecież to było oczywiste! W końcu to wyglądało jak żywica, a robak w nim utknął, czyli musiał się przykleić. Jak tego nie zrozumieć? W każdym razie jej siostra musiała się upewnić. Mak była za daleko, by usłyszeć rozmowę Hortensjowej Łapy i Porannego Zewu, ale po pysku siostry już widziała, że będą dalej ciągnąć tę rozmowę. Gdy czarna kotka wróciła i stanęła obok siostry, dalej zaczęła dyskusję o tym kamieniu.
- Ale co powiedziała Poranny Zew? – zapytała Makowa Łapa. W końcu to była wiedza od starszego wojownika, więc musiała coś znaczyć.
- Nie jest pewna, ale może z żywicy – odparła Hortensja – Ale to niemożliwe.
- Skoro Poranny Zew tak powiedziała, to prawda, w końcu ona jest starsza i jest już wojownikiem!
Hortensja nie dawała za wygraną i dalej upierała się przy swoim zdaniu. Tak samo jak jej siostra, obie nie zamierzały się poddać.
- Udowodnię ci to! – odparła w końcu liliowa – Już niedługo dam ci sensowny argument, że to ja mam rację. – powiedziała. Hortensja już miała coś powiedzieć, ale ktoś ją zawołał i niestety musiała już iść.
 
***
 
Czas, który dostała Mak, już minął, lecz ona dalej nie miała sensownego argumentu. Ostatnio za dużo się działo, by taki zdobyć. Cały klan był w żałobie. Tyle kotów umarło. Zmienili jej mentora. Teraz był nim sam lider. Błękitna Gwiazda chyba nie lubił rozmawiać z innymi, bo na treningach prawie w ogóle się do siebie nie odzywali. Makowej Łapie to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, ona bardzo się z tego cieszyła, choć nie pokazywała tego na zewnątrz. Nie chciała rozmawiać z kocurem, nie miała na to ochoty i humoru. A słowa nie były im potrzebne, Błękitna Gwiazda posługiwał się ogonem. Tylko czasem, by przekazać bardziej konkretne zadania, używał słów. Było to trochę zabawne.
Makowa Łapa wróciła właśnie z treningu i jak zwykle udała się do legowiska uczniów, by spędzić tam resztę dnia, już wolnego od obowiązków. Weszła do środka i usiadła na swoim posłaniu, chowając głowę pomiędzy łapami.
- Hej Hortensjo. – powiedziała tylko do siedzącej obok siostry.

<Hortensja?>
[336 słów]
[Przyznano 7%]

Nowy członek Pustki!


LUKRECJA
Powód odejścia: Decyzja administracji
Przyczyna śmierci: Odma opłucnowa (Misztela organy ukradła)

Odszedł do Pustki

Od Kruchej

Szok, który czuła, mógłby być łatwo przypisany bliskiemu upadkowi z dużej wysokości; jej roztargnienie, spowodowane poczuciem bezpieczeństwa w towarzystwie Mleczyk i szczebiotaniem to niej o wszystkim, co tylko nasunęło jej się do głowy i sterta śniegu - teraz bardziej błota, bo biały puch topniał, zasłaniająca dół, nie pozwoliły jej dostrzec niebezpieczeństwa, nim jedną łapą nie trafiła w pustkę. Gwałtownie od niej odskoczyła, prawdopodobnie tylko dzięki refleksowi wyćwiczonemu z treningu zwiadowcy, skrzywiona i napuszona. 
— Kto to tu zrobił — poskarżyła się wtedy do Mleczyk, pół żartobliwie, dostrzegając, że taka ilość śniegu nie nagromadziła się sama — Będzie to trzeba czymś ogrodzić, nim ktoś… — przerwała, gdy zwróciła głowę ku wnętrzu okopu, wcześniej patrząc jednym okiem na drugą kotkę. 
Znowu cofnęła się znad uskoku, wydając z siebie przeciągły dźwięk stresu. Na brak poszkodowanych nie mogła już liczyć; nie dziwne, że nie wyczuła zapachu śmierci wcześniej, gdy mróz szczypał w nos, a ciało było dość świeże. Tylko wtedy mogłaby się jakoś przygotować na widok trupa, a nie mieć świadomość, że prawie w niego wpadła.
Towarzysząca jej szylkretka zaczęła podchodzić do miejsca, gdzie wcześniej stała, nim zdążyła ją powstrzymać; miała już ją uprzedzać, by nie patrzyła, ale głos ugrzązł jej niczym korek gdzieś w gardle. 
Mleczyk nie okazała na pysku nic, widząc nieżywe ciało brata, jednego z nielicznych pozostałych członków rodziny, nabite na srebrny, długi przedmiot należących kiedyś do dwunożnych. Przebił mu płuca, nabił go jak liść przez pazur w zabawie uczniów. Szok na pysku i otwarte szeroko, choć zamglone oczy, mówiły o gwałtowności tego wypadku.
Przełknęła ślinę, co sprawiało niemal ból z tym, jakie wrażenie suchości miała w pysku. Nie lubiła Lukrecji; wręcz bała się go i jego syna, i ten strach tylko narastał wraz z księżycami, gdy nic nie działo, a miała paranoiczne wrażenie, że się stanie. Jego utrata głosu nie sprawiła, że czuła się lepiej; mogła zrozumieć frustrację, która mogła go opanować i popchnąć do złych czynów.
To mogło wyglądać na nieszczęśliwe potknięcie, którego sama była tak blisko, ale ta zaspa wokół… wokół przybyło drapieżników, ale inne zwierzęta nie były chyba tak mądre, by zrobić coś takiego.
Jakiego pecha musiałby mieć Lukrecja, by nabić się tak czysto przy upadku?
Nieświadomie zaczęła nerwowo krążyć, blisko za plecami Mleczyk, zbierając w sobie, by zejść na dół. Zbliżenie się do ciała sprawiało jej niemały dyskomfort; jakby coś miało się stać, gdy tam zejdzie. Od poruszenia się arlekina po ponowny atak. 
Ale wypadałoby. Mleczyk wciąż stała i Krucha przypisała to szokowi; nie może jej zmusić do oglądania brata w tym stanie. 
Na drżących kończynach powoli przeszła obok i zsunęła się po ziemi w upatrzonym punkcie, gdzie było to możliwe. Trochę śniegu poleciało za nią i przestraszyło, gdy znienacka dotknęło tyłu jej łap. 
Trzęsące się łokcie załamały się pod nią, gdy się schyliła i ciężko opadła na ziemię obok, udając, że to tak specjalnie, by wyglądać na silniejszą dla Mleczyk, gdy prawdziwość tej sytuacji do niej dotrze i będzie jej potrzebować. Nie mogła całkiem schować stresu; nerwowo drgała ogonem, co jakiś czas przechodził po jej plecach dreszcz. Nie mogąc polegać na ciele, zwróciła się do tego, co wychodziło jej najlepiej; węchu. Ignorując smród śmierci, szukała śladów zapachowych, mogących wyjawić, co tu się zdarzyło. Naprawdę miała nadzieję, że nic nie znajdzie. Nie chciała kolejnych śmierci z czyjejś winy, za dużo się działo wokół. Kolejna osoba w ich środowisku popełniająca zbrodnię… może znowu okazałby się nią ktoś jej bliski.
Szczęście w nieszczęściu, gdy znalazła w sierści na boku kocura krople błota i niewielki okruch zapachu, za to ciężki i gorzki, nie znała go.  Nikt z owocowego lasu. Śmierdział chorobą. Nie mieszał się z innymi zapachami, więc prawdopodobnie był samotnikiem. Mając coś do zrobienia, co zabrałoby jej myśli z bezpośredniego problemu, dźwignęła się na łapy i zaczęła krążyć z nosem przy ziemi. Gdy wiedziała, czego szuka, mogła znaleźć trochę śladów; może to przyroda ograniczała ich ilość, może napastnik próbował je zamaskować. Nieważne, skoro całkowicie mu się nie udało. Na szczęście nie padało tak jak przy zaginięciu Komarnicy, a w dole śniegu prawie nie było. Dzięki Wszechmatce za ciepłą Porę Nagich Drzew.
Smród śliny pojawił się na srebrnym patyku, tak kwaśny aż się skrzywiła. Chciałaby móc umyć wnętrze nosa, bo już przewidywała, że ten odór zostanie w nim na dobrą chwilę. Krążąc tak, paląc nerwową energię, znalazła silniejsze źródło pierwszego zapachu. Brzydząc się poruszyć ciemnego futra pyskiem, zgromadziła je pazurem ku ciału i usiadła przed nimi.
Prawie podskoczyła na głos towarzyszki, o której zapomniała przez jej milczenie i w czasie wpatrywania się w futro próbując coś wydedukować, nie zwróciła uwagi na to, że się zbliżyła.
— Idziemy do obozu.
Mleczyk pchnęła ją prawdopodobnie całą swoją siłą, chcąc skierować je jak najdalej od ciała, prawie powalając na ziemię, zmuszając do wstania. 
— Zostaw. Chodźmy stąd. — kontynuowała szturchanie jej, sprawiając, że Krucha musiała robić drobne kroki, by nie upaść.
— Ale…! — zaparła się łapami, szerzej je rozstawiając — Ale! Musimy go zabrać! I ślady! Tu są ślady, że ktoś to zrobił!
— Inny wojownik może to zrobić! Ten, który to zrobił, wciąż może tu być! Chcesz z nim walczyć?! Jesteś tylko zwiadowcą!
Na sekundę zesztywniała, by zaraz rozluźnić swoją pozycję, pozwalając się poruszyć kilka kroków w kierunku, który wskazywała jej partnerka. Miała rację. Mleczyk zazwyczaj miała rację. Nie kierowała się tak głupio uczuciami. Lukrecji nie mogły już pomóc, a ktokolwiek to zrobił, kto stracił tę ciemną sierść w walce, mógł wciąż tu być. Nie byłoby miło, gdyby rzucił się także na nie. Teraz gdy zwróciła na to uwagę, miała wrażenie, że coś się na nią patrzy, gdzieś z cienia, aż przeszły ją dreszcze po całym ciele. Tak, zimna krew Mleczyk im teraz pomagała, nawet jeśli zamiast od razu powiedzieć o swoich obawach, wolała ją zmusić do ruchu, nawet teraz wciąż ciągnąc w stronę obozu. Jako zwiadowca zrobiła swoje zadanie, znajdując ciało, pułapkę i futro. 
Zmrużyła oczy, śledząc ją ukradkiem, widocznie kochającym spojrzeniem. Jeśli ta agresja wynikała z troski, mogła ją zaakceptować. W końcu tak wyraźne pokazy od Mleczyk były rzadkością. Jak mogła jej odmówić?
 Ciężko było przeoczyć błądzące po okolicy oczy szylkretki, rozszerzone i paranoiczne, jej zjeżoną sierść wzdłuż całego kręgosłupa, latający na boki ogon. Była cała spięta. Nigdy nie była zbyt rozmowna, ale w tym momencie Krucha wręcz bała się przerwać ciszę.
Starsza do tej pory niosła w zębach fragment futra, który znalazły, będąc na tyle miłą, by chociaż go wziąć. Z pyska kremowej wydostał się zszokowany, krótki wydech, gdy przechodząc przez Konający Buk, obróciła się, by sprawdzić, jak radzi sobie jej ukochana, by być świadkiem, jak ta upuszcza tak ważny dowód, a ten, niesiony wiatrem wpada do wody.
Tak szybko, jak mogła, Krucha zbiegła na trawę z konaru i pobiegła brzegiem rzeki, próbując je dostrzec, z nadzieją, że go znajdzie, złapie, że będzie chociaż trochę śladu zapachowego mimo tej kąpieli.
— Mleczyk! — prawie załkała, unosząc spojrzenie na szylkretkę, która nie ruszyła się ani kroku dalej.
Nie zajmowała się teraz analizą tego zachowania, tylko impulsywnie zanurzyła łapy w lodowatej wodzie, przerywając cienką warstwę oblodzenia na brzegu, gotowa przedrzeć się przez nią, do miejsca, gdzie spadło futro. Nieważna była logika tego czynu i jego niebezpieczeństwo.
Wkrótce wyczuła pod ostrożnie wystawioną łapą brak oparcia i zawahała się co dalej, oczami szukając punktu zaczepienia. Rozwiązanie przyszło w postaci szarpnięcia za przemoczony ogon, na które zerknęła do tyłu, spotykając zdenerwowany wzrok kotki, która musiała zeskoczyć z konaru, by tak szybko się tu znaleźć. W ciszy walczyły między sobą na spojrzenia, aż w końcu była samotniczka ustąpiła, robiąc krok do tyłu i kładąc uszy.
— Głupia! Już odpłynęło, nic by to nie dało. — syknęła szylkretka, gdy mogła już wypuścić ją z zębów. Zatrzęsła się krótko na jej ton, od szyi po końcówkę ogona. Mroźniejszy niż ta woda.
— Przepraszam. 
Na czubku języka zastygło jej pytanie. Czemu to zrobiłaś? Ale jakby to o niej świadczyło, o jej zaufaniu do ukochanej? Mleczyk zdecydowanie była mądrzejsza od niej, więc logiczne, że nie rzuciła się idiotycznie do wody, by znaleźć coś tak delikatnego, jak włosie. A wypadnięcie go z jej pyska mogło być wypadkiem; coś takiego pewnie ciężko utrzymać razem.
Konsekwencje jej braku myślenia dopadły ją, nim wyszła z wody, gdy chłodny wiatr przeczesał jej przemoczoną, ciężką sierść. Mleczyk zdawała się niewzruszona, może ze względu na to, że nie weszła tak głęboko i szybko wytrzepała wodę ze swojego krótkiego futra.
Gdy kontynuowały drogę, cisza gniotła ją i uwierała jeszcze bardziej. Widziała podejrzane zachowanie partnerki. Znała ją lepiej niż reszta klanu, nawet jeśli Mleczyk nie chciała tego przyznać. Wyczuwała coś złego w jej aurze. Czy coś wiedziała? Czy po prostu cierpiała po śmierci brata?
Już otwierała pysk, by złożyć jej swoje kondolencje, powiedzieć cokolwiek, byle przerwać to milczenie, gdy zrobiła to Mleczyk.
— Nie mów o tym nikomu. 
Krucha gwałtownie stanęła, z lekko otwartym pyskiem. Nie było wątpliwości, że miała na myśli futro, a nie incydent z rzeką czy ciało; to ciężko byłoby schować.
— C-co? 
— Obiecaj mi, że nikomu o tym nie powiesz. Nie mogą o tym wiedzieć. — powtórzyła niecierpliwie, patrząc przed siebie, ale także przestając iść.
Krucha parokrotnie ugniotła pazurami ziemię w nerwowym odruchu mającym ją uspokoić. Nie pomagało. 
Choć Mleczyk nie powiedziała na głos, że ich relacja będzie od tego zależna - nigdy nie mówiła o niej na głos ogólnie, ale wyczuła tę implikację. 
Czuła się rozdarta. Nie chciała stracić tego, co udało jej się zbudować z Mleczyk. Ale czy zatajenie czegoś takiego nie zagrażało ich społeczności? Widziała już za dużo martwych ciał, od kiedy tu przybyła, nie chciała znajdować kolejnych, mając jeszcze świadomość, że to jej wina.
Polizała się po pysku; gdzieś w międzyczasie musiała przenieść spojrzenie na ziemię, bo nagle zdała sobie sprawę, że wpatrywała się w kolorowy liść pod swoimi łapami, częściowo zgniły od wilgoci, ale wciąż rozpoznawalny w kształcie.
Mleczyk miała coś z tym wspólnego. Nie było innej możliwości. Nie chciała jej robić kłopotów. Wybór, jaki przed nią postawiła, nie miał dobrego rozwiązania. Ale co jak ktoś jeszcze zginie?
Tylko czy będą w ogóle szukać mordercy? Ich poszukiwania Komarnicy zawiodły, więc jak mieli znaleźć tego, który zabił kocura? Czy było warto ryzykować dla poszukiwań, które już spisała na straty, nie wierząc w działania po tylu napaściach samotników na ich członków? Rewolucjach w środku ich społeczności? Nie przypominała sobie znalezienia któregoś ze złych kotów.
Oh. Oh, będą musiały zgłosić stratę kolejnego kota. Po śmierci Jaskółki, Krecik, Plusk… oh. Nie podobało jej się to. Czemu koty wokół niej odchodziły? Czy Mleczyk była następna? 
Liliowa straciła chyba cierpliwość, bo zbliżyła się i oparła policzkiem o jej głowę. Krucha nachyliła się ku dotykowi.
— Jeśli to zrobisz, nigdy więcej się do ciebie nie odezwę. — usłyszała przy uchu, potwierdzając jej wcześniejsze przypuszczenia.
Połączenie między ich ciałami parzyło, bolało w sercu, ale nie chciała się oderwać.
— … Dobrze. — mruknęła słabo, w bólu, przez wykorzystanie tego, co między nimi było, by przeważyć szalę. Zacisnęła oczy, wciskając swój policzek głębiej w liliowo-białe futro i powtórzyła, jakby próbując przekonać samą siebie. — Dobrze, nie powiem im. 
Mleczyk kiwnęła głową.
— Zajmę się tym, nic więcej się nie stanie. — obiecała. 
Krucha nie dała znaku usłyszenia tych słów, po prostu podążając za kotką.
 W obozie zapytała najbliższego kota (możliwe, że była to Traszka, ale ciężko było jej sobie przypomnieć, kto akurat wtedy się jej nawinął, już uderzenie serca po odejściu od niego) gdzie znajdzie władze ich społeczności; miała nadzieję zastać samego Agresta, którego przecież znała najbliżej, ale niestety, otrzymała informację o obecności reszty przy nim.
Nerwowo podeszła do wskazanego miejsca, z Mleczyk na ogonie. Zerknęła nieśmiało na rozmawiające koty.
— Przepraszam…? — odezwała się, by zwrócić ich uwagę, nim usłyszała coś, czego nie powinna. Lider obrócił głowę w ich kierunku. 
— Krucha, Mleczyk? — uniósł brwi — Coś się stało?
Podeszła ostrożnie, przez ramię upewniając się, że liliowa za nią idzie.
— Czemu jesteście takie mokre? — zapytała Daglezjowa Igła, a Krucha wzdrygnęła się na wspomnienie tego, jak wygląda akurat od niej.
Przełknęła ślinę, zerkając kątem oka w stronę Mleczyk.
— J-jak szłyśmy, trochę… spadłam z Konającego, Mleczyk musiała pomóc mi się wydostać. — wyjaśniła, w przerwie oblizując pysk i nerwowo wodząc wzrokiem gdzieś po bokach, unikając spojrzeń innych, balansując na granicy histerii i dreptania w miejscu. Przypadkiem napotkała niezadowolone spojrzenie Fretki i zachłysnęła się powietrzem — Proszę, nie wyrzucajcie mnie ze zwiadowców! To był wypadek! Nie powtórzy się więcej! Wiem, że nie powinien się zdarzyć, bo powinnam umieć lepiej! 
 Miała wrażenie, że kotka była jej niechętna już wcześniej, ale eskalowało to, im bliżej z Mleczyk była. A może to niechęć szylkretki do zastępczyni tak na nią wpływała, że wyolbrzymiała te oziębłe spojrzenie. Cokolwiek liliowa myślała, Krucha nie mogła stracić tego, na co ciężko pracowała.
Milcząca do tej pory partnerka nie dała żadnego potwierdzenia czy zaprzeczenia jej słów.
— Spokojnie, nikt cię przecież nie wyrzuci znikąd z powodu drobnego wypadku — zapewnił Agrest, łagodnie się uśmiechając, sądząc po głosie — Nie masz się czym przejmować.
— Oh. To… to dobrze. Ale um… właściwie to przyszłyśmy tutaj, bo… — zerknęła na Mleczyk, szukając wsparcia, a najlepiej przejęcia od niej pałeczki wyjawienia znaleziska. Kotka nie spotkała jej spojrzenia; kremowej przeszło przez myśl, że dziwne było, że w ogóle tu przyszła. Potem przypomniała sobie o obietnicy, ale zablokowała myśl o aż takim braku zaufania względem siebie. Nie, zdecydowanie była tu, by nie musiała tego mówić sama, po prostu nie wiedziała, jak to okazać. Tym bardziej że nic oficjalnie nie ogłosiły swojego związku… nawet między sobą. Mleczyk ceniła swoją prywatność. Wróciła spojrzeniem gdzieś bardziej w ich generalnym kierunku, znowu przejeżdżając językiem po pysku, nim plącząc się w słowach i ledwo słyszalnie, wydukała — Na śmietnisku znalazły-znalazłyśmy Lukrecję. Myślę… myślę, że musiał się potknąć, spaść w wykop i… nabił się na… jakiś bardzo twardy, srebrny patyk dwunożnych. Przy-kro mi. — zerknęła przy tych słowach w stronę Daglezjowej Igły, zaraz wracając spojrzeniem w ziemię, nie chcąc widzieć reakcji kotki. Zapanowała zszokowana cisza, w której trakcie nie wytrzymała i jeszcze raz uniosła wzrok, tym razem na Mleczyk, sprawdzając, czy nie zrobiła nic źle, czy dobrze wymyśliła wersję wydarzeń. Nie wydawała się bardziej zła niż wcześniej, uznała to za dobry sygnał. Może zła to było nieodpowiednie określenie, ale nie znała innego na tę mieszankę zirytowania i zaniepokojenia. Czymkolwiek była, nie lubiła jej.
— Och. To… zła wiadomość dla naszej społeczności. — Agrest na chwilę przerwał — Jesteście pewne, że nikt nie pomógł mu w tej śmierci? Były na miejscu jeszcze ślady innego kota?
Pisk w uszach, który był ciągłym tłem innych dźwięków wokół, od kiedy zobaczyła pierwszy raz zwłoki, nasilił się. Łapy nie załamały się pod nią tylko przez świadomość obecności Mleczyk. Padło to pytanie. Miała nadzieję, że nie padnie, że nie będzie musiała kłamać, że ją to ominie. Ale najwyraźniej głupi nie może mieć zawsze szczęścia. 
— Nie. — głos Mleczyk wyrwał ją z otępienia. Oh, oh, to na pewno wyglądało podejrzanie. Ta przerwa była zbyt długa.
— Tak- znaczy nie, nie było śladów. Nic nie wyczułam. — znowu polizała pysk, jego kąciki uniesione w krzywym uśmiechu, panicznym prawie w takim samym stopniu jak sztucznym — Przepra-raszam, jestem jeszcze trochę w szoku. 
— To zrozumiałe. — pocieszyła Daglezjowa Igła, a kremową zaskoczył odrobinę brak zainteresowania sprawą w jej głosie.
— No nic, to dziękujemy wam za poinformowanie nas o tym — westchnął po chwili milczenia — Pójdźcie się ogrzać najlepiej, nie chcemy, byście się wyziębiły
Krucha miała nadzieję, że skoro rozmowa się zakończyła, będzie mogła skulić się wraz z szylkretką na drzewie, pomóc jej wysuszyć się całkowicie z resztek wody, przeprosić za ten stan, uspokoić je obie. Odpocząć od przeszywającego wiatru, ogrzać się, w końcu przestać się trząść. Chodzenie w takim stanie było upokarzające.
Gdy tylko odeszły od kotów sprawujących władze nad społecznością, szylkretka jednak zboczyła z trasy do legowisk.
 — Mleczyk? Mleczyk! — zawołała za nią, zdezorientowana. Kotka trzepnęła uchem, jednak nie odwróciła się, zostawiając kremową daleko w tyle, jak tylko pozwalał im oddalić się od siebie obóz.
Odprowadziła ją spojrzeniem, nie ruszając się, nie mając pojęcia, co ma zrobić.
W końcu uzasadniła to sobie tym, że starsza chciała trochę przestrzeni dla siebie. W końcu jej brat zginął. Zostało jej niewiele członków rodziny. Jedna siostra i młodsze pokolenia. Krucha naprawdę była przekonana, że Mleczyk w głębi serca się o nich troszczyła, bo jak można mieć rodzinę i choć trochę się o nich nie martwić?
Wciąż jednak czuła opór przed ruszeniem się, trzęsąc już nie tylko z powodu zimna i poprzedniego szoku. Oczy zaszły jej łzami. Coś ścisnęło ją w płucach, żołądku, na myśl, że została odrzucona. Nie mogła dać żadnego wsparcia, nie można było na niej polegać, partnerka nie chciała od niej komfortu w tak ciężkim momencie, wolała odejść bez słowa. Czy zrobiła coś nie tak? Może nie zachowała się najmądrzej wskakując do wody, ale chciała tylko ich chronić, nie stracić śladów mogących im pomóc. Nie zdradziła obietnicy złożonej Mleczyk, dlaczego więc ta nie spełniała swojej części?
 Nie potrafiła sobie przypomnieć czy popełniła jakiś błąd; myśląc o sytuacji sprzed chwili, ledwo pamiętała rozmowę, ale była pewna, że jej świadomość w tamtym momencie pracowała lepiej niż wspomnienia i nie powiedziała czegoś głupiego, co by je zdradziło. 
Pociągnęła nosem, chwilę jeszcze wlepiając spojrzenie w daleką kotkę, by przepełniona wstydem je opuścić. Paradoksalnie sama miała ochotę teraz odejść, szybko, nim ktoś to zobaczy, nim zainteresuje się, czemu stoi jak idiotka na środku obozu, rycząc. Cicho miała nadzieję, że ktoś taki się trafi, zaoferuje jej trochę ciepła, troski, ale było jej też wstyd tej reakcji z tak błahego powodu. Samo posiadanie takiej nadziei, że ktoś domyśli się, czego potrzebuje, było głupie z jej strony.
Nie mogła uciec z obozu jak przy tamtej sytuacji, gdy Bez jeszcze żył. Jej chęć odizolowania się była tak silna, że zastanawiała się, czy jakby teraz wyszła z obozu, w ogóle by do niego wróciła. 
Mogła zignorować przemoczenie, mogła teraz czmychnąć, ale była tak bardzo zmęczona, jej łapy wydawały się zbyt ciężkie, by zrobić najmniejszy krok i gdy przyjrzała się temu odczuciu, była zdziwiona, że jeszcze stoi, gdy tak silnie dygotała.  
Nie mogła zostawić Mleczyk i dzieci. Nie były jeszcze dorosłe, choć pewnie mianowana już Gracja by się z tym kłóciła. Nie mogła postąpić tak impulsywnie, chociażby dodając jeszcze do tego to, ilu mentorów straciła już jedna z córek.
Gwałtownie nabrała powietrza i podskoczyła w miejscu na dotyk ogona na plecach, który swoją nagłością wyrwał ją z wiru wstydu i smutku. Zerknęła na ułamek uderzenia serca w górę, tylko po to, by rozpoznać, kto do niej podszedł. Była to zastępczyni.
— Wszystko z tobą w porządku?
Odpowiedziała chybotliwym skinieniem, praktycznie zaraz po tym dławiąc się łzami i próbując utrzymać zgięte już łapy przed całkowitym załamaniem się pod spazmami.
Znalazła się w legowisku na drzewie; nie do końca wiedziała, jak i kiedy na nie weszła, ale przez mgłę miała świadomość, że Daglezjowa Igła musiała ją przy tym wspierać, a teraz siedziała obok, wydając ciche pomruki, prawdopodobnie mające ją uspokoić; dopiero teraz zaczęła je jednak świadomie rejestrować.
Poza schronieniem dało się słyszeć sygnał do zebrania się. Zacisnęła tylko przez niego oczy, nie musząc wstawać, by wiedzieć, co zostanie ogłoszone. Pozostałe koty, które były obecne na drzewie, podniosły się ze zdziwionymi minami i zeszły, by zgromadzić się pod topolą. 
Ugniatając korę pod łapami, bez zastanowienia schowała się w rudym futrze, jeszcze nie przejmując się, jak niekomfortowe zachowanie to musiało być dla zastępczyni. Sierść łaskotała ją w czoło i oczy, czuła jej poruszanie się, gdy drgała wraz z biciem serca i ciężkim oddychaniem, ruchami, które przyprawiały ją o zawroty głowy. Własne włosie jednocześnie ją irytowało, zapowiadało przyszłe przeziębienie, może poważniejsze skutki, ale w swojej ciężkości i zimnie uziemiało ją chociaż troszkę w rzeczywistości. Była bardzo zdziwiona, gdy zastępczyni zaczęła myć jej futro i mruknęła coś cicho w podziękowaniu za to.
Żałowała tego, gdy Mleczyk wróciła i kremowa zmusiła się do spojrzenia w jej stronę, gdy wyczuła jej zapach. Stała nad nimi, machając zdenerwowana ogonem. Jej oczy były zmrużone, a sierść zjeżona. Walczyła z Daglezjową Igłą na spojrzenia i ruda najwyraźniej wygrała, bo uśmiechnęła się zwycięsko, ledwo widocznie, a szylkretka ułożyła się po przeciwnej stronie. Była sztywna i dało się słyszeć ciche, bardzo niezadowolone buczenie z jej strony. Czując się głupio, Krucha ułożyła się na wyciągniętych trochę łapach, nie pochylając w żadną stronę i dała się pochłonąć niezręcznej ciszy. W końcu Daglezjowa Igła wstała, prawdopodobnie zawołana przez kogoś (Krucha nie słuchała otoczenia, zbyt wyczerpana), odchodząc z ostatnim pocieszającym pacnięciem.
— Powiedziałaś jej? — syknęła Mleczyk, kiedy tylko ruda oddaliła się wystarczająco, a gdy dostała w odpowiedzi zaprzeczenie, odwróciła się na drugi bok, plecami do niej, wyraźnie dając do zrozumienia, że jest obrażona. 
 Przez głębokie zmęczenie, choć przecież nic ciężkiego dzisiaj nie robiła, dopiero po chwili myślenia czemu Mleczyk obraziła się za niezdradzenie jej, domyśliła się, że kotka była zazdrosna. Wydała z siebie pytający pomruk, ugniatając parokrotnie legowisko. Dostawała dzisiaj tyle mieszanych sygnałów, frustrowały ją one i ciągnęły jeszcze głębiej w emocjonalnego doła.
***
Ciężko było jej usiedzieć w miejscu. Wszyscy już spali, a mimo to zaryzykowała powolne wstanie i zeskoczenie z klonu, by krążyć po obrzeżach obozu, co jakiś czas wdrapując się na drzewo czy spowalniając krok, gdy dostrzegała, jak panicznie przyspieszony się robi.
Nerwowa energia rozsadzała ją od środka, nie znajdując ujścia w trzęsieniu ciała i ugniatania podłoża. 
Spirala myśli trwała nieskończenie, na chwilę uspokajając się, dając jej nadzieję na spokój, by powrócić. Ilość teorii, które wysnuła w czasie, gdy miała odpoczywać, była równie niepokojąca co ich treść. 
Stanęła na chwilę na gałęzi bliskiej legowisku uczniów, spojrzeniem szukając swoich kociąt, sprawdzając, czy są całe, czy poruszają się we śnie lub przynajmniej oddychają. Wcześniej zawahała się chwilę przed legowiskiem stróży; jednak nie mogła przekonać się do zobaczenia dwójki żywych dzieci Lukrecji, więc musiała z bólem obejść się bez sprawdzania stanu Gracji. 
Wyrzuty sumienia gryzły ją nieustannie, zaganiając ją w końcu skutecznie w stronę legowiska lidera. Pewnie byłoby to uznawane za podejrzane, gdyby byli jacyś świadkowie. Może uznaliby, że idzie go zabić w opóźnionej rebelii, zabili, oszczędzili tego wyboru, jaki miała przed sobą.
Wspięła się cicho po konarze, by stanąć i patrzeć. Miała ostatnią szansę na wycofanie się, udanie, że nic nie wie. 
Ale wizje tego, co może mieć z tym wspólnego Mleczyk, czy nie współpracuje z Borsukiem - który przecież był przyjacielem kremowej, a potem należał do rebelii chcącej, między innymi, jej śmierci - lub z Komarnicą, który mógł przynieść więcej tajemniczej choroby, lub innym czarnym kotem, którego Krucha nie znała, a którego Mleczyk wolała bronić bardziej niż ich społeczności, niż swojej partnerki i jej dzieci - które mogła uznawać za zdradę ile chciała, ale nie mogła skrzywdzić, nie, jeśli kremowa miała szansę temu zapobiec. Końcowo tożsamość tego kota nie miała znaczenia; jak bardzo lojalna chciała być brązowooka do swojej wybranki, na pierwszym miejscu były kocięta. Mogła przeżyć brak bliskiego dorosłego kota, skoro znała to od wczesnej młodości; znała też ból śmierci czegoś stworzonego z siebie, wyrzuty do swojej słabości, gdy niosła sztywne ciałko Mleka i z dwojga złego, nie chciała powrotu świadomości, że przez nią zgasło młode istnienie.
Zastanawiała się, czy Mleczyk tylko udawała sen; czy to, że nie poszła za nią, oznaczało kolejny test, który tym razem zawiedzie. 
— Krucha?
Cofnęła się, prawie tracąc równowagę. Parokrotnie uchyliła i zamknęła pysk, nie mogąc wydobyć dźwięku, szeroko otwarte oczy wlepiając w kocura. 
— Wszystko w porządku?
Z jej pyska wyrwała się w końcu litania przeprosin, coraz mniej zrozumiałych im dłużej były powtarzane, gdy zabrakło jej powietrza w płucach, gdy dławiła się i ledwo rozumiała co sama mówi, i miała tylko nadzieję, że lider zrozumie, co próbuje przekazać.
— To ktoś zrobił! Zabił go! Przepraszam! Nie chciałam kłamać! Bardzo przepraszam! Miałyśmy ślady, sierść, ale jak spadłam, przepadła! Przepraszam! Było mi tak wstyd! Jeszcze-e-jeszcze miałam wrażenie, że on tam wciąż był! I nas widział! Nie chciałam żeby-żeby- ale! 
Jak ironicznie, że zwodziła Agresta, przepraszając jednocześnie za kłamstwa. Ale okazało się, że nie mogła wyjawić udziału Mleczyk, nawet w panicznym potopie słów.

30 grudnia 2023

Od Mniszka CD. Skaczącej Fali

 Te kilkanaście księżyców temu nie pozwoliłby nikomu się o siebie oprzeć. Teraz jednak było mu to obojętne, czy też po prostu mu to przestało przeszkadzać. Tyle razy był już trzymany na rękach przez ludzi, ciągnięty za ogon, głaskany pod bródką, nawet gdy mu się to ani trochę nie podobało, to czemu dotyk drugiego kota miałby mu wadzić? Do tej pory Skarb miał tę przyjemność przytulić się do jego boku, kiedy wspomniany kocur był jeszcze tylko białym puchatym kłębkiem sierści; małą, białą chmurką, a Fretka i treningi z nią była już tylko mglistym wspomnieniem. Miał nadzieję, że liliowa nie miała szczęśliwego życia w Owocowym Lesie po jego wygnaniu, chociażby przez fakt, jak traktowała go i jego rodzeństwo.
Lekko przechylił głowę, by móc przyjrzeć się śpiącej niebieskiej kotce, która sam nie wiedział nawet kiedy zasnęła. Nie miał zamiaru jej budzić. Westchnął spoglądając na niebo, znajdujące się za tym magicznym przezroczystym polem; co jakiś czas jeszcze samotna ludzka gwiazda błyskała na niebie w oddali.
Może i miał wszystko, wygodne życie w ciepełku, nie musząc zamartwiać się o pożywienie, to ciągle z tyłu głowy plątała się zapomniana myśl, jaką było zostanie samotnikiem. Tylko takim nie do końca, bo chciał mieć Skoczek i Skarba u swego boku w dziczy.

***

giga skip, do Pory Opadających Liści przed aktualną Porą Nagich Drzew, kilka dni przed

Nie wierzył własnym oczom, że wrócił na stare śmieci; dosłownie i w przenośni. Spoglądał na tereny Owocowego Lasu, będąc ciekaw co by się stało, jakby jednak zdecydował się przekroczyć granicę i zobaczyć jak tym przygłupom się żyje. Pewnie mieli się lepiej niż on, jednak nie zamierzał ryzykować spotkania z Agrestem. Po tym jak potraktował matkę jego dzieci to pewnie by się nie zakończyło zbyt miło ponowne ich spotkanie. Wątpił, czy by go powitał tak jak Krogulec, który przez długi czas naśmiewał się z obroży, która zdobiła szyję vana.
— Na co tak patrzysz? — podjął Skarb spoglądając na swojego przyjaciela, którego wzrok był utkwiony na teren za rzeką. Sam starał się dostrzec to co widział były pieszczoch.
— Na nic. Weź te liście i chodźmy — mruknął podnosząc się z ziemi. Ruszył w stronę schronienia Krogulca i jego kompanów, nie racząc poczekać na puchatego kocura
Miał nadzieję, że to zielsko było tym zielskiem, które mieli przynieść Wrzosowi. Wyglądało dokładnie jak kocur je opisał, więc chyba udało im się wykonać zadanie. A jeśli nie, to najwyżej Świetlik i jej syn wyruszą na poszukiwania zioła, na których zależało kocurowi.
Wślizgnął się do nory, w której z tego co się dowiedział kocury żyły tylko we dwójkę, potem odkąd wpadły na Krogulca żyli w trójkę, przez chwilę nawet żyli chyba w siódemkę, kiedy to przypałętała się do nich samotniczka z rodziną, a teraz przyszło im dawać schronienie kolejnym trzem kotom. 
— Wrzosie! Przynieśliśmy liście, o które nas poprosiłeś... Chyba...
Najmłodszy z byłych pieszczochów zbliżył się do uzdrowiciela i przekazał mu przedmiot, gdy w tym samym czasie van stał przy ścianie nory spoglądając na zajmującą jedno z legowisk łajzę, jego łajzę, która miała szczęście łapać przeróżne urazy; krótko mówiąc życie jej nie pieściło. Może i starał się sprawiać pozory, że się nie martwił, to i tak jego ogon chodził nerwowo, kiedy czekał na diagnozę Skoczek. Ostatnio kocica coś częściej marudziła i uskarżała się na ból łapek, na całe szczęście nie kręgosłupa, jak to powiedział znachor.
— Dziękuję ci bardzo Skarbie. Właśnie o te liście mi chodziło. Rozważałeś może rozpoczęcie nauki ziołolecznictwa? Przydałby mi się pomocnik... [...] Ach. Z twoją ukochaną jest wszystko w porządku, nie musisz się o nic martwić Mniszku! — podjął w końcu, dostrzegając poirytowany wyraz pyska vana, który nie był zaciekawiony próbami zrobienia ze Skarba medyka — Uśmiechnij się. Teraz to tylko uśmiech powinien zdobić twój pysk. Czy mogę powiedzieć czy wolisz sama? — zwrócił się do Skoczek, która tylko lekko skinęła głową na drugą opcję 
Kocur niezbyt chętnie zbliżył się, nie chcąc, aby kotka wydzierała się przez całą norę.
— O co chodzi? Zachowujecie się dziwnie...
— Spodziewam się kociąt Mniszku. — Mimo lekkiego uśmiechu na pysku kotki, w jej głosie mógł wyczuć obawę. 
— K-kociąt? — wydukał wpatrując się tępo na niebieską, po czym zerknął na medyka, który skinął łebkiem na potwierdzenie słów Skoczek 
— Kociąt?! — zawtórował mu biały kocur, który z większym entuzjazmem podszedł do wielkich wieści — Będę wujkiem!
W tle dało się słyszeć szepty reszty mieszkańców nory, ba, Mniszek niemalże był pewny, że Krogulec nawet pomimo paraliżu pyska właśnie rechotał. A van? Cóż, miał w tej chwili ochotę zapaść się pod ziemię. Może i się związał z byłą Klifiaczką, ale nie w głowie mu było zajmowanie się dziećmi, nie mówiąc o posiadaniu ich.
— T-to wspaniałe wieści... — mruknął, wyglądał tak jakby i również jego pysk doznał paraliżu jak pysk czekoladowego arlekina, a on po prostu się uśmiechał, tak jak polecił mu wcześniej Wrzos

<Skoczek?>

Od Klamerki CD. Betelgezy

Klamerka leżał w cieniu, z głową spoczywającą na łapach. Obserwował wszystkich, jak zawsze – w tym, aktualnie Betelgezę. Świdrował wzrokiem swoją siostrę, analizując jej słowa. Zastanawiał się, czy odpowiedzieć, czy po prostu zignorować ją, jak wszystkich.
Powiedz coś, przestań być aspołeczny – mówiła jego jedna część.
Nie słuchaj go, nic nie mów, przecież nie rozmawiasz z takimi prostymi kotami – twierdziła druga.
W końcu Klamerka odezwał się monotonnym głosem.
- To ty żyjesz w czyimś cieniu. Ja żyję po prostu w cieniu. To różnica. Wiesz co nie jest różnicą? Być żywym albo być martwym. Życie to kłamstwo, stworzone przez nasze proste umysły, by zaspokoić naszą wewnętrzną pustkę. Samotność jest problemem tylko dla tych, którzy poznali smak nie-samotności, i boją się ją stracić. Ja się nie boję. Nie boję się zapomnienia, bo jeżeli ktoś o mnie zapomni, to oznacza że nic dla niego nie znaczyłem, że moje życie nie miało celu. Wmawiamy sobie, że mamy jakiś cel, ale żaden cel nie ma znaczenia w skali wszechświata. Cel też jest kłamstwem. Co za tym idzie, ambicje również są kłamstwem. Wszystko jest kłamstwem. Kłamstwo jest wszystkim. – Klamerka, zdaje się, ani razu podczas swojego monologu nie mrugnął, nie poruszył się.
Betelgeza patrzyła na brata niepewnie, dość zaniepokojona jego słowami. Nie była pewna, co mu odpowiedzieć. Klamerka zdawał się mieć lekką obsesję na punkcie kłamstwa. Dlaczego on w ogóle mówi takie rzeczy? Przecież…co on właściwie powiedział? Ona żyje w czyimś cieniu? Niby czyim? Mniej więcej na tym fragmencie zatrzymała się jego siostra. Brat nadal mierzył ją wzrokiem. W końcu Klamerka powiedział:
- Albo nie. – przeturlał się na plecy, a potem na bok.
Betelgeza szybko się otrząsnęła.
- A…ale jak to? W czyim ja cieniu żyję?
Klamerka nie odpowiedział, nie poruszył się.
- O czym ty mówisz…? – nie odpuszczała.
Jej brat zdawał się odciąć od świata, a jego limit słów wyczerpał się na najbliższe trzy księżyce. Betelgeza westchnęła.
– Posłuchaj, może po prostu…za długo siedziałeś tutaj sam? Tak, zdecydowanie powinieneś przestać tak się ukrywać i izolować, to nie jest dobre… Matka powiedziała, że…
Nagle Klamerka poderwał się na łapy, rozglądając się dookoła.
- Kamyczek mi uciekł…
Szybko przeszedł obok siostry i nim się obejrzała, zniknął za rogiem. Betelgeza stała w miejscu, patrząc w kierunku, gdzie zniknął Klamerka. To było…dziwne. Tak, on zdecydowanie za dużo czasu spędza sam… To o to chodzi, prawda…?
***
Klamerka odszedł. Sam zastanawiał się, dlaczego to powiedział... Czasem ma takie momenty, gdy czuje się jakby...odłączony od tego wszystkiego, jakby tak naprawdę go tu nie było, jakby to nie on to mówił... I to był jeden z tych momentów. Ale przecież trochę prawdy jej nie zaszkodzi. Chociaż tak proste umysły jak ten Betelgezy najprawdopodobniej nie jest w stanie zauważyć i docenić prawdy... Czy zamierza słuchać Betelgezy? Nie. To znaczy jeśli będzie mu się chciało, ale to raczej mało prawdopodobne... Teraz zrobi to co zawsze - znajdzie sobie jakiś mroczny kąt, i będzie obserwował, analizował, zapamiętywał...chwila.
Gdzie jest ten kamyczek...?
<Betelgezo…?>

Od Diamenta CD. Jerzyka

Gdy tylko bury zaproponował, aby zaprowadzić psa do Kamiennej Sekty, Diament spojrzał na niego z uznaniem. To był idealny pomysł! Ten jamnik na pewno dobrze by się przydawał, musieliby tylko zadbać, aby reszta członków Kamiennej Sekty go zaakceptowała. Ale to przecież żaden problem, mogliby zrobić słodkie minki i po sprawie. Pies był rudobrązowy z niektórymi miejscami czarnymi. Kręcił się wokół kolegów, obwąchując ich i merdając wesoło ogonem. Kiedyś Skowronek powiedziała Diamentowi, że psy, gdy merdają ogonem są wesołe w odróżnieniu od kotów, u których to oznacza złość.
- Jesteś genialny, Jerzyku! - zawołał srebrny kocurek, uśmiechając się szeroko. Łapy go świerzbiły z podekscytowania. - I już nawet wiem, jak będziemy się z nim porozumiewać. On pewnie nie rozumie miauczenia, ale możemy się z nim dogadać na migi! - aby zademonstrować to koledze, popchnął lekko jamniczka, przeszedł kilka kroków i zamiauczał głośno, zachęcając psa łapą. No dalej, chodź tu, pomyślał. Jamnik patrzył na Diamenta przez chwilę nierozumiejącym wzrokiem, potem przybiegł do niego, merdając ogonem.
- Dobry piesek! - zawołał Jerzyk, podchodząc bliżej. - Idziemy do ciebie czy do mnie? - spytał Diamenta. Kamienna Sekta była podzielona na grupy, które mieszkały w innych miejscach. Diament mieszkał w opuszczonej piwnicy razem z rodzeństwem i kilkoma innymi kotami. Natomiast Jerzyk miał obozowisko w ogrodzie Cynamonki.
- Do ciebie. - westchnął Diament. - U ciebie są krzaki w ogrodzie, dużo kryjówek i można się świetnie bawić! A u mnie tylko kurze i pajęczyny... Ciągle mam futro brudne. - jęknął dramatycznym tonem. Jamnik podszedł do niego i zaczął go lizać po brodzie, skomląc pocieszająco. Najwyraźniej wyczuł smutek w głosie kocura.
- Dobra, to chodźmy! – Jerzyk potruchtał przed siebie, Diament szedł obok niego, co kilka kroków oglądając się za siebie. Na szczęście jamnik nadal szedł za nimi. Nie zatrzymywał się, tylko starał się dotrzymać im kroku, wesoło merdając ogonem i głośno dysząc. Zatrzymali się przy płocie ogradzającym ogród Cynamonki i jej dwunożnych.
- Jerzyku, zapomnieliśmy o czymś! Przecież on powinien mieć imię! Musi mieć imię. Trzeba go jakoś nazywać, nie możemy mówić po prostu „pies”. To by było niemiłe, każdy musi się jakoś nazywać. – Diament patrzył na jamnika, zastanawiając się, jak go nazwać. – Może… Jego imię powinno być od jakiegoś ptaka, bo jest bardzo wesoły i energiczny. – zaproponował srebrny kocurek.
<Jerzyku?>
 
[359 słów]
[przyznano 7%]

Od Obuwik do Wróbelka

Czas spędzany w bezpiecznym zaciszu żłobka mijał spokojnie, wesoło, sielankowo wręcz. Wschód za wschodem słońca, zabawa za zabawą, gdzieś tam przetoczył się jakiś drobny konflikt między kociakami, gdzie indziej ktoś coś narozrabiał, ale było dobrze. Poza tym wszystko było dobrze. Do czasu.
Gdy nagle zniknęło jedno z ich rodzeństwa, Kopciuszek, zrobiło się jakoś inaczej. Nikt już nie zachowywał się tak jak wcześniej, a w powietrzu wisiała dziwna atmosfera niewypowiedzianych, matczynych żali i dziecięcej nieświadomości. Obuwik niczego nie rozumiała. Nie rozumiała, gdzie się podziało to kochane, szylkretowe kocię, z którym tak lubiła zbierać różne skarby do kolekcji, wymyślać śmieszne historyjki albo po prostu spędzać wspólne chwile. Twierdziła, że nie zostawiłoby swojej rodziny tak po prostu, ten bieg wydarzeń do niczego jej nie pasował. Nic nie układało się w całość, a już na pewno nie cokolwiek, co pomieściłaby prosta, jeszcze niedojrzała głowa.
Wszyscy stracili chęci na dokazywanie, nawet Północ zrobiła się jakaś mniej żywiołowa. Loczkowana siostra bardzo chciała to zmienić, pomóc, ale nie wiedziała jak. Starała się na swoje sposoby, które nie zawsze odpowiadały reszcie. Gąsiorek raz upomniała swoją córkę surowym tonem, że nie powinna się uśmiechać, podczas gdy inni płakali. Ale przecież nie śmiała się z nich, przecież chciała jak najlepiej! Podejmowała tylko niewinnych prób pocieszenia rodzeństwa, podniesienia na duchu, może dodania odrobiny otuchy. Ruszenia, zmiany czegokolwiek, żeby przegonić żal, kłębiący się nad nimi niczym ciemne i gęste, burzowe chmury. Wreszcie pojęła jednak, że to jej ani trochę nie wychodziło.
Więc ona, spuszczając ze skruchą łebek, także zaczęła płakać.
***
Szylkretka westchnęła głośno i teatralnie, przetaczając się z jednego boku na drugi. Wpatrywała się uparcie w jeden punkt przed oczami i nasłuchiwała dźwięków otoczenia, lecz potem popadła w zamyślenie. W miarę mijających uderzeń serca zaczynała bujać końcówką ogona, następnie dokładając do tego też zmarszczone brwi. Czyżby jakiś kolejny pomysł rodził się w jej kolorowej wyobraźni?
Przekręciła się znów i tym samym odkryła, że w zasięgu jej łap znajdował się nikt inny jak Wróbelek. Wyciągnęła więc przednie kończyny i ułożyła je na nim, zaczepiając, zatapiając palce w jego miękkim futrze. Co z tego, że naruszyła jego przestrzeń osobistą, gdy o to nie prosił.
– Ej, Wróbelku… – wlepiła w brata swoje wielkie, iskrzące ślepia – musimy się dobrze zająć kolekcją piórek Kopciuszka. Było tam kiedyś takie ładne niebieskie, ale Północ je wyśliniła i nigdy nie znaleźliśmy takiego samego.
Słychać było determinację w jej głosie. Miała nadzieję, że nikogo nie urazi tą propozycją. Po tym, co się ostatnio działo, już tym bardziej nie miała pojęcia, co mogła mówić, a czego nie wypadało, choć i tak nigdy nie przychodziło jej to zbyt łatwo. No, tego ostatniego nie była zbyt świadoma.
<Wróbelku?>

Od Karasia CD. Skrzelika

To był jeden z nudniejszych dni w dotychczasowym, krótkim życiu Karaś. Mama wciąż zakazywała im wychodzić poza kociarnię, chociaż kotce nie zdarzało się już zachwiać maszerując, a czasem wręcz biegając na swoich puchatych łapkach i czuła się w pełni dojrzała, żeby wyruszyć na podbój świata. Tatuś, którego nauczyła się już rozpoznawać tak szybko i bezbłędnie jak mamusię i rodzeństwo nie pojawił się dzisiaj z pokarmem dla mamusi, a zamiast niego przyszła jakaś uczennica i zniknęła zanim zdążyła ją oczarować swoim urokiem i zmusić do udawania zająca, na którego mogłyby z Krabikiem polować. Zresztą tatuś już wczoraj miał mało czasu na zabawę z nimi i rozmawiał z mamą o jakichś ,,problemach’’, które najwidoczniej nawiedziły klan… Gdyby tylko pozwolono Karaś wyjść z kociarni dałaby każdemu z tych problemów w pysk! Tak żeby tatuś nie musiał się nimi zajmować i mógł spędzać z nimi cały dzień tu w kociarni. Podzieliła się tym pomysłem z Krabik, jednak kotka spojrzała na nią z wyższością i oznajmiła, że problemy nie mają pysków, a ona idzie spać, bo jest zimno. Głupia siostra… przecież oczywiście, że o tym wiedziała! To była tylko ale… algo… algoria, właśnie! Najpierw by zrobiła rozpoznanie, a potem dała problemom na przykład w łapę. Albo ogon. No ale jasne, że nie w pysk, skoro problemy go nie mają! Przecież jest już dużym kociakiem, przecież wie…
Mało brakowało, żeby Karaś się obraziła, jednak jej uwagę przykuł Skrzelik którego ich mama akurat karmiła. Jego ogon latał z radością na wszystkie strony. Kotka nie myśląc długo postanowiła zapolować. Przecież musi się upewnić, że jest silniejsza i problemy nie będą w stanie zrobić jej krzywdy! Zaczaiła się, niezgrabnie podkradła trochę bliżej, próbując naśladować ruchy, które pokazywał im ostatnio tatuś… Wyczekała właściwy moment i już, skoczyła z satysfakcją łapiąc ogonek braciszka w swoje niezbyt jeszcze ostre, mleczne ząbki.
– Karaś! – miauknął natychmiast Skrzelik. – Zdejmij swoje zęby z mojego ogona!
Kotka próbowała powiedzieć, że jeszcze nie może, bo tatuś mówił, że ofiarę należy chwilę przytrzymać, jednak sierść w buzi skutecznie jej w tym przeszkodziła i na świat dotarł jedynie cichy bełkot.
– Mamo, ona mnie zaczepia. Powiedz jej, żeby przestała!
Ryjówkowy Urok westchnęła i rzuciła Karaś naganne spojrzenie. Młodsza kotka wypuściła ogon braciszka, a on zadowolony uciekł, schować się za mamusią. Prychnęła na to zachowanie i spojrzała na mamusię, robiąc wielkie oczy:
– Ale ja muszę ćwiczyć! Żeby być wielką wojowniczką! I dać w ogon tym, problemom! Żeby tatuś nie musiał!
Ryjówkowy Urok patrzyła na nią chwilę bez zrozumienia, potem jednak jej twarz się rozpogodziła.
– Skarbie, Krzycząca Makrela już jutro na pewno przyjdzie się z wami pobawić, nie martw się o to. Oczywiście, że to dobrze, że ćwiczysz, ale jeżeli chcesz się bawić ze Skrzelikiem powinnaś go najpierw spytać o zgodę… No już, idź go przeprosić za ten nagły atak, gdy był zajęty posiłkiem… Pamiętaj, posiłek to najważniejsza pora dnia, nie można wtedy nikomu przeszkadzać! – matka rozmarzyła się na chwilę, jak to często jej się zdarzało gdy tłumaczyła jak ważną częścią życia kota jest jedzenie.
Karaś skrzywiła się. Czy dorosłe koty naprawdę informowały swoją zwierzynę, że planują ją upolować…? Niby byłoby to sprawiedliwe, żeby ta się najpierw zgodziła i miała równe szanse… Dostrzegając wciąż skupiony na niej wzrok mamy wstała i obeszła jej wielkie ciało, żeby znaleźć wciąż ukrywającego się przed chłodniejszymi podmuchami Skrzelika.
– Przepraszam, że zaatakowałam twój ogon w czasie posiłku – miauknęła z mało przepraszającym grymasem na twarzy. – Planuję to zrobić dzisiaj jeszcze cztery razy, więc tym razem bądź lepiej przygotowany!
Zerknęła na szybko w stronę mamy i z zadowoleniem przyjęła jej kiwnięcie głową (jednocześnie całkowicie ignorując poprzedzające je zrezygnowane westchnięcie).
<Skrzelik?>

29 grudnia 2023

Od Cichej Łapy Do Iskrzącej Burzy

*Przed tym jak Powiew przeszedł do starszyzny*


 Konwaliowy Powiew okazał się świetnym mentorem. Nie wchodził na nerwy kocicy ani się nie czepiał do niczego niezwiązanego z ich treningiem. Jednak nie zmieniało to jednego ważnego aspektu - Klan Burzy nie był jej domem. Żyła wśród morderców jej rodziców. Nawet jeśli teraz nie krzyczała tego w stronę przechodzących obok kotów, to nie znikło to z jej myśli. Najgorsze było, że Lwia Paszcza wylądowała w żłobku, wraz ze swoimi pokrakami. Jeśli one będą zachowywać się tak jak ich matka, to uczennica nie widziała w przyszłości Klanu Burzy jako bezpiecznego dla niej miejsca. Może powinna wziąć przykład ze swej siostry i uciec, kiedy tylko nadarzy się do tego okazja. To brzmiało jak dobry pomysł, który mógłby wypalić, gdyby tylko umiała cokolwiek samotnie zrobić. Właśnie dlatego przyłożyła łapę do treningów z kocurem, aby nauczyć się podstaw. I tak nikt nie będzie się za nią oglądał, a wiele jej problemów zniknie. Będzie żyła na swą łapę i będzie czuła się zdecydowanie lepiej.
 Właśnie wracała z Konwaliowym Powiewem z treningu, a jej łapy ją bolały. Jak się przekonała na treningu, jej mentor postanowił dzisiaj zabrać ją na tereny Klanu Burzy, aby przećwiczyć z nią biegi długodystansowe, co nie było przyjemnym treningiem, jednak było potrzebne. Rozstała się z mentorem przy wejściu do obozu i udała się w stronę legowiska uczniów. Jeśli zaraz by się nie położyła, to łapy by jej odpadły, a tego nie chciała. Minęła się niby z Szepczącą Pustką, jednak była zbyt zmęczona na rozmowę z wojownikiem.
 Szybko zniknęła w legowisku uczniów i ułożyła się na swym legowisku. Dzieliła go z dwoma uczniami, którzy byli zdecydowanie starsi od niej. Widmo, który pojawił się znikąd, nie wyglądał na przyjaznego ani na kogoś z kim Cicha Łapa chciała się zakolegować. Niby był uczniem, jednak częściej widziała go w legowisku medyka, chociaż ten tak często nie chorował. Był po prostu dziwny, a nawet zbyt dziwny na ten klan. Drugim kotem, który zamieszkiwał legowisko uczniów, była kocica, która była trzy razy starsza od uczennicy. Ona powinna zamieszkiwać legowisko wojowników, a nie uczniów. Czemuż Różana Przełęcz ją nie mianowała? Nie pasowała tu. Podsumowując, oba koty, które zamieszkiwały to miejsce, nie były dobrymi towarzyszami dla szylkretowej kocicy. Koty, które będą uczniami po niej nie wydawali się również dobrymi kandydatami na przyjaciół. Kociaki w tym miejscu, to coś, czego Cisza nie potrzebowała. Piski i krzyki oraz wtykanie swego nosa wszędzie, to nie jest to, czego ta chciała.
 Zamknęła oczy. To nie jest czas, aby o tym myśleć. Może kiedyś, ale nie teraz. Teraz powinna się skupić na nauce podstawowych umiejętności. Właśnie to było jej najbardziej potrzebne, jeśli chciała opuścić ten cyrk jak najszybciej się dało.

*****

 Następne dni minęły, a za tym poszły następne treningi oraz dni przemyśleń. Im dłużej myślała o Klanie Burzy, tym bardziej stawał się dla niej okropnym miejscem. Sama przywódczyni w pewnych momentach działała jej na nerwy. Jej działania nie były dla uczennicy zrozumiałe. Chciała zrobić z nich krety? Uwięzić pod ziemią, aby ta przygniotła ich, gdy będą znajdować się w tunelach? Nie widziała tego, a bardziej siebie jako kreta. Wolała nie być uwięziona w małych tunelach i martwić się, czy wyjdzie z tego żywa. Niestety w tym jej zdanie miało małe znaczenie. Była przecież tylko marną uczennicą, która nawet nie pochodziła z tego klanu.
 Najwyżej komuś z góry nie wystarczyło to, że już ta musiała nauczyć się rozkładu tuneli oraz jak się w nich poruszać, bo wymyślił, aby nauczyć się w nich walczyć. Sama szylkretowa kocica nie miała zielonego pojęcia, jak to miało działać. Czy ten sposób walki nie miał mniej sensu niż ta na świeżym powietrzu? Przysłuchując się tłumaczeniom Konwaliowego Powiewu, to doszła ona do wniosku, że nawet on nie wie, o czym naucza. W takim razie, jak ona miała to pojąć? Niby Lwia Paszcza uprzedzała ją przed tym, mówiąc, że zostanie ona kretem, jednak Cisza nie brała jej słów na poważnie.
 Walka w tunelach, a bardziej próby walki tym sposobem, nie poszły jej dobrze. Co chwilę jej głowa obijała się o sufit małego tunelu, co skutkowało bólem głowy. Widząc to, Konwaliowy Powiew zarządził, aby zakończyć tą część treningu, a jego resztę spędzić na polowaniu. Spodobał jej się ten pomysł, a reszta treningu zleciała szybko.
 Wracając do obozu, trafili na poranny patrol, który składał się z Iskrzącej Burzy, Owczego Pędu, Narcyzowego Splotu i Gradowego Sztormu. Oczywiście, że na lepsze koty nie mogli natrafić. Jakby los sam chciał, wracając z patrolem do obozu, znalazła się u boku rudej kocicy, właśnie tej, która zabiła jej rodziców i teraz śmiała się nosić miano wojowniczki. Nie zasługiwała na ten tytuł, a tym bardziej na to, aby stać obok niej. Cicha Łapa pamiętała jeszcze, jak ruda kocica nawiedzała ją i jej siostrę, aby próbować wcisnąć im swoje racje. Na całe szczęście, ona się nie dała, w przeciwieństwie do Północnej Łapy, która popędziła za nimi jak mysz za ziarnem. Mimo słów od swej mądrzejszej siostry ta patrzyła się na dwie rude kotki jak na obrazek. Teraz jej tu nie było, co cieszyło Cichą Łapę. Jeszcze by ta szeptała jej nad uchem, jakie rude wojowniczki są świetne. Westchnęła cicho. Trzeba było zacząć rozmowę, chociaż z grzeczności, jednak ta nie do końca wiedziała, jak miałaby to zrobić. Rzut oskarżeniami odnośnie zabójstwa jej rodziców, nie był dobrym początkiem do startu konwersacji.
 - Więc, Iskrząca Burzo. Jesteś wojowniczką od dłuższego czasu i w przeciwieństwie do swego rodzeństwa, nie wylądowałaś jako uczeń przez swe błędy. - Spróbowała jakoś zacząć uczennica. - W takim razie, jak to jest być wojownikiem? I nie chodzi mi o to, jak cudownie jest być wojownikiem Klanu Burzy, a bardziej oczekuje szczerej opinii. Wystarczy mi już bajeczek o tym, jaki ten klan jest świetny.

[935 słów, biegi długodystansowe + walka w tunelach]
<Iskrząca Burzo?>
[Przyznano 29%]

28 grudnia 2023

Od Żmijowej Łapy

*przed zgromadzeniem, na którym Smark obsmarkał łapy Szakal, Pora Nowych Liści po wielkim głodzie, już po tym, jak Rumiankowy Wschód przeszedł na emeryturę, a nową mentorką została Koniczynowa Łąka*

Krew szumiała jej w uszach, gdy pędziła przez wrzosowiska. Przed oczami miała puszysty, biały ogonek, na którym skupiona była cała jej uwaga.
Niedawno nastała Pora Nowych Liści, więc trenowanie polowania nie było tak utrudnione – zwierzyny przybyło, więc było na co. Nie było to jednak wcale proste zadanie – Żmija czuła, że długo już tak nie pociągnie. Używała wszystkich swych pokładów energii by dogonić królika, ale ciągle brakowało jej jeszcze małego odcinka, by móc go dorwać w swe łapy.
Czuła, że nie ma już siły dłużej, więc w ostatniej próbie wybiła się mocniej z tylnych łap.
Sądziła, że jej się nie uda. Że zając znowu ucieknie, jak jego poprzednicy.
Ale jej łapy dosięgnęły zadu stworzenia, a pazury zaczepiły o jego futerko.
Przez rozpęd wparowała prosto na królika, przetaczając się wraz z nim po młodych roślinach. Ostatecznie jednak wylądowała na górze i przybiła go do ziemi. Łapy jednakże jej się trzęsły, i to nie mało. Była strasznie zmęczona, a jej nierównomierny oddech był dobrze słyszalny. Płuca paliły ją żywym ogniem. Kocica charknęła, cały ten bieg strasznie wysuszył jej gardło, sprawił, iż czuła, że było ono oziębione. Splunęła na bok śliną napływającą jej do pyska, po czym w końcu pochyliła się i wbiła w królika. Nie mogła dłużej czekać, nie miała dość sił, by przytrzymywać go dłużej. Gdy tylko zwierzyna przestała się ruszać, dawna samotniczka położyła się obok, nie mając siły na nic więcej.
Po chwili na jej futro padł cień Koniczynowej Łąki.
— Dobra robota, Żmijowa Łapo. Udało ci się! — miauknęła uradowana ruda — odpocznij sobie, a potem wrócimy do obozu. Zasłużyłaś na porządny posiłek.
— Dzi-dzię-dziękuję… — wysapała czarno-ruda po chwili ciszy. Maniery przede wszystkim, przynajmniej przy burzakach. Położyła łeb na ziemi, a tymczasem Koniczynowa Łąka ułożyła się gdzieś obok, by zacząć się wygrzewać w ciepłych promieniach słońca, które nastały wraz z przybyciem Pory Nowych Liści.

[300 słów, + polowanie na króliki]
[Przyznano 11%]

Od Betelgezy Do Klamerki

 — Widzisz, Betelgezo, każdy kot stworzony jest do czegoś innego — usłyszała słowa Matki, gdy obie siedziały na parapecie, spoglądając przez okno. Vanka próbowała rozdzielić swoją uwagę i na gałęzie drzew pchane przez wiatr, w niecierpliwości na dzień, gdy pozwoli się im wyjść na zewnątrz, i na wiedzę przekazywaną przez Bastet. — Niektórym los przypisał cechy przywódców. Charyzmatyczni, odpowiedzialni, dokładni - nie są od wykonywania brudnej roboty, a od zlecania jej innym. Stoją na czele swoich kotów, wydając rozkazy i prowadząc ich ku sile. Są też i koty, które podlegają swoim przywódcom, stworzone do tego, by wprowadzać dekrety swoich liderów w życie, zabijać, gdy trzeba i wykonywać rozkazy. Są ci, którzy rozkazują i ci, którzy pracują. Są też koty, które wolą trzymać się z dala od konfliktów i trzymają bardziej dyplomatyczną stronę. Są koty słabe, które nie mogą niczego zaoferować ani sobie, ani swoim przywódcom. Dla ciebie może być to przykre, ale takie koty nie przeżywają w mieście. Czegokolwiek by nie mówić, to nie jest miejsce dla kotów niepełnosprawnych, niezdolnych, nazbyt empatycznych. Nie chodzi tutaj o żadną nienawiść w stosunku do nich. Nikt ich nie piętnuje. To po prostu naturalna kolej rzeczy, nic personalnego.
Oczywiście, kotka była jeszcze zbyt młoda, by faktycznie wyciągnąć głębsze wnioski ze słów Matki. Być może dla pełnoprawnej gangsterki takie słowa były niczym, jednak dla kociaka żyjącego w marzeniach i świecie przysłoniętym różowymi wizjami wydawało się to co najmniej przykre.
— To... straszne — mruknęła w końcu vanka. Kochała rywalizację, uwielbiała pokazywać swoją siłę, uwielbiała być najlepsza, ale dla niej były to niewinne zabawy - tymczasem w Betonowym Świecie zdawało się, że podobne podejście powodowało regularne śmierci niewinnych kotów. To okropne! — Dlaczego niby słabe koty miałyby nie przeżywać? Czy nikt nie myślał o tym, by je czegoś nauczyć, by stały się pożyteczne?
Kąciki ust Bastet rozszerzyły się w nieznacznym uśmiechu - wiecznie chłodny i oziębły wzrok matki zdawał się na moment trochę ociepleć.
— Pomyśl o tym tak, Betelgezo - wyobraź sobie, że jesteś szefową gangu. Stoisz na czele wszystkich jego członków. Codziennie widzisz miliony kotów, które ledwo wiążą koniec z końcem. Zaczyna brakować ci warstwy roboczej, która wykonywałaby twoje polecenia. Możesz zrekrutować kogoś z ulicy - a uwierz mi - nie pogardzą możliwością zaistnienia w mieście. Dla ciebie to kilka słów, dla nich szansa na przetrwanie. Wiem coś o tym — oczy matki błysnęły tajemniczo, ale nie rozwinęła myśli. — Kogo byś wybrała? Przybłędę, który mimo, że osłabł z braku jedzenia, potrafi dobrze walczyć, jest świetnym aktorem, a może ma wyjątkowe zdolności dyplomatyczne, czy może przybłędę, który nie potrafi nic, a mimo to czerpałby z twoich zapasów żywności?
Młody jeszcze móżdżek Betelgezy nie do końca zrozumiał część wypowiedzi Matki, ale ze względu na regularne nauki, które od niej pobierała, zdążyła zrozumieć wiele rzeczy, rozwijać swoje zdolności intelektualne. Pomyślała chwilkę, a potem pokręciła głową.
— Wybrałabym tego, który więcej umie. Bo byłby bardziej pożyteczny dla gangu, prawda? 
Bastet zdawała się zadowolona z odpowiedzi córki.
— Zgadza się. Widzisz, świat nie jest prostoliniowy, jest pełen barw. Jeśli chcesz w przyszłości zyskać w oczach ojca i może zostać jego spadkobierczynią, musisz nauczyć się je rozróżniać. To ciężkie, wiem, ale kiedyś zrozumiesz. Każde z was powinno to zrozumieć. Chociaż postawa niektórych jest... Rozczarowująca — ostatnie słowo niemal wycedziła przez zęby, a kotka starając się podążyć wzrokiem za matką, dostrzegła, że przez moment rzuciła okiem na Bluszcza. Betelgeza już widziała, że matce nie podoba się jego nastawienie. Ale na pewno się zmieni! To niemożliwe, żeby ktokolwiek z nich okazał się tym "słabym" kotem, o którym Matka ciągle jej prawiła.
Zeskoczyła z parapetu na kanapę, a z kanapy na lśniącą podłogę. Kątem oka zdążyła zauważyć, że matka oddala się od nich, chcąc zamienić parę słów z Jafarem na osobności.
Ona natomiast pomaszerowała w kierunku rodzeństwa.
I omal nie nastroszyła się jej sierść, gdy wyglądając przez ramię zobaczyła małe oczka skryte w ciemności. Od razu wiedziała, kto tam czyhał.
— Czasem mnie przerażasz — stwierdziła, chociaż w rzeczywistości był to raczej sarkazm niż stwierdzenie mające cokolwiek wspólnego z prawdą. Nie bała się brata, ale uważała jego tendencje do snucia się bez celu w samotności za nieco dziwne.  — Powinieneś więcej rozmawiać ze swoją rodziną, zamiast włóczyć się, nie odzywając do nikogo... Koty, które nie angażują się w życie społeczne żyją w czyimś cieniu i stają się zapomniane... — powtórzyła dumnie słowa zasłyszane od matki, ale oczywiście nie zamierzała tego mówić, chcąc pokazać, jaka to ona nie jest mądra. Nie do końca rozumiała jeszcze ich znaczenie, ale kto by się tym przejmował?

<Klamerko?>

Od Piaska (Piaszczystej Zamieci) CD. Srebrnego (Srebrzystego Nowiu)

Spojrzał z zainteresowaniem na Malwowy Rozkwit i powoli zaczął rozumieć o co chodziło Srebrnemu. Nie mogli w końcu opuszczać obozu, a miły kocur mógł zostać wykorzystany w charakterze pomocnika w obejściu tej zasady. Wystarczyło go przekonać do tego, aby z nimi poszedł, a potem dał im nieco przestrzeni. Musiał przyznać, że ten plan był idealny. Uśmiech od razu pojawił się na jego mordce, ponieważ spędzenie czasu sam na sam z synem Różanej Przełęczy było tym czego pragnął. Nie mogli w końcu spotykać się jawnie w obozie, bo jego kroki były czujnie obserwowane przez matkę i siostry. Dopiero tam gdzie czuł wiatr w sierści mogli być sobą. 
— No ja nie wiem... — kremowy zaczął się wahać, ale widząc ich proszące oczy, w końcu westchnął i im uległ. — No dobrze. To chodźcie. — Malwinowy Rozkwit podniósł się z miejsca i skierował w kierunku wyjścia. 
Zmusił się, aby nie wydać z siebie radosnego okrzyku i nie rzucić się w ramiona srebrzystego. Pozwolił sobie tylko na szerszy uśmiech, ponieważ droga ku wolności stała im otworem. 
— Dzięki — zwrócił się do przyjaciela, gdy go mijał, bowiem tęsknił za ich wypadami poza obóz.

***

Poprosili Malwinowy Rozkwit o prywatność. Na początku wojownik był zdumiony, zwłaszcza że nie chcieli zbytnio mu tłumaczyć z jakich względów chcieli polować sami. Dopiero, gdy praprawnuk Piaskowej Gwiazdy zabrał go na ubocze i wyszeptał mu do ucha jak się sprawa miała, ten postanowił dać im przestrzeń. Obiecał jednak być gdzieś niedaleko, a gdyby potrzebowali pomocy, wystarczyło go zawołać. Musiał przyznać, że polubił kremowego. Raczej nikomu innemu nie zwierzyłby się z takiej sprawy, ale on nie musiał dopytywać, aby zauważyć o co naprawdę się rozchodziło. Sam się domyślił i to zaakceptował. 
Teraz byli we dwoje. On i Srebrny... Wrzosowiska o tej porze mieniły się masą barw. Sięgnął po kilka kwiatków, czując uważny wzrok przyjaciela. 
— Wiesz Srebrny... — zaczął powoli, przypominając sobie sytuację ze zgromadzenia. — Ile pamiętasz z... tamtej nocy na Bursztynowej Wyspie? 
— Tej ostatniej? No słuchaj, wszystko i nic — westchnął. — Większość zgromadzenia wtedy przespałem i jak na łysą od roślin wyspę było tam całkiem wygodnie. A potem ty i twoja siostra zaczęliście świrować, ja chciałem być miły i widzisz, do czego to doprowadziło — parsknął.
— A to co potem się stało? Gdy spacerowaliśmy... — starał się mu przypomnieć, niepewnie zerkając na boki, nie chcąc przyznać mu w pysk, że chodziło o pocałunek.
— Gdy spacerowaliśmy? — powtórzył kocur, myśląc głośno. — No ruszaliśmy łapami, żeby przesuwać się do przodu, szwendaliśmy się tam i z powrotem, potem w sumie chyba zasnąłem na stojąco... — stwierdził z zawahaniem. — I wróciliśmy do klanu. Tylko tyle się chyba zadziało — mruknął, przyglądając mu się uważnie. — Chociaż po twojej minie mną wrażenie, że zapominam o czymś ważnym...
O tak... Po tym co usłyszał, wątpliwości go zalały niczym strugi deszczu. Miał mu powiedzieć? Przypomnieć o tej krótkiej chwili, która sprawiła, że serce mu przyśpieszyło? Bał się. Co jeśli przyjaciel uzna, że to było nic takiego? Że chciał być nadal jego kolegą, a nie snuć plany na coś więcej, jak on w tym momencie. Przecież serce nie sługa, nie jego wina, że wybrało nierudego. Na dodatek matka go zabiję, wydziedziczy, ale przy nim... przy nim to się nie liczyło. Lubił bliskość i tą swobodę jaką przy nim czuł. 
— D-d-dałeś... — przełknął nerwowo ślinę, kładąc po sobie uszy. Teraz albo nigdy. Musiał to z siebie wyrzucić. — D-dałeś mi buziaka... — wziął głębszy oddech, patrząc wszędzie byle nie na niego. — T-teraz pamiętasz? — czyżby jego głos stał się bardziej piskliwszy? Ah, ten cały stres! Nie pozwalał mu wyjść z tego wszystkiego z twarzą. — I... i ja chciałem wiedzieć... Czy byś chciał... — zamilknął na moment, czując jak ten go bacznie obserwuje. — Czy byś chciał to powtórzyć... 

<Srebrny?>

Od Zarannej Zjawy (Jutrzenkowej Łapy) CD Śnieżnej Łapy (Naiwnej Łapy)

*już jakiś czas temu, Pora Nagich Drzew poprzednia*

Zaczęła się walka. O dziwo szło jej całkiem dobrze. Mimo, iż nie atakowała, z oczywistych względów, unikanie ciosów Śnieżnej Łapy szło jej bardzo, a to bardzo dobrze. Czyżby jedna z niewielu rzeczy, w której naprawdę była dobra? Ale wiedziała, że to innym nie wystarczy. Że musiała się nauczyć zadawać ciosy, by pokonać przeciwnika, by inni byli z niej chociaż trochę zadowoleni. Ale wiedziała, że przynajmniej na obecną chwilę po prostu nie da rady. Tak też powtarzała sobie w głowie, to co pewnie powiedziałby jej Szept – „Kiedyś będziesz gotowa, a wtedy spróbujesz!”. I ta właśnie myśl dodawała jej otuchy. O liliowym, cętkowanym burzaku i tym, jaki pomocny był, nawet tylko w jej wyobraźni.
Syn Ważkowego Skrzydła coraz mniej celnie zadawał ciosy, widać było, że jest zmęczony, ale i tak nie przestawał. Miał w sobie determinację godną prawdziwego wojownika. Nadawał się na niego, nie tak jak ona. Zaraz, nie, stop! Myśl pozytywnie, ty też dasz radę…
Wtem van uczepił się jej grzbietu. Zaskoczona pisnęła, a gdy poczuła coś ostrego na skórze, zaczęła gorączkowo próbować zrzucić z siebie czarno-białego. To jednak nie pomogło, a wręcz pogorszyło sprawę, bo już po chwili poczuła, jak jej skóra jest rozdzierana, a potem dopadło ją nieprzyjemne pieczenie i ból.
— To b-boli! — wyskrzeczała iście przerażona. Naprawdę się wystraszyła. Czuła się tak jak wtedy, gdy sowa chwyciła ją podczas jej samotnej nocy w lesie. Pamiętała ten ból, ten strach. I on właśnie wracała. Nawet nie zarejestrowała momentu, gdy drugi uczeń puścił ją i niezgrabnie wylądował na ziemi. Po prostu skuliła się na śniegu, drżąc, a jej oczy zaszły mgłą. Ostra Kostrzewa i Koszmarny Omen szybko podbiegli do dwójki uczniów, widząc, że coś się stało.
— Czemu przestaliście? — zapytał Koszmar. Tak samo jak Śnieżek, nie była w stanie skupić się na tym, co koty wokół niej mówiły. Była w stanie tylko przypatrywać się Śnieżkowi przerażona. Czuła, jak słone łzy zaczynają spływać po jej policzkach, a potem zalewają cały pysk.
Nie zwracała nawet uwagi na mentorów, póki syn Chłodnego Omenu nie chwycił swego ucznia za kark i nie odciągnął go nieco dalej, mówiąc coś do brata Gryki. Kocurek mówił coś, ale ona nie słyszała, co dokładnie
„Ja nie chciałem. To był w-wypadek... Naprawdę.” — ledwo usłyszała te słowa. Dopiero Kostrzewa przywróciła ją do rzeczywistości swym syknięciem. — No już przestań tak płakać, tylko trochę cię zadrapał. Weź się w końcu w garść, bo nigdy nie będziesz wojowniczką — spojrzała na swą mentorkę wielkimi oczyma, próbując opanować siorbanie, ale nie szło jej to za dobrze. Po kilku uderzeniach serca z pyska srebrnej wydobyło się głośne westchnięcie — wracajmy do obozu. Już nic dzisiaj z nią nie zrobimy — stwierdziła. Śnieżna Łapa jakby chciał do niej podejść, coś powiedzieć, ale został powstrzymany przez swego mentora, oraz to, iż Kostrzewa nie miała zamiaru marnować ani chwili dłużej na swą płaczącą uczennicę, która z opuszczoną głową ruszyła za nią w drogę powrotną.
***
Dość dużo czasu minęło od tamtego momentu. Dokładniej to jakieś… jedenaście księżyców? Coś takiego? Wiedziała to, bo nadeszła Pora Nagich Drzew – jednak w przeciwieństwie do poprzedniej, było dość dużo jedzenia, mróz aż tak nie dokuczał, a śniegu nie było tak wiele.
Poza tym jednak nastąpiła pewna… ciekawa zmiana życiu zajęczo pręgowanej.
Bowiem została tymczasową asystentką Kuniej Norki, gdyż trzeba było przyznać, że mało który kultysta ufał, że niczego starsza już medyczka nie spaprze. Poza nią tę rolę zajęła również Naparstnicowa Łapa, która jakiś czas temu zaczęła pobierać nauki u Stokrotkowej Polany. Zaranna musiała przyznać, iż dziwiło ją to, że Naprastnica nie zwróciła się o to do Gęsiego Wrzasku, gdy ten jeszcze żył. Kocur bądź co bądź chciał, by jego dzieci coś osiągnęły, ale raczej nie dla ich dobra, tylko dla siebie. Ciut szczerze dziwnie jej było na myśl, że nie jest już jedynym kotem, którego złota uczyła ziół.
Potem doszła jeszcze jedna zmiana – kultyści uznali, że Kunia Norka mogła celowo chcieć, aby legowisko medyka nie było posprzątane, co zaskutkowało ich zdaniem śmiercią Wilczej Łapy – córki samego Błękitnej Gwiazdy, dawniej Ogienia, która postanowiła zostać medyczką. Był to mocny cios dla kultystów, bo nie od dziś wiadomo było, iż bardzo chcieli obsadzić kogoś swojego na roli uzdrowiciela klanu, szczególnie biorąc pod uwagę… że mieli Kunią Norkę.
Mimo, iż ta wersja wydarzeń zdawała jej się… ciut naciągana delikatnie mówiąc, nie wyraziła zbytnio swego zdania – więc stara medyczka została więźniem i teraz to na nią i na Naparstnicę spadł obowiązek leczenia wszystkich schorzeń, które leżały w ich kompetencjach.
Tak też miały za zadanie opiekować się także pacjentami – a jednym z nich był Śnieżna Łapa, który jakiś czas temu spadł z drzewa i uszkodził sobie łapę. Głównie jego opieką zajmowała się Naparstnica – zdawało się, iż mieli… dobrą relację. Nie jakąś głęboką czy dłuższą, ale coś tam było. Taka zwykła koleżeńskość kotów dzielących to samo legowisko, która nie była zawsze taka oczywista w Klanie Wilka.
Tym razem jednak Naparstnicy nie było – wyszła na kolejną lekcję z Stokrotkową Polaną, więc Zaranna Zjawa została sama w legowisku medyka. Nie miała nic innego do roboty – trening prowadzony przez mistrza odbębniła, polowanie też, zostało więc tylko siedzenie w tym miejscu. No, przynajmniej był spokój i mniej spojrzeń niż w siedzibie wojowników.
Zerknęła na Śnieżną Łapę, który leżał na jednym z legowisk dla pacjentów. W sumie nie było ich ostatnio za dużo.
W końcu po dłuższym sortowaniu ziół, spoczęła na legowisku przeznaczonym dla głównego medyka. Ciekawie było… tak się czuć. Niby ani ona, ani córka Gęsi nie miały wyższej pozycji nad tą drugą, ale jednak… coś elektryzującego było w myśleniu, że to właśnie ona, Zaranna Zjawa była starsza i to na niej, tak przynajmniej myślała, powinien spoczywać ten obowiązek. W sumie, praca medyka miała wiele plusów.
Niestety, nie dane jej było w ciszy i bez okazywania emocji nacieszyć się tą chwilą, bo do legowiska wparowała Ważkowe Skrzydło. Wyraźnie obrała za cel swego syna – nawet się nie przywitała, tylko podeszła do niego z miną nie wskazującą na nich dobrego.
Ah, tak. Znowu chciała robić drakę? Cóż, Zarannej Zjawie nie podobało się zakłócanie przyjemnego spokoju w lecznicy.
— Śnie…-
— Dolegliwość — rzekła Zaranna Zjawa, niczym cień pojawiając się tuż obok liliowej.
— Co? — zdziwiła się Ważka.
— No dolegliwość. Czy coś ci dolega — spytała bez wyrazu.
— Nie — odparła po chwili córka Bezzębnego Robala. Chciała coś chyba dodać, ale bura nie dała jej dojść do słowa.
— Więc czemu ma służyć ta wizyta?
— Chciałam sprawdzić, jak czuje się… Naiwna Łapa. — stwierdziła tygrysio pręgowana.
— Jego łapa się goi. Jeszcze jakiś czas i będzie mógł wznowić trening, jak i dodatkowe prace.
— Tak… to bardzo dobrze — stwierdziła matka kocura.
Nastała niezbyt komfortowa dla wszystkich obecnych cisza. Patrzyła, jak ogon starszej nieco puszy się, jednak sama nie zmieniła świdrującego spojrzenia.
— W takim razie, skoro już wiem, co chciałam wiedzieć, wrócę do swoich obowiązków. Do widzenia — pożegnała się liliowa, choć Zaranna Zjawa dostrzegła, iż ta nie chciała tak na prawdę za bardzo stąd iść, ale pod jej niewysłowionym naporem uległa.
Gdy tylko ogon starszej wojowniczki zniknął z wejścia do siedziby medyków, pistacjowe oczy skierowały się na Naiwną Łapę.

<Śnieżku?>

Od Północy do Rozczarowania

Nie wiedziała, kiedy po raz ostatni wymieniła z Kopciuszkiem jakiekolwiek słowo. Nie zdawała sobie sprawy, że wczorajsza zabawa, podczas której jak zawsze usłyszała, że jest nazbyt energiczna, będzie ich ostatnią wspólnie spędzoną chwilą.
Rankiem nie widziała już szylkretowego futra w obrębie. Po swoim prawym boku nie wyczuła żadnego ruchu, nie doszedł do niej leniwy dźwięk ziewnięcia i nie spojrzały na nią zaspane, zielone ślepia. Nie powitał ją uśmiechnięty pyszczek i ciepło bijące od półdługiego futra.
Przywitała ją natomiast cisza i chłód. Rozglądała się niepewnie, zarówno za Kopciuchem, jak i za mamą, która również przepadła, niczym niewielki kamyczek wepchnięty do kałuży. Zakwitła w niej nagła niepewność, niemrawo poderwała się na równe łapy, stawiając pierwsze kroki do przodu.
Jej ruch zbudził resztę ich grona. Każdy, choć na wpół jeszcze śpiący, zrobił tak samo zaskoczoną minę brakiem ich rodzicielki. A potem w piątkę wpatrywali się ze zdziwieniem w puste miejsce między nimi, gdzie powinien spać ostatni z członków ich rodziny. Nikt nie pchał się do podjęcia się rozmowy. Byli tylko bandą kociąt, dla których świat był nadal jedną, wielką niewiadomą. Ich dni były proste i schematyczne, w większości spędzali je razem, toteż gdy jednego z nich nie było w zasięgu wzroku, od razu atmosfera zrobiła się nieprzyjemna.
— Co się dzieje? — odezwała się w końcu Obuwik. — Gdzie Kopciuszek?
I padło to pytanie, które najpewniej tliło się w myślach ich wszystkich. Niepewnie kręcili głowami, marszczyli nosy i mrugali, zerkając na siebie nawzajem, jakby z nadzieją, że któreś z nich zna odpowiedź i zaraz udzieli jej reszcie, tylko po prostu trzyma ich w niepewności.
— Pewnie tam, gdzie mama — mruknęła w końcu Rozczarowanie.
— A gdzie mama? — zagadnął ze zmartwioną miną Wróbelek.
— No to akurat też jest dobre pytanie — odparła niebieska.
Północ nerwowo zastrzygła uchem, odważając się zaraz to wyściubić nos z legowiska. Mróz szczypał ją w każdy skrawek pyska, jednak wśród szarych skał nie zauważyła nikogo z bliskich.
— Trzeba ich poszukać. Chodźcie — oświadczyła, zerkając ochoczo na rodzeństwo.
Przywykła do tego, że miewała z nich rzekomo "najgłupsze" i najbardziej pozbawione resztek zdrowego rozsądku pomysły, a ich niepewne spojrzenia tylko ją o tym uświadomiły, jednak na ten moment nie mieli nic lepszego do zrobienia. Siedzenie tu i czekanie na kogoś z dorosłych tylko bardziej ich wszystkich zestresuje.
Kiedy miała wrażenie, że zdołała przekonać ich swoimi smutnymi oczkami, czyjeś ciało uniemożliwiło im wyjście stąd. Przeciętna postura Gąsiorek wyrosła tuż przed ich grupą. Oczy kotki wydawały się być wypełnione smutkiem, ale czarna uznała to za błędne spostrzeżenie.
— Mamo? — mruknęła. — Gdzie Kopciuszek?
Karmicielce zadrżała szczęka. Na jej pysk wkradł się blady uśmiech, który zaraz to jednak zastąpił wątpliwy grymas.
— Kopciuszek — wykrztusiła, wahając się. — Kopciuszek już tu nie wróci.

***

Trudno było cokolwiek wyjaśnić ich grupce. Żadne z nich tak naprawdę nie rozumiało jeszcze, czym była śmierć, czy chociażby sama choroba, która odebrała ich rodzeństwu życie. Byli przyzwyczajeni, że ktoś mógł czuć się źle, jednak medycy zawsze byli w stanie pomóc.
Tym razem żaden z uzdrowicieli nie podołał nagłej przypadłości szylkreta. Gąsiorek jedyne, co im przekazała, to to, że została zbudzona przez Kopciuszka w środku nocy, wysłuchała, że kocię się źle czuje i od razu zabrała je do medyków. Tam, choć walka o przetrwanie jej pociechy była długa, zakończyła się niepowodzeniem.
I Północ nie do końca wiedziała, co to znaczy. Gdzie tak naprawdę był Kopciuch? Został porwany? Starsi opowiadali im kiedyś o jakimś Klanie Gwiazdy, ale co miało to znaczyć? Jakieś obce koty zbiegły z chmurek, złapały ich biedne rodzeństwo za kark i wspięły się po niewidzialnej korze drzewa z powrotem do nieba? Brzmiało to absurdalnie nawet dla jej naiwnego, kocięcego umysłu z nazbyt dużą wyobraźnią.
Żłóbek zrobił się dosyć cichy, chociaż zazwyczaj był taki, gdy jej tutaj nie było. Teraz to jednak nawet ona nie miała chęci krzyczeć i biegać w te i we wte. Po prostu siedziała sztywno, zerkając na popłakujące rodzeństwo, co rusz pytające ich matkę o to, czy istnieje szansa, że siostra do nich wróci.
Północ zerknęła na najbardziej oddaloną od grupy postać. Rozczarowanie tkwiła w jakimś własnym świecie, z głową opartą o kamienną ścianę. Dymna powoli wstała i podeszła do kotki, niepewnie trącając jej bark nosem.
— Hej, Rozczarowanie... — wymruczała z zawahaniem, bo to imię nie wydawało się mieć najmilszego wydźwięku. — Wszystko w porządku? To znaczy, wiem, że nie jest, ale tak poza tym... — poprawiła się, przysiadając blisko, może i za blisko. — Pomyśl sobie, że już wkrótce będziemy na tyle duzi, że opuścimy żłóbek i przeniesiemy się do legowiska dla uczniów. I na dodatek dostaniemy po mentorze! Każdy własnego! — Starała się rzucać pozytywne teksty, choć zaraz to wyobrażała sobie szczęśliwego Kopciuszka, któremu niedane było dotrwać mianowanie. Pochmurniała, przełykając ślinę, by nie rozpłakać się przypadkiem w futro siostry. — Jak źle trafisz, to będziemy się mogły wymienić... — zapewniła, choć nie była pewna, czy tak to działa. — Zresztą słyszałam, że to tata nam wybiera tych całych mentorów. Na pewno znajdzie nam same świetne koty — dodała z lekkim uśmiechem.

<Rozczarowanie?>

Od Cynii CD Kosa

*dawno temu, jak dzieci Cynamonki i Jeżyk były jeszcze kociakami*

Obserwowała, jak jej brat wspina się na drzewo – a raczej tego próbuje, bo nie byli jeszcze dość duzi, by mieć w tym jakąkolwiek wprawę. Ciekawie się na to jednak patrzyło, więc nie przerywała mu. Może sama dzięki temu się czegoś nauczy? Ową jakże fascynującą obserwację przerwał jednak cichy głos Goshenit, siedzącego nieopodal:
— K-ktoś idzie po schodach…
Od razu młoda odwróciła głowę w tamtą stronę. Faktycznie, po schodach szedł, a raczej adekwatniej opisując te sytuację, staczał się młodszy od nich, czarno-biały kociak noszący pomarańczową obróżkę, wskazującą na to, iż chyba był pieszczochem, tak jak znana już koteczce Cynamonka.
Po chwili i Jerzyk do nich dołączył, przyglądając się nieufnie młodszemu. Bury szybko przemieścił się w jego stronę i zdążył idealnie na spektakularny upadek bicolora, który w końcu spadł na sam dół schodów.
— A ty tu czego szukasz, co? — spytał wywiniętouchy młodszego, spoglądając na niego spode łba. Jednak już po chwili chyba cała trójką kociąt słusznie wydedukowała, iż nie był to zwykły pieszczoch.— A to ty, jesteś synem Cynamonki. Chwila... Nie powinieneś być w gnieździe dwunogów? To było bardzo trafne pytanie zdaniem Cynii. Chociaż w sumie można było się domyślić, a przynajmniej ona domyślała się, iż młodszy tak jak ona mógł zapragnąć poeksplorować świat. Czy tak jak ona lubił eksperymenty i obserwacje? Byłoby tak fajnie, gdyby mogli razem przyglądać się motylom, biedronkom i mrówkom i zastanawiać się nad sensem różnej budowy u na pierwszy rzut oka podobnych budową istot!
— T... Nie. Chciałbym z wami spędzić trochę czasu — mówiąc to zerknął bicolor zerknął na szynszylową i Goshenit, którzy stali sobie spokojnie po obu stronach Jerzyka.
— A twoja mama wie, że będziesz się z nami bawił? — spytał cicho najnieśmialszy z rodzeństwa. Zdaniem Cynii jednak ta informacja przydawała się jedynie do tego, by pamiętać, że należy ukryć nowego znajomego, jeśli jego matka pójdzie go szukać. Póki był ciekawy, jego obecność jej odpowiadała.
— Tak! Pozwoliła mi pobawić się z wami. Sama chciała, byście pokazali mi jak wygląda życie samotnika. Widziałem przez przezroczystą ścianę, jak próbujecie wdrapać się na drzewo. Ja też chcę! — stwierdził młody.
— Wdrapywanie się na drzewo to trudna sztuka. Trzeba mieć ostre pazury i umieć się podciągać. To wcale nie takie proste, nawet dla nas. Ale na pewno istnieje dobra technika na wspi-
— W sumie można spróbować — przerwał jej wywód Jerzyk, tak też młodsza dokończyła go sobie w głowie. Cała czwórka podeszła do pobliskiego, niskiego drzewka, a potem Jerzyk znów podjął próbę wspięcia się na nie. Po chwili nastąpiła zmiana, i to Cynia spróbowała – jednakże dalej, mimo niedostatecznie wyrobione mięśnie i brak nauki wspinaczki, a tylko bierną obserwację, spadła niedługo potem. Na szczęście trawa zamortyzowała ten upadek.
Musiała zoptymalizować długość czasu spędzonej w bezruchu… musiała mieć dość czasu, by ponownie sięgnąć łapą wzwyż i chwycić się wyższej części kory, a jednocześnie nie mogła czekać za długo, by grawitacja nie ściągnęła jej za szybko na dół i nie pochłonęła za dużo energii poprzez długotrwałe używanie mięśni…
Gdy ona się tak nad tym zastanawiała, Kos zaczął sam próbować swoich sił w tej sztuce. Nie szło mu za dobrze, ale też nie jakoś strasznie źle zważywszy na to, że był od nich młodszy.
Ostatecznie kocięta zmęczyły się po dłuższym czasie takich prób, ale mimo wszystko najmłodszy z nich, Kos – bo tak się nazywał – dalej z nimi został. Chciał by opowiadali mu o życiu samotników, tak też trójka dzieci Jeżyk dumnie przystąpiła do tego zadania, streszczając mu, co wiedzą i opowiadając najciekawsze z historii o wyczynach swoich przodków, które zasłyszeli od własnej rodziny.
***
Kos pewnego dnia, po kłótni z Cynamonką, tak po prostu zniknął. Przepadł jak kamień w wodę. Sekta wraz z kotką szukała go, ale nie udało im się natrafić na ślad kocurka. Mimo to dalej próbowali, szczególnie, że pieszczoszkowa mama była bardzo zdeterminowana, by odnaleźć swoje kocię. Próby jednak spełzały na niczym, a Cynia osiągnęła już zawrotny wiek siedemnastu księżyców. A Kosa dalej ani widu, ani słychu.
— Pewnie odszedł by zwiedzać świat! W końcu był ciekawy życia samotników, może postanowił sam się przekonać? Może wyruszył poza miasto i jest już daleko stąd? — snuła swe podejrzenia Pliszka.
— A on nie chciał czasem zostać gangsterem? — spytała Cynia, bo pamiętała ten fakt z rozmów z czarno-białym.
— Niby tak, ale wiesz, zawsze mógł zostać podróżnym gangsterem! Albo o, o! Poszedł na poszukiwania innego Siedliska Dwunożnych do podboju! Przecież mama mówiła, że dawniej mieszkaliśmy w innym mieście, a jeszcze z innego pochodziła prapraprababcia Pląsająca Sójka! Ich może być cała masa! — podekscytowała się cętkowana — tak bardzo chciałabym je wszystkie zobaczyć…
— Czy fizycznie możliwym jest, by kot zdążył przez całe życie zwiedzić cały świat, albo choćby same miasta? Przecież nikt nigdy nie opowiadał, by on się gdzieś kończył… w końcu jedyną większą znaną nam granicą jest morze…
— No właśnie! To oznacza, że jest jeszcze dużo do odkrycia, tyle kotów do poznania, cały świat mamy do zwiedzenia, Cynia! A siedzimy tutaj!
— Najpierw może należy poznać to co mamy przed nosem? — zasugerowała — w końcu jak odejdziemy, to nie będziemy wiedziały jak wrócić — jak na razie nie rozważała takiej opcji jeszcze na poważnie, ale każda z mrzonek opowiadanych przez liliową siostrę wzbudzała w niej coraz większą chęć udania się poza miasto i odkrycia rzeczy, których jeszcze nikt z ich rodu nie widział, a może nawet żaden kot.
— W takim razie, może wybierzemy się jakoś niedługo do tego całego Kasztelana? Podobno tam jest dużooo fajnych rzeczy! — W sumie… czemu nie… tylko trzeba będzie jakoś wymknąć się reszcie.
— To się załatwi! Słuchaj, może zrobimy tak…
Ich rozmowa toczyła się jeszcze trochę, nim dwie kotki nie pożegnały się i nie udały do swoich osobnych baz Sekty, bo każda z nich mieszkała w innej, odkąd do Sekty została przyjęta ta cała mała Wróżba, którą Jeżyk teraz się opiekowała.
Podczas drogi Cynia zastanawiała się…
Czy jeszcze kiedyś zobaczy Kosa? A jeśli nie, to jak daleko ten musiał zawędrować?

Dziękuję za sesję! <3
Miło się pisało, chociaż niestety napisałam tylko jeden odpis – no cóż, nie wybieramy, kiedy poligończycy nas porwą, prawda?

[382 słowa]
[Przyznano 8%]