BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Plotki w Klanie Klifu mimo upływu czasu wciąż się rozprzestrzeniają. Srokoszowa Gwiazda stracił zaufanie części swoich wojowników, którzy oskarżają go o zbrodnie przeciwko Klanowi Gwiazdy i bycie powodem rzekomego gniewu przodków. Złość i strach podsycane są przez Judaszowcowy Pocałunek, głoszącego słowo Gwiezdnych, i Czereśniową Gałązkę, która jako pierwsza uznała przywódcę za powód wszystkich spotykających Klan Klifu katastrof. Srokoszowa Gwiazda - być może ze strachu przed dojściem Judaszowca do władzy - zakazał wybierania nowych radnych, skupiając całą władzę w swoich łapach. Dodatkowo w okolicy Złotych Kłosów pojawili się budujący coś Dwunożni, którzy swoimi hałasami odstraszają zwierzynę.

W Klanie Nocy

po wygranej bitwie z wrogą grupą włóczęgów, wszyscy wojownicy świętują. Klan Nocy zyskał nowy, atrakcyjny kawałek terenu, a także wziął na jeńców dwie kotki - Wężynę, która niedługo później urodziła piątkę kociąt, Zorzę, a także Świteziankową Łapę - domniemaną ofiarę samotników.
W czasie, gdy Wężyna i jej piątka szkrabów pustoszy żłobek, a Zorza czeka na swój wyrok uwięziona na jednej z małych wysepek, Spieniona Gwiazda zarządza rozpoczęcie eksplorowania nowo podbitych terenów, z zamiarem odkrycia ich wszystkich, nawet tych najgroźniejszych, tajemnic.

W Klanie Wilka

Klan Wilka przechodzi przez burzliwy okres. Po niespodziewanej śmierci Sosnowej Gwiazdy i Jadowitej Żmii, na przywódcę wybrany został Nikły Brzask, wyznaczony łapą samych przodków. Wprowadził zasadę na mocy której mistrzowie otrzymali zdanie w podejmowaniu ważnych klanowych decyzji, a także ukarał dwie kotki za przyniesienie wstydu na zgromadzeniu. Prędko okazało się, że wilczaki napotkał jeszcze jeden problem – w legowisku starszych wybuchła epidemia łzawego kaszlu, pociągająca do grobu wszystkich jego lokatorów oraz Zabielone Spojrzenie, wojowniczkę, która w ramach kary się nimi zajmowała. Nową kapłanką w kulcie po awansie Makowego Nowiu została Zalotna Krasopani, lecz to nie koniec zmian. Jeden z patrolów odnalazł zaginioną Głupią Łapę, niedoszłą ofiarę zmarłej liderki i Żmii, co jednak dla większości klanu pozostaje tajemnicą. Do czasu podjęcia ostatecznej decyzji uczennica przebywa w kolczastym krzewie, pilnowana przez ciernie i Sowi Zmierzch.

W Owocowym Lesie

Społecznością wstrząsnęła nagła i drastyczna śmierć Morelki. Jak donosi Figa – świadek wypadku, świeżo mianowanemu zwiadowcy odebrały życie ogromne, metalowe szczęki. W związku z tragedią Sówka zaleciła szczególną ostrożność na terenie całego klanu i zgłaszanie każdej ze śmiercionośnych szczęki do niej.
Niedługo później patrol składający się z Rokitnika, Skałki, Figi, Miodka oraz Wiciokrzewa natknął się na mrożący krew w żyłach widok. Ciało Kamyczka leżało tuż przy Drodze Grzmotu, jednak to głównie jego stan zwracał na siebie największą uwagę. Zmarły został pozbawiony oczu i przyozdobiony kwiatami – niczym dzieło najbardziej psychopatycznego mordercy. Na miejscu nie znaleziono śladów szarpaniny, dostrzeżono natomiast strużkę wymiocin spływającą po pysku kocura. Co jednak najbardziej przerażające – sprawca zdarzenia w drastyczny sposób upodobnił wygląd truchła do mrówki. Szok i niedowierzanie jedynie pogłębił fakt, że nieboszczyk pachniał… niedawno zmarłą Traszką. Sówka nakazała dokładne przeszukanie miejsca pochówku starszej, aby zbadać sprawę. Wprowadziła także nowe procedury bezpieczeństwa: od teraz wychodzenie poza obóz dozwolone jest tylko we dwoje, a w przypadku uczniów i ról niewalczących – we troje. Zalecana jest również wzmożona ostrożność przy terenach samotniczych. Zachowanie przywódczyni na pierwszy rzut oka nie uległo zmianie, jednak spostrzegawczy mogą zauważyć, że jej znany uśmiech zaczął ostatnio wyglądać bardzo niewyraźnie.

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Miot w Klanie Wilka!
(brak wolnych miejsc!)

Zmiana pory roku już 23 czerwca, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

30 kwietnia 2025

Od Mirabelki cd. Piórolotkowego Trzepotu

Z każdym jego słowem jej panika tylko rosła. Ta ryba podskakiwała mimo tego, że już dawno nie żyła? Piórlotek był świadkiem takich sytuacji także w przypadku innych zwierząt? Mówił o nich jakby u nich były czymś powszechnym i normalnym? Co do pioruna w takim razie odwalało się u Nocniaków?! Czyżby mieli na swoich terenach jakieś nawiedzone zwierzęta? Czy istniała możliwość, iż po śmierci występowały w nie błąkające się po ziemi dusze, w ten sposób próbując trafić do Wszechmatki?
Otrząsnęła się gwałtownie. Nie znała i chyba wolała nie poznać odpowiedzi na swoje pytania, lecz wiedziała jedno – od teraz będzie potrzebować naprawdę dramatycznej sytuacji, by dać się zmusić do postawienia łapy na terenach Klanu Nocy. I prawdopodobnie już nigdy nie spojrzy na tamtą okolicę tak samo.
— To ten... chcesz zjeść? — Głos pointa wyrwał ją ze spirali coraz bardziej ekstremalnych myśli. — Znaczy, wleczenie tego do obozu byłoby ciężkie, ale chyba dałabyś radę... a właśnie! Pytałaś swoją siostrę czy miałaby coś przeciwko spotkaniu?
Powrót do rzeczywistości zajął jej trochę czasu.
— Ach, nie, wybacz, wyleciało mi z głowy — po chwili milczenia odpowiedziała na ostatnie pytanie, mając głęboką nadzieję, że jej rozmówca nie powtórzy tego pierwszego.
— Och — wyrwało się z jasnego pyszczka. — To nic! To może następnym razem... Albo na jakimś zgromadzeniu, co myślisz?
Skinęła krótko głową, usilnie próbując wymazać obraz trzepoczącej ryby ze swojego umysłu.
— Zgromadzenie to najlepszy pomysł. Ma zresztą teraz ucznia, to większe szanse, że pójdzie. — Wzruszyła ramionami, mimo że temat wcale nie był jej obojętny.
Z jednej strony chciała, żeby kocur poznał Migotkę, a jednocześnie z drugiej ogarniały ją autentyczne obawy na to wyobrażenie. Spotkała go tylko kilka razy i, co znacznie gorsze, nie miała pojęcia czy… tak w ogóle należało robić? Czy powinno się przedstawiać członków swojej rodziny kotu z obcego klanu? Czy w ten sposób nie zdradzało się za wiele informacji o sobie? Czy to już nie było zbyt poważne?
Mimo pokusy miała wrażenie, że postępowanie w ten sposób zdecydowanie nie należało do rozsądnych decyzji.
— Ooo! Przekaż gratulacje. — Uśmiechnął się promiennie. — Mi już chyba nie będzie się chciało żadnego szkolić, ani w sumie też, żadnego raczej nie dostanę... A jak u ciebie? W sensie, miałaś kogoś do szkolenia?
Wspomnienie Mroza sprawiło, że natychmiast się rozpogodziła.
— Nawet teraz mam! — Wypięła się dumnie. — Ale to taki gagatek, że szkoda gadać. — Odwróciła wzrok, jednocześnie uśmiechając się pod nosem. Mimo wszelkich trudności z nim związanych, nie potrafiła ukryć sympatii, jaką darzyła ucznia. — Wydaje mu się, że jest w centrum świata i wszystko wie najlepiej. Mam wyzwanie naprowadzić go na bardziej cywilizowaną ścieżkę, aby przykładny obywatel z niego wyrósł — powiedziała lekko rozbawionym głosem. — Obstawiasz, że mi się uda?
— Hmm, jeśli coś po tobie będzie miał, to na pewno się uda — rzucił w odpowiedzi, zadowolony.
— Ha. Przekonamy się. — Uniosła podbródek. — A czemu ty nie chciałbyś kolejnego oraz raczej nie dostaniesz? Jakieś złe doświadczenia miałeś z poprzednim?
— Och, nie, nie! Karaś była najlepszym uczniem jakiego mogłem dostać! I jak szybko się wszystkiego nauczyła! Gdybyś widziała, jak promieniała czasami. — Pochwalił się radośnie, chociaż na moment można było dostrzec w jego oczach smutny błysk. Czyżby przytrafiło się jej coś złego? — No, a kolejnego... hm, po prostu lubię mieć swój czas wolny. Dopadło mnie lenistwo.
— Hm, to ciekawe — uznała, po wyrazie morskich ślepi stwierdzając, iż zapewne miał ku temu jeszcze jakiś głębszy powód. — Chociaż jak wy macie tam taką klasowość, to się w sumie nie dziwię brakowi chęci. A no właśnie, czy są u was jakieś oficjalne wytyczne co do mentorów księżniczek ze względu na ten podział?
Wojownik podrapał się po czole.
— Szczerze nie wiem, jak to działa — przyznał. — Jak na razie okupują dwa najważnie- a nie, trzy najważniejsze role w klanie, a jak się zastanowić, to razem z uczniem medyka, byłyby cztery role. No, tak czy inaczej, reszta ma się dobrze i szkoliła się raczej, hm, ech... z kim oni się szkolili? — zmarszczył nos, zamyślając się głęboko. — Chyba po prostu dostają tych, którym liderka ufa — ocenił w zamyśleniu po chwili.
— Mm, ma sens. — Pokiwała głową. — Ale czekaj, jak to trzy najważniejsze role w klanie? Myślałam, że wyłącznie liderzy są wybierani według „rodzinnych kryteriów”.
— Niby tak. Jednak patrząc na to, że okupują również stanowiska medyczne, to wiesz...
— No, no — parsknęła z niedorzeczności tej ich liderki. — Co jest tym trzecim stanowiskiem w takim razie? Zastępca?
— A no, skoro lider dla księżniczek, to i zastępca również dla nich. Łatwa droga w górę, zgaduję.
Zamilkła na chwilę, mierząc go przenikliwym spojrzeniem. Zadawanie tego pytania mogło być nieco ryzykowne, ale w końcu co miała do stracenia? To nie ona mieszkała w tym nawiedzonym klanie.
— Planujecie bunt?
Piórlotek przez moment patrzył na nią, jakby próbując przetworzyć informacje, aż w końcu prychnął, wydając się niezwykle rozbawiony.
— Większość kotów ma to gdzieś — wyznał z krzywym wyrazem pyska. — Pasuje im wizja złych czekoladowych kotów, wygodnie z tą władzą, nikt za bardzo nie protestuje. Nawet Nenu... — urwał, przyciskając wargi. — Karaś się to bardzo nie podoba. Ale ona i ja to za mało żeby cokolwiek zdziałać.
Zamrugała szybko, jakby nie mogła pojąć tego, co wychodziło z jego pyska.
— Niemożliwe — mruknęła, kręcąc głową. — Może po prostu nie wiesz, że jest więcej takich kotów? Takich poglądami nie dzieli się ot tak — podkreśliła. — Czekoladowe koty nie mają nic do rzeczy, każdy może nadal sobie je obrażać, jeśli chce. Ale z tego co rozumiem, to wasza liderka wprowadziła wcale nie tak dawno zasady, które jawnie wywyższają jej rodzinę oraz zabraniają każdemu spoza niej stać się kimś więcej niż zwykłym wojownikiem. To przywłaszczanie sobie władzy — mówiła ze zdecydowaniem, przekonana o swojej racji. — To po prostu nie mogło się dobrze przyjąć. Nie, kiedy zdecydowana kotów w klanie nie jest z nią spokrewniona. No chyba że o czymś nie wiem…
— Ale tych kotów właśnie przybywa z każdym kolejnym pokoleniem — rzucił, już lekko sfrustrowany. — Zdają się żyć z tym w zgodzie, bo tak im wygodnie. Alga jest przeciwko swojej rodzinie w tych rządach, ale zdaje się, że tylko ona. Po prostu nie mamy już prawie czekoladowych kotów w klanie, wszyscy wyglądają niemal jednakowo, nie jestem w stanie już rozróżnić kto jest kim czasami — powiedział na wpół poważnie. — Jest im zwyczajnie wygodnie, bo nie rozumieją. Nie są w stanie. Nie oni musieli patrzeć na poniżenie swojego przyjaciela, tylko ze względu na sierść.
Parsknęła z niedowierzaniem. Bo jaką inną reakcję można było mieć na to, co mówił? „Totalny absurd” – jedynie to wyrażenie wydawało się adekwatnie oddawać charakter tej sytuacji.
— W Owocowym Lesie nierzadko mówiono o was jako o zimnych kotach bez skrupułów. Takich, które w przeszłości wielokrotnie stosowały przemoc w stosunku do nas. Podawano konkretne przykłady, miałam nawet poświęconą temu lekcję na treningu teoretycznym — zaczęła, mając nadzieję, że jeśli przedstawi punkt widzenia, z jakiego wyszła, Piórlotkowi uda się bardziej ją zrozumieć. — Wybacz więc, że ciężko było mi uwierzyć w twoje słowa. Po prostu nie przypuszczałam, że to właśnie w tym niegdyś wielkim i siejącym postrach klanie, będą przeważać tchórze, nie potrafiący choćby postawić się własnej liderce — wypluła, nadal przyswajając to nowe, a może od zawsze niezmienne tylko sprytnie ukryte, oblicze tamtejszej społeczności. Bowiem mogła nie mieć dobrej opinii o Nocniakach, ale nigdy nie uważała ich za kretynów.
Powiedzieć, że się myliła, to jakby nie powiedzieć nic.
To poniekąd zabawne, że to właśnie klan nieustannie szczycący się swoją siłą, okazał się mieć w swoim składzie najwięcej służalczych trzęsidup. Przykre, jak bardzo można było się stoczyć.
— Skoro nie wierzysz w rewolucję to właściwie… co trzyma cię w tym miejscu? Nie myślałeś kiedyś o odejściu? — Czujnym spojrzeniem spróbowała przeniknąć morskie ślepia.
— Myślałem, oczywiście, że tak, tylko są tam jeszcze koty, na których mi zależy. No i też boję się odejścia, wiesz… albo nie chcę? Ignoruję problem? To trochę jak bierne czekanie, aż sprawa sama się rozwiąże wmawiając sobie, że nie jest tak źle… — Jego wzrok wylądował na rybie, na którą zaraz wskazał łapą, patrząc na Mirabelkę. — Będziesz to jeść?
— Mm, rozumiem. Ale jakbyś kiedyś zmienił zdanie, to mam nadzieję, że wiesz gdzie się udać. — Mrugnęła do niego zawadiacko. Jednak kiedy tylko przypomniał sobie o rybie, jej ciało ponownie się spięło. — Jeść? Ja mam jeść? — Zamrugała na niego rozszerzonymi oczami, podejmując ostatnią, desperacką próbę udawania głupiej.
— Oczywiście, do moich przyjaciół Wilczaków — odparł z uśmiechem i całkiem zdecydowanym tonem. Na pytanie Mirabelki pokiwał twierdząco łbem, patrząc nań niezrozumiale. Ups. — W końcu po to ją złapałem! Nie jecie chyba jagód, prawda? Czy jecie? Nie no, nie jecie... chyba. A ryby są zdrowe!
Zaśmiała się krótko na wspomnienie o niesławnym klanie, mimo wszystko nie do końca mając pewność, czy jego wypowiedź rzeczywiście była sarkazmem. Nocniaki miały w końcu sojusz z Klanem Wilka, więc z powodów politycznych młodsze pokolenia zapewne nigdy nie słyszały o mrocznej historii Wilczaków. Była zatem ciekawa jak ta społeczność wyglądała z ich perspektywy.
— Wiesz co mi czasem się zdarza — przyznała odnośnie jagód, chociaż nie bardzo potrafiła zrozumieć, co jedno miało wspólnego z drugim. — A ty próbowałeś kiedyś?
— Zdarzyło się — przytaknął, interesująco wyglądając na niezbyt dumnego z siebie. Co w tym takiego dziwnego? — Ale nie były zbyt smaczne. I zostawiają ślady. Sprawdzają się o wiele lepiej jako barwnik.
— To prawda — zgodziła się bez większego namysłu — Dębowa Ostoja jest nimi praktycznie zalana. Dodatkowo pięknie łączą się wizualnie z borówką brusznicą; aż szkoda, że nie zawsze występują razem.
— O rany, to jest jeszcze jakaś. Chyba jednak pozostanę przy normalnym posiłku, ewentualnie trawie. Tylko żab jakoś nie lubię, nie wiem, dziwne są, wolę je oglądać.
— Ża… och. — Ciężko było jej ukryć obrzydzenie na samą myśl o zjedzeniu tego obślizgłego, skaczącego potworka. Coś jej się obiło o uszy, że Nocniaki wcinają wszystko, co z wody wyciągną, ale że to faktycznie było uznawane za normę społeczną?! Ble! — Tak, to zdecydowanie nie brzmi najlepiej. Jeszcze te ich takie oczy wystające… — Mimo wszystko czuła ulgę na myśl, że przynajmniej Piórlotek nie miał takich gustów smakowych.
— Chociaż żaby jeszcze nic, ale taka ropucha? Przecież to jest ogromne, o takie! — Zrobił przerażająco spory kształt łapami. — I nie mówię, że są brzydkie, bardzo ładne, takie tłuste zielonkawe, ale zwyczajnie niezjadliwe.
— Och, um — wytrzeszczyła oczy na to wyobrażenie — tak, definitywnie… — Miała wrażenie, że zaczynało ją mdlić. Gigantyczna ropucha w szczęce kota, jej odnóża wystające spomiędzy kłów, przeżuwana rozmiękła żaba, na swoim śluzie zjeżdżająca w dół przełyku i- AA! Dłużej tak nie mogła. — Zmieńmy temat proszę! — wypaliła, zanim zdążyła się powstrzymać.
— O, dobra, nie lubisz żab? — zamyślił się, przekrzywiając głowę. — A na jaki?
— Nie, nie, ja nie mam nic personalnego do żab, naprawdę — zaśmiała się nerwowo, czując, jak zalewa ją zażenowanie. — Po prostu wizja jedzenia tego typu- — Wzdrygnęła się. — Temat? Hm… Czemu… czemu tak właściwie tutaj przychodzisz? — Zerknęła na niego niepewnie. — Znaczy, nie że to od razu źle, czy dobrze, tylko… no nie wiem. Nie obawiasz się, że ktoś z twojego klanu prędzej czy później cię nakryje?
Wojownik zdawał się dziwnie pozbawiony wyrazu.
— Znaczy, wiesz, to nie tak, że ich jakoś specjalnie obchodzę — stwierdził nieporuszony. — Zalety bycia tłem klanu, zgaduję. A nawet jeśli, to ma mnie kto kryć, no i jakoś o tym nie myślę. W sensie, co będzie to będzie, nie? — Wzruszył barkami. — A ty czemu nie wychodzisz?
Nie otrzymała odpowiedzi. Nie otrzymała odpowiedzi na pytanie, które najbardziej ją nurtowało od momentu zobaczenia kocura po drugiej stronie. Otworzyła pysk, aby zadać je ponownie, jednak… w ostatnim momencie się powstrzymała. Poczuła jak oblewa ją nagła fala niezręczności, uniemożliwiając drążenie tematu. To było dziwne.
Z lekka uniosła brwi na ostatnie zdanie, jakie wypowiedział. Czy wyjaśnienie nie było oczywiste?
— Bo jestem lojalną członkinią Owocowego Lasu. Wysoko cenię swoją społeczność i nie chciałabym sobie zepsuć z nią relacji.
Wojownik poniekąd wyglądał, jakby właśnie dostał jakiegoś objawienia.
— W sumie logiczne — uznał po chwili. — Toooo... — nieporadnie zaszurał łapą w trawie — Ten, pomóc ci?
— Pomóc? W czym? — zapytała, nie wiedząc do czego zmierza.
— W tym. — Znów wskazał na rybę, nie odrywając wzroku od swojej rozmówczyni.
Przełknęła ślinę.
— Eee… też masz ochotę zjeść? — Wyszczerzyła się głupio. W myślach wręcz błagała Wszechmatkę, aby oszczędziła jej tej „niezwykłej przyjemności” pałaszowania stworzenia, ze srebrnym naprzeciw obserwującym to wszystko. — Nie ma sprawy, nie jestem jakoś głodna, więc mogę ci nawet oddać większość!
— Nie, nie. Zanieść ją na granice, nie mogę ci zjeść prezentu — zaprzeczył pewnie.
UGH!
— Ach, na granicę? — ciągnęła, nie wiedząc już, jak z tego wybrnąć. Z dwojga złego przeniesienie się na swoje tereny i udawanie, że spożyła ją tam, była chyba lepsze, niż zostanie bezwzględnie zmuszonym do zjedzenia jej na oczach niebieskiego. — Dobrze, zróbmy tak — zdecydowała, starając się nie zdradzać, jak bardzo spięła się wewnętrznie.
— O! Może przy okazji się z kimś podzielisz? — poddał, na jej nieszczęście prawdopodobnie wyczuwając, że coś jest nie tak. — Na pewno nie jecie ryb na co dzień prawda? A po nich naprawdę ma się ładną sierść.
Miałaby się tym z kimś… podzielić? Oprócz potencjalnego wystraszenia drugiej osoby, jeszcze skazywać się na podejrzenia odnośnie zdrady klanu?! Piórlotkowi ewidentnie brakowało instynktu samozachowawczego.
— Może — odparła bez cienia przekonania. — Nie jemy w ogóle ryb, więc wiesz, to jest dla nas trochę takie egzotyczne. — Jej wzrok powędrował wprost na jego futro, kiedy tylko kocur o nim wspomniał. I nie mylił się, faktycznie wyglądało ono zjawiskowo! Tak gładko, mięciusio i puchato, że wręcz do głowy uderzyła jej myśl, żeby tylko nieco wyciągnąć łapę i- — Chociaż twoja sierść jest rzeczywiście imponująca…
— To nic, tym lepiej! Urozmaicicie sobie przy okazji swoją dietę — dorzucił optymistycznie, zaraz potem wzdychając pod nosem. — Wprawdzie akurat moje futro to chyba kwestia rodziców...
— Mówisz? — Jej spojrzenie powróciło do jego oczu. — Jak wyglądają twoi rodzice?
— Cóż, mają cztery łapy, ogon, pysk, futro... — wyliczał ze wzrokiem utkwionym w górze. — Przynajmniej tata. Ale mogę spytać jeszcze o mamę, jak mnie urodziła to nie chcieli jej przyjąć do klanu, może kiedyś uda mi się ją znaleźć — dorzucił z uśmiechem, podchodząc do rybiszcza, by zębami chwycić za łuskowaty ogon.
— Ojeju to… — przerwała, patrząc jak żelowate stworzenie unosi się ku górze — brzmi okrutnie.
Point zdziwił się, na moment marszcząc czoło i poluźniając uścisk na swoim podarunku.
— Że posiadanie łap?
— Nie, nie posiadanie łap — prychnęła, czując iskrę zirytowania. — To była akurat dosyć banalna odpowiedź. Mam na myśli twoją mamę.
— A tak, rzeczywiście, racja.
Nie odpowiedział jej. Zamiast tego wrócił do swojego zadania, wydając się celowo zignorować temat.
Mirabelka ze świstem wypuściła powietrze. Skoro nie chciał jej mówić, to nie. W milczeniu obserwowała jego dalsze poczynania z rybą. Zastanawiała się, czy powinna zaoferować mu pomoc, czy bardziej opłacało się siedzieć cicho, by nie musieć dotykać obślizgłej skóry stworzenia.
Po odpowiednim przeczekaniu, jej towarzysz przedostał się na drugą stronę drogi z rybą, rzucając ją na trawnik przy granicy z Owocowym Lasem. Mirabelka podążyła za nim, na wszelki wypadek jeszcze rozglądając się, czy nikt ich nie widzi.
— Dzięki. — Kiwnęła głową krótko. — To co, ja dalej zabiorę tą rybę, a my zbieramy się już? — Uśmiechnęła się niewinnie, w swoim umyśle już planując coś zupełnie odwrotnego.
— No, w sumie można, miło się rozmawiało. Tylko pamiętaj że nie można długo ryb tak zostawiać na powietrzu, mogą się zepsuć — mruknął, oblizując się z resztek.
— Dobrze, nie zapomnę — zapewniła, niedługo później machając mu na pożegnanie.
Uf.

***

Gdy tylko Piórlotek schował się za horyzontem, wzrok zwiadowczyni ponownie wbił się w obrzydlistwo naprzeciw.
Wzięła głęboki oddech, starając opanować się wir irracjonalnych lęków, krążących po jej umyśle.
Teraz albo nigdy.
Chwyciła ogon kreatury, rozpoczynając ciągnięcie jej w kierunku rzeki. Dla swojego spokoju, wszystko to robiła z zamkniętymi oczami, jedynie co jakiś czas otwierając jedno, aby przypadkiem nie zboczyć z drogi. Nie myślała za wiele, całkowicie dając ponieść się swoim emocjom.
Prędko dotarła do celu, uprzednio wkładając duży wysiłek fizyczny, aby jak najszybciej zakończyć tę sprawę. Puściła trzymaną między kłami skórę, z ulgą zaczerpując upragnionego powietrza. Dała radę. Teraz było już po wszystkim.
Schyliła szyję, żeby ostatecznie pozbyć się straszydła i… wtedy się zawahała. Co ona tak właściwie robiła? Piórlotek z trudem upolował oraz przytargał tę rybę specjalnie dla niej, a ona zamierzała teraz tak po prostu zrzucić ją w dół nurtu, bezwstydnie wzgardzając wykonaną przez niego pracą? I to wszystko wykonane tchórzliwie, kiedy akurat nie patrzył?
Poczuła, jak oblewa ją lodowata fala poczucia winy. Nie powinna w ten sposób marnować świeżego jedzenia, o którym niektórzy z ich gatunku mogli co najwyżej pomarzyć. Nie powinna wykorzystywać naiwności Piórlotka, żeby wymigać się od tego, co obiecała mu we własnej osobie. Nie powinna zamykać się na nowe doświadczenie, tylko dlatego, że się wystraszyła.
Przełknęła ślinę, podejmując trudną decyzję. Musiała się przełamać.
Powoli, z głośno bijącym sercem, zbliżyła pysk do okrytego łuskami ciała. Mocno zacisnęła powieki i wzięła pierwszy, ostrożny kęs. Z początku jej wyraz twarzy wyglądał, jakby właśnie była w trakcie przyjmowania śmiertelnej trucizny, jednak po chwili największej grozy… rozluźniła się niemal całkowicie. Co prawda w pysku szylkretki znajdował zbyt mały fragment, żeby mogła zdecydowanie określić, czy posiłek jej smakuje, lecz aktualnie miała przynajmniej pewność, że było to coś w miarę normalnego, nic w jej jamie ustnej się nie ruszało i tą obślizgła tekstura dotyczyła jedynie powłoki ryby, wyłączając wnętrze. Ośmielona odgryzła więc kolejny kawałek, nawet ciekawa gustów swojego języka. Ze skupieniem przeżuła pokarm, z rozszerzającymi się źrenicami w końcu stwierdzając, że… to nawet nieźle smakowało! Mięso było miękkie i delikatne, a jednocześnie niepozbawione przyjemnej soczystości. Jeśli miałaby kiedyś ochotę na coś lekkiego, za najbardziej trafny wybór uznałaby właśnie rybę.
Rozochocona oderwała kolejną porcję dla siebie i… wtedy właśnie poczuła jak coś ostrego wbija się w środek jej gardła. Zszokowana odruchowo podskoczyła w miejscu, w konsekwencji zaczynając się krztusić. Panika natychmiastowo wypełniła zielone oczy, uświadamiając cały organizm, w jak poważnej sytuacji się znaleźli. Futro się zjeżyło, a każdy mięsień napiął, automatycznie ustawiając ją w przykurczonej pozycji. Cel był tylko jeden – przeżyć.
Po kilku okropnie przedłużających się uderzeniach serca, cudem wypluła z przełyku przezroczystą chrząstkę, oddychając ciężko. I wtedy momentalnie wszystko do niej powróciło.
Spojrzała w naraz ożywione oczy ryby, które aktualnie perfidnie sobie z niej kpiły, swoim upiornym wyrazem ewidentnie pokazując, że z premedytacją przygotowały zamach na jej życie.
Z wrzaskiem odepchnęła od siebie stworzenie, roztrzęsiona po koniuszek ogona. Ryba z pluskiem trafiła do wody, jak na zawołanie powracając do swojej martwej ekspresji. Obserwowała, jak ten olbrzym spływa w dół potoku, powoli odzyskując swoje zmysły. Nie było to jednak przyjemne doświadczenie, gdyż coraz bardziej zdawała sobie, co takiego zrobiła i jak głupio musiało to wyglądać z zewnątrz. 
Podarunek, a raczej osobisty koszmar tortie niebawem zniknął z jej pola widzenia, miejmy nadzieję, że teraz wykorzystując nową szansę na większe przysłużenie się innym zwierzętom tej ziemi. 
Cóż.

<Piórolotku?>

Od Bożodrzewnego Kaprysu CD. Źródlanej Łapy

Wpatrywała się w Ćmi Księżyc. Kotka pracowała w ciszy, układając zioła o silnym zapachu na niewielkie kupki. Zmętniałe spojrzenie jej oczu wbite było w przestrzeń. Bożodrzewny Kaprys poczuła gorycz wypełniającą jej pysk. Klanie Gwiazdy. To było dziecko. Nie potrafiła tego zrozumieć.
– Jak dawno zaczęły się te problemy? – medyczka przerwała milczenie. Bożodrzew wzruszyła ramionami.
– Kilka tygodni temu? Nie wiem właściwie – mruknęła bez przekonania. – Nie musisz się martwić. To pewnie jakiś uciążliwy biały kaszel.
Ćmi Księżyc strzepnęła ogonem. Nie wyglądała na przekonaną. Schyliła się ku stercie ziół, obwąchując je kilkakrotnie. Nagle chwyciła kępę liści w zęby. Ku zaskoczeniu Bożodrzew, zamiast rzucić je matce pod łapy, wymaszerowała z legowiska medyków. Przez chwilę stała w bezruchu, jakby zastanawiając się nad czymś. Wojowniczka przekrzywiła głowę. Co Księżyc robiła? Po co…
Oh. No tak. Poczuła ucisk w piersi. Powinna to zaakceptować. Powinna wierzyć w ścieżkę Klanu Gwiazdy. Przodkowie przeznaczyli Ćmiemu Księżycowi wspaniałą rolę. Nie mogła wątpić w ich mądrość. Nie skrzywdziliby jej kocięcia, gdyby nie mieli w tym celu.
– Hej, Księżyc – zamruczała. Kotka nie odwróciła głowy, jednak jej uszy skierowały się ku Bożodrzew. – Robisz naprawdę dużo. Jestem dumna. – Miała nadzieję, że niewypowiedziane słowa wybrzmiały wystarczająco głośno. Robisz tak wiele. Zbyt wiele. Nie musisz poświęcać się dla całego klanu. Zostaw to innym. Jesteś zbyt wartościowa. – Mam nadzieję, że o tym wiesz.
Ćmi Księżyc obróciła się ku niej. Rzuciła pod jej łapy wybrane lekarstwa.
– Dziękuję – odpowiedziała, a Bożodrzew mogła przysiąc, że widzi błysk w jej ślepych oczach. Podsunęła matce kupkę ziół. – Proszę, to powinno ci pomóc z oddychaniem. Wróć do mnie jutro, zobaczymy, jak będziesz się czuć.
Bożodrzew parsknęła głośno, obruszona.
– Nie martw się, jeszcze nie umieram – zaśmiała się krótko. Bez sprzeciwu połknęła przygotowane dla niej lekarstwo. Nieprzyjemny smak rozpłynął się po jej języku. Podniosła się, ruszając ku wyjściu z legowiska. Ćmi Księżyc ruszyła za nią. Czy chciała ją odprowadzić? Czy naprawdę myślała, że matka zaraz padnie przed nią trupem? – Zielone Wzgórze byłaby zła.
Niedaleko legowiska wojowników siedziała dwójka uczniów. No tak. Łuna. Bożodrzew miała nadzieję, że zdąży skoczyć do Ćmiego Księżyca, nim terminatorka zdąży się przygotować do wyjścia na trening. Nie rozumiała, skąd w kotce tyle chęci do pracy. W jej wieku wolała się wylegiwać i syczeć na każdego, kto ośmieliłby się ją obudzić. Źródlana Łapa oderwała się od rozmowy z bratem i szybko zbliżyła się ku kotkom.
– Dzień dobry – przywitała się grzecznie. Była bardzo uprzejmym dzieckiem, zdecydowanie zbyt dobrze ułożonym jak na dziecko Judy. – Chciałam się zapytać, czy gdzieś dzisiaj idziemy, ale jeżeli jest pani zajęta, to mogę poczekać – zmarszczyła brwi. – Mogłabym też zawsze wyjść z ojcem i Blaskiem, jeżeli coś jest nie tak – dodała, wskazując nieznacznym ruchem głowy na medyczkę.
Suchy kaszel wyrwał się z piersi Bożodrzew. Odchrząknęła. Zaniepokojone spojrzenie Źródlanej Łapy wprawiło ją w dyskomfort. Czy naprawdę wyglądała aż tak beznadziejnie? Jasne, księżyce jej młodości już dawno minęły, ale na pewno nie mogło być aż tak źle, prawda? Postanowiła odebrać to jako obrazę.
– Nie, wszystko w porządku. – Pokręciła głową. – Poza tym nie dam ci trenować z Judą, jeszcze przesiąkniesz jego głupotą – parsknęła, a uczennica spojrzała na nią z zaskoczeniem. Nie wyglądała na przyzwyczajoną do słyszenia kotów tak otwarcie negatywnie wypowiadających się o zastępcy.
Wojowniczka machnęła ogonem na Źródlaną Łapę, zachęcając ją do wyjścia z obozu. Kotka szybko poderwała się i ruszyła za mentorką. Ćmi Księżyc kiwnęła głową w ich kierunku.
Wyszły z obozu, podążając znaną im obu ścieżką. Płatki śniegu leniwie opadały na ziemię. To był jeden z tych niewielu momentów, gdy Bożodrzew cieszyła się ze swojego śnieżnobiałego futra. Lubiła wyobrażać sobie, że zupełnie wtapia się w otaczającą ją naturę – chowa się przed każdym, kto cokolwiek od niej chciał i zasypia gdzieś, skulona w jeszcze ciepłej norze. Zielone Wzgórze zauważyła kiedyś, że większość marzeń Bożodrzew obraca się wokół odpoczynku. Sama Bożo nie widziała w tym zupełnie nic dziwnego.
– Idziemy do lasu – oznajmiła. – Musimy wyćwiczyć to polowanie.
Źródlana Łapa pokiwała głową, dotrzymując kroku mentorce. Wojowniczka naprawdę czasami zastanawiała się, kto ją wychował. Na pewno nie jej brat. Była na to zbyt grzeczna i posłuszna.
Bożodrzewny Kaprys strzepnęła uszami i przystanęła. Odwróciła głowę ku uczennicy.
– No, wiesz co robić – rzuciła jakby od niechcenia.
Źródlana Łapa powąchała powietrze i ruszyła ku kępom roślin. Wojowniczka zmarszczyła nos. Kotka zaczynała swoje poszukiwania zwierzyny w dobrym miejscu, jednak jej ruchy wciąż wydawały się zbyt sztywne. Bożodrzew musiała jej zwrócić na to uwagę. Wspólne polowania i obserwowanie ruchów drugiego kota przynosiło na myśl wspomnienia treningów ze Stokrotkową Pieśnią. To było w sumie przyjemne – niczym powrót do młodości.
Nagle ciało wojowniczki drgnęło niespodziewanie. Coś dużego coś zaszeleściło w gęstwinie.
– Pani Bożodrzew? – Uczennica wpatrywała się gęste skupisko krzewów jeżyn. Wyrwana z zamyślenia Bożodrzew poderwała się, niemal natychmiast znajdując się przy uczennicy. Stała pod wiatr względem źródła hałasu. Nie wiedziała, co czaiło się w krzakach. Była jednak pewna, że wcześniej nieruchomy intruz teraz zbliżał się w ich stronę.
Psiakrew.
Bożodrzew wydała z siebie głośny, ostrzegawczy warkot. Powoli wysunęła się przed uczennicę, stając między domniemanym napastnikiem a młodą kotką. Klanie Gwiazdy i po co tak wszystko komplikować?! Przecież Juda ją zabije, jeśli Źródlanej Łapie coś się stanie. Najeżyła futro, gniewnym spojrzeniem wpatrując się w gęstwinę.
– Kimkolwiek jesteś, wychodź!

< Źródlana Łapo? >

[844 słowa]

[przyznano 8%]

Od Judaszowcowego Pocałunku CD. Blasku (Lśniącej Łapy)

dawno
Uśmiechnął się w stronę swoich pociech. Zdawało się, że pojmowały to wszystko bardzo szybko. Nie jak część mysiomózgich klifiaków...
— Smakowało? — dopytał widząc, że z przyniesionej zwierzyny została tylko kupka piór, kości i innych śmieci. Blask i Łuna gorliwie przytaknęli mu głową. — W takim razie posprzątajcie, zanim ten bałagan zauważy Półślepy Świstak. Nie chcemy przecież, by w żłobku się coś zalęgło — poradził młodym. Wprawdzie królowa na pewno nie byłaby zła, lecz chciał od małego nauczyć swoje kociaki, jak zachowywać w obozie czystość. Z tyłu już słyszał, jak ktoś wołał jego imię. Przynajmniej był tak łaskawy by dać mu chociaż chwilę czasu do spędzenia z dziećmi... — A ja wrócę... Później. Jak już wszyscy przestaną mnie męczyć — zaśmiał się gorzko, odwrócił i opuścił kociarnię, na powrót przybierając typowy dla siebie gburowaty wyraz pyska. Widok zmartwionej Szadzi wcale nie poprawił mu humoru.
— Czy mógłbyś pomóc w legowisku wojowników? Prószący Śnieg i Kruszynowa Knieja strasznie się kłócą, a ja nie mogłam ich uciszyć... Chciałam się położyć, ale kiedy ich słyszę, to nie jestem w stanie...
Przewrócił oczami. Starzy, a głupi... — pomyślał sobie, zastanawiając się, jak dwójka wojowników mogła być trudniejsza do ogarnięcia niż dwójka małych kociąt...
— Zajmę się tym — powiedział jedynie, mijając kocicę i kierując się w stronę ciemnej jaskini, z której dobiegały wrzaski. Już w głowie przygotowywał sobie ładną wiązankę słów, która z pewnością mu się przyda do okrzyczenia tych gamoniów...

***

Dokładnie przyglądał się postępowi Lśniącej Łapy. Cóż, nie mogło być inaczej – w końcu był to nie tylko jego uczeń, ale i drogi syn. Z każdym dniem rósł i nabierał muskulatury, umiejętności i ogromu wiedzy. Judaszowcowy Pocałunek dawno nie był z niczych postępów taki dumny. 
Powiewał chłodny wiatr, zmieszany z morską bryzą. Już nie przynosił ukojenia w gorące dni jak porą zielonych liści, a jedynie niemiłosiernie drapał po oczach i nosie. Na szczęście Gwiezdni wciąż mieli ich w swojej opiece i jedyne, co im naprawdę doskwierało, to wiecznie mokre od opadów futra. Z tym, nawet jeśli to nieprzyjemne, można było żyć. Wojownicy musieli przeżyć patrole wysyłane w deszcz przez te parę księżyców.
— Nie lubię tej pory roku — wymruczał, połowicznie do siebie, a połowicznie do stojącego obok niego Lśniącej Łapy. Wpatrywał się daleko, w bezkres, a po uslyszeniu jego słów rdzawy poszedł w jego ślady. Do tej pory milczeli. — Od wielu dni nie widziałem już czystego nieba. Nocami nie widać gwiazd...
Blask wbił wzrok w chmury, jakby szukał w nich przebłysku jakiegoś słabego światła. Te były jednak ciemne, grube i zbite, zasłaniając wszystko, co mogło się za nimi kryć. 
— To prawda. A porą nagich drzew będzie tylko gorzej... — odpowiedział w tej samej chwili, gdy przez ciało Judaszowcowego Pocałunku przeszedł dreszcz. — Nie jest ci zimno, ojcze?
Tylko się zaśmiał.
— Gdyby teraz było mi za zimno, to nagimi drzewami bym zamarzł na sopel. Już się tak nie martw o swojego starszego. Więcej widział mrozu niż ty myszy — mruknął, po czym się odwrócił. — Chodź. Na chłody najlepszy jest ruch. Posiłujemy się, zanim ten wicher przeziębi nam kości — zaproponował i nie patrząc za siebie skierował się w kierunku otwartego pola. Odgłos szybkich kroków Lśniącej Łapy za sobą uznał za zgodę.

— Wolisz z czy bez pazurów? — zapytał swojego ucznia, gdy już stali po przeciwległych stronach niewidzialnego bitewnego kręgu.
— Obojętnie — powiedział Lśniąca Łapa, choć w jego oczach Judasz mógł zauważyć błysk niepewności. A może to tylko odbicie słońca? — Możemy i z pazurami. 
— Dobrze. Rozgrzeje to w nas krew. — Zastępca uśmiechnął się i zrobił jeden krok do przodu, wzdłuż linii koła, które wyznaczyli jako pole walki. Jego syn zrobił to samo, idąc w przeciwnym kierunku. Zamilkli i tylko szli, nie spuszczając z siebie wzroku. Wypatrywali u przeciwnika wszelkich subtelnych znaków wskazujących na zbliżający się atak.
Judaszowcowy Pocałunek wiedział, że nie każdy popierał taką formę nauki. W końcu jak to, walczyć z uczniem jak z prawdziwym wrogiem... Wychodził on jednak z założenia, że wiedza nie przychodzi tylko z udawania. Czasy były na tyle spokojne, by nie walczyć, przez co młodzi nie mieli szansy na prawdziwy bojowy chrzest. A przecież by nauczyć się walki jak wojownik, trzeba było walczyć jak wojownik, a nie jak kociak z kulką mchu!
Kiedy zauważył spinające się mięśnie pod rudą sierścią Lśniącej Łapy, już wiedział, że szykował uderzenie. Nieco zwolnił kroku, przygotowując się do wykonania prędkiego ataku.
Gdy tylko Blask wyskoczył na niego z zamiarem powalenia przeciwnika na ziemię, wojownik zwyczajnie czmychnął w drugą stronę, pozwalając uczniowi wbić pazury nie w jego ciało, a mokry piach. Próbował się podnieść z ziemi, ale Judaszowiec postawił na jego karku pazurzastą łapę i przycisnął nią kocura do ziemi. 
— Jedno ugryzienie zapchlonego włóczęgi i już byłoby po tobie. Za dużo po sobie zdradzasz, mój drogi — wymruczał spokojnym głosem, wpatrując się w jedno złote oko syna, którym ten na niego patrzył. Był ciekawy, jaki będzie jego następny ruch.

<Synek? Nie zawiedź mnie>

[784 słowa]

[przyznano 8%]

Od Dzwonkowego Świstu

Dzwonkowy Świst był dumny z tego, że w końcu przyszło mu zostać czyimś mentorem. Rumiankowa Łapa nie był na szczęście z tych młodych, którzy by buntowali się na każde jego polecenie bądź kwestionowali jego wszelkie decyzje. Wręcz przeciwnie, Rumiankowa Łapa chłonął każde jego słowo i niczego nie utrudniał. Rudy często łapał się na tym, że mówi więcej, niż zamierzał, bo młody uczeń patrzył na niego w ciszy i w ogóle mu nie przerywał, nie próbował się o nic dopytać, jak to na przykład miał w zwyczaju Dzwonek gdy był w jego wieku. Choć Rumiankowa Łapa zdawał się z ospałym zapałem słuchać każdego słowa, jakie padało z jego pyska, to z wprowadzaniem ich w życie bywało różnie. Bez kilku zdecydowanych szturchnięć ze strony rudego wojownika i wyraźnego polecenia, młody nawet nie ruszył łapą, by poćwiczyć daną pozycję. Sam z siebie rzadko kiedy podejmował inicjatywę, jakby teoria w zupełności mu wystarczała. Wojownik w takich chwilach wzdychał ciężko i powtarzał sobie w myślach, że cierpliwość to też część bycia mentorem. Nie tracił przy tym swojego optymistycznego nastawienia i wręcz z uśmiechem zachęcał swojego ucznia do podjęcia jakichkolwiek prób. W końcu całe szkolenie nie mogło pójść na marne i czuł się zobowiązany, aby w przyszłości wyrósł z Rumianka dobry i lojalny klanowi wojownik.
Dzwonkowy Świst coraz częściej zastanawiał się, czy to zwykłe lenistwo, czy może nieśmiałość. Bo chociaż Rumiankowa Łapa wydawał się rozmarzony, to miał w sobie jednak coś łagodnego, coś, co nie pozwalało być wobec niego surowym.
— Jeżeli na bitwie zaczniesz się zbyt długo zastanawiać, jakby to zrobił Twój mentor, zanim ruszysz do jakiejkolwiek akcji, to w najlżejszym przypadku możesz wrócić ranny do obozu... — mruknął Dzwonek, gdy we dwójkę ćwiczyli walkę. Starał się delikatnie wskazać powagę sytuacji.
— Chcę, aby wyszło to dobrze — odparł Rumiankowa Łapa, brzmiąc dość niepewnie.
Rudy przez chwilę milczał, wpatrując się w młodego kota. Może nie brakowało mu chęci, tylko odwagi. A może po prostu potrzebował więcej czasu na przyswojenie niektórych rzeczy. Nie urodził się przecież w klanie, przyszedł do niego z zewnątrz, więc może i to wpływało na jego podejście.
— W porządku — powiedział w końcu, posyłając ku uczniowi zachęcający uśmiech. — To jeszcze raz. Powoli. Pokaż mi, co zapamiętałeś. Rumiankowa Łapa skinął głową i przyjął pozycję, a jego wzrok zdawał się wyraźnie skupiony na jednym punkcie. Tym razem jego ruch był bardziej precyzyjny. — O, właśnie tak! Dobrze. Teraz dodaj do tego siłę z tylnych łap.
Młody skoczył zgodnie z jego wskazówkami. Niezgrabnie, ale z pasją. I kiedy wylądował, Dzwonkowy Świst poczuł promieniującą dumę. Udało mu się i musiał przyznać, że była to dobrze wykonana pozycja. Póki co wolał nie zastanawiać się nad tym, jak to będzie z ruchomym celem bądź przeciwnikiem. .
— Widzisz? — mruknął z satysfakcją, podchodząc do ucznia. — Mówiłem, że potrafisz, wystarczy jedynie więcej zaangażowania i od razu widoczne są efekty.
Zauważył z zadowoleniem, jak na pyszczku młodego maluje się delikatny uśmiech. Na tym zakończyli trening, bo wolał by po dobrze wykonanej robocie na młodego przyszła nagroda w postaci odpoczynku.

Od Wiecznego Zaćmienia

Wieczne Zaćmienie, to szylkretka o delikatnym futrze i żółtych, jasnych oczach, które dokładnie skanowały pobliskie polany, poszukując przydatnych ziół. Spodziewała się wszystkiego, tylko nie tego pewnego liliowego wojownika, który bardzo szczęśliwie grzebał w zaroślach.
— Czy oczy mnie mylą, czy to Mroźny Wicher również przyłączył się do grzebania w krzewach, aby znaleźć jaja? — zapytała kocica, przekrzywiając głowę. Mroźny Wicher prawie wyskoczył z własnej skóry, nerwowo odwracając łeb na widok szylkretowej kotki. — Nie sądziłam, że w nich gustujesz — dodała.
— Ja niczego nie szukałem! — miauknął, kręcąc głową. — Co ty tu robisz, swoją drogą? Nie powinnaś być… Nie wiem, w lecznicy lecząc koty? — prychnął.
— Dla twojej wiadomości, medycy nie są przywiązani pnączami do ich legowiska. My też musimy wychodzić z obozu, aby znaleźć potrzebne nam zioła — powiedziała, wskazując na kępkę tymianku, który leżał przy jej łapach. — Potrzebujesz pomocy z szukaniem jaj? Jestem w tym całkiem dobra — zapytała, wymuszając uśmiech w stronę kocura. Ten jedynie westchnął i skinął głową. Parka kotów przeczesywała krzewy, starając się odszukać, chociaż najmniejsze możliwe jajo na całych terenach Klanu Klifu! Może im się coś uda…
— A tam? Szukałaś w tym miejscu już? — zapytał kocur, wskazując głową w jednym kierunku. Medyczka podążyła za nim wzrokiem, lądując na wysokiej, suchej trawie, którą kocur wskazał. Szylkretka w podskokach do niej ruszyła, rozsuwając zarośla, tylko aby po krótkiej chwili uśmiechnąć się szeroko. Znalazła jajo sierpówki!

Od Wiecznego Zaćmienia

— Po co my ich szukamy? — zapytała Pikująca Jaskółka, spoglądając na Wieczne Zaćmienie, która grzebała w wysokich trawach. Medyczka była w stanie łatwo stwierdzić, że kocica się nie wyspała. Cały poranek kremowa nic tylko narzekała! To na pogodę, to na sposób, w jaki układa jej się futra, to, że wiatr źle wieje i piach wlatuje jej do oczu! Tragedia normalnie z tą kotką…
— Jaskółko, mówiłam ci już, obiecałam Pietruszkowej Błyskawicy ładne ptasie pióro, nikt ci nie kazał ze mną iść! — prychnęła, celowo uderzając zielonooką ogonem w pysk.
— Wolałam iść po jakieś głupie pióra, niż brudzić sobie łapy brudnymi legowiskami… — odpowiedziała, robiąc krótką przerwę. Wojowniczka następnie podniosła wzrok, lądując nim na szylkretowej kocicy. — Swoją drogą, mówiłam ci, abyś nie mówiła na mnie Jaskółka! Brzmi to, jakbyś mówiła do jakiegoś kociaka, który jeszcze tyłka poza obóz nie powinien wystawiać.. — odparła.
— Cóż, może momentami zachowujesz się jak kociak — medyczka się zaśmiała, wracając do swoich poszukiwań.
— Nie mów tak o mnie! Nie jestem kociakiem — powiedziała, strosząc futerko na swoim grzbiecie. Kremowa szybkim krokiem zbliżyła się do medyczki, a gdy znalazła się na tyle blisko, ta tupnęła nóżką.
— Ostrożnie! Zadeptasz gniazdo, które jakiś głupi drozd tu zbudował… — odparła żółtooka, wskazując na zawiniątko z patyków ukryte w wysokiej trawie, w którym leżało jedno, błękitne ptasie jajo.
— Och, wybacz — mruknęła, odrobinę speszona. Tego dnia Pikująca Jaskółka nie robiła więcej problemów…

Od Wiecznego Zaćmienia

— Mysi Postrachu! Gdzie uciekasz? — zapytała Wieczne Zaćmienie, zerkając na czarnego kocura, który właśnie skakał niczym zając przez wysokie trawy. Wyglądał na tak szczęśliwego, że żal było mu przerywać jego zabawę… Niby taki dorosły wojownik, a momentami dalej przypomina kociaka! Wieczne Zaćmienie pamiętała, jak ten jeszcze krzywo łapy stawiał i nie mógł przejść z punktu A do punktu B bez upadku… Wspaniałe wspomnienia.
— Nie uciekam, ja tylko rozglądam się za jajami! — odpowiedział, energicznie wybijając się z ziemi, rzucając się w pobliskie zarośla, tylko aby dwójka kotów usłyszała głośne chrupnięcie.
— Jesteś pewien, że właśnie nie wylądowałeś na jednym z nich? To chrupnięcie brzmiało jak jajko, gdy się na nie nadepnie… — odpowiedziała szylkretka. Kocica rozejrzała się na boki, upewniając się, że w pobliżu nie ma żadnej mewy, która mogłaby napaść na dwójkę kotów, a następnie ruszyła w stronę kocura. — No, wstawaj — wymruczała, gdy znalazła się na tyle blisko.
— Wiesz… Chyba mi tu wygodnie — odparł wojownik, nerwowo odwracając głowę.
— Nie marudź, wstawaj! — prychnęła medyczka, łapiąc młodszego za ogon, i siłą ściągając go z plątaniny gałązek, która przypominała gniazdo… Duże gniazdo. Gdy medyczce udało się zrzucić kocura z wiązanki, była w stanie dokładniej jej się przyjrzeć. Miała rację, było to gniazdo, a w środku niego dojrzała rozbite, duże jajo, które najprawdopodobniej należało do mewy… — Świetnie, czyli to jednak było jajo… I to jeszcze mewy. Uciekajmy, bo za moment zjawią się tu rodzice, a ja nie chce dostać po zadzie od ptaka — odparła.

Od Jarzębinowego Żaru CD. Szczawiowej Łapy

[Przeszłość, przed śmiercią Sosnowej Gwiazdy]

Kotka starannie owijała pajęczynę wokół cienkiego patyczka, skupiona na tym, by nie uszkodzić delikatnej sieci. Nagle kątem oka dostrzegła poruszającego się pająka. Futro na jej grzbiecie natychmiast się zjeżyło. Z niechęcią, niemal odruchowo, strąciła go szybkim ruchem łapy, po czym spokojnie zebrała resztę jego pracy, jakby nic się nie stało. Na dźwięk głosu Szczawiowej Łapy uniosła wzrok. Kocurek z błyskiem w oczach trzymał w pyszczku małe jajko. Zmrużyła oczy, przyglądając mu się uważnie. Choć miała wrażenie, że już kiedyś widziała podobne, nie potrafiła określić, do jakiego ptaka mogło należeć.
— Takie ładne... Ale chodźmy po zioła, dobrze? — powiedziała, odwracając się w stronę ścieżki. — Gdzieś tutaj rośnie czarny bez. Rzadko spotyka się go w głębi lasu, a tutaj właśnie jest! — oznajmiła z entuzjazmem, unosząc nos wysoko i ruszając przed siebie.
Kocurek spojrzał jeszcze raz na znalezisko, jakby niechętnie, po czym pobiegł za nią, przeskakując przez kępy mchu.
— A jak wygląda ten bez? — zapytał, przerywając krótką, przyjemną ciszę między nimi.
— To niskie drzewko o intensywnym zapachu, z białymi kwiatkami i liśćmi w kształcie kropli Wyjaśniła, przyspieszając kroku. W powietrzu wyczuła znajomą woń, która kierowała ją we właściwą stronę.
— Jasne! — zamruczał kocurek z entuzjazmem, po czym przyspieszył i wyprzedził ją, znikając wśród krzewów.
Wyskoczył zza nich prosto na niskie, rozłożyste drzewko z kwitnącymi białymi baldachami.
— O, i oto jest — zamruczała medyczka z zadowoleniem, przysiadając na chwilę na trawie. Wystawiła pyszczek do słońca, lecz coś wśród zieleni natychmiast przykuło jej uwagę. Jej uszy poruszyły się lekko, drgając w stronę szelestu. Podniosła się i ostrożnie zajrzała w gęstą trawę, czujna i skupiona. Wśród miękkiej trawy dostrzegła coś niebieskiego. Ostrożnie wsunęła łapę między źdźbła i wyciągnęła niewielkie jajko – błękitne, nakrapiane ciemnymi plamkami. Zmarszczyła nos i prychnęła cicho, zaskoczona. Bez większego zainteresowania podeszła do drzewa. Rozejrzała się uważnie, po czym chwyciła najkrótszą gałąź czarnego bzu, zrywając ją wraz z liśćmi i pachnącymi, drobnymi kwiatkami. Zatrzymała się na moment, wdychając jego lekki, słodkawy aromat, a potem odwróciła się do towarzysza.
— Trzymaj i idziemy dalej — miauknęła, podając kocurowi gałązkę i ruszając w głąb lasu z pewnym, spokojnym krokiem.

<Szczawiowa Łapo?>

Od Czereśniowego Pocałunku CD. Samowolnej Łapy

Czereśnia rzuciła uczniowi krótkie spojrzenie spod przymrużonych powiek. Nie mogła ukryć zaskoczenia jeno zachowaniem. Samowolna Łapa miało przecież prawie trzydzieści księżyców — było starsze nawet od niektórych młodych wojowników — a mimo to wciąż zachowywało się jak rozbrykane kocię. Z jeno pyszczka nie schodził uśmiech, a w oczach błyszczała naiwna wiara w niemożliwe. Wojowniczka westchnęła cicho i przeniosła wzrok przed siebie. W jej wspomnieniach nie było miejsca na takie beztroskie dzieciństwo. Od najmłodszych księżyców była poważna, odpowiedzialna — zawsze trochę starsza duchem niż ciałem. Nikt nigdy nie krytykował jej za brak figlarności. Wręcz przeciwnie — chwalono ją za opanowanie i dojrzałość.
— Koty opiekują się kociętami, ptaki zaś swoimi pisklętami — powiedziała spokojnie, nie przerywając marszu. — My, wojownicy, nie jesteśmy stworzeni do wychowywania skrzydlatych istot. To nie nasza natura.
— Ale może by się dało! — zawołało z entuzjazmem, podskakując, jakby jeno wiara mogła przenieść góry. — Może by nam się jakoś udało!
Czereśnia otworzyła pysk, by odpowiedzieć, ale wtedy nagły trzepot skrzydeł przeciął ciszę. Jej uszy natychmiast poruszyły się w stronę dźwięku, a ciało napięło się jak struna. Spojrzała znacząco na towarzyszy, po czym bezszelestnie zanurzyła się w wysokie szuwary. Samowolna Łapa ruszyło za nią, starając się dotrzymać kroku — z różnym skutkiem — i jednocześnie nie narobić hałasu. Oczami pełnymi nadziei i ciekawości śledziło każdy jej ruch.
— Myślisz, że znajdziemy kolejne jajko? — szepnęło z ekscytacją.
Jedno spojrzenie Czereśni wystarczyło, by się uciszyło. Wojowniczka miała talent do milczącej wymowy. Jej wzrok mówił więcej niż setki słów. A teraz mówił wyraźnie: skup się, zachowaj ciszę.
Delikatnie wychyliła głowę zza traw, obserwując teren. Nagle, między kołyszącymi się na wietrze trzcinami, dostrzegła rybitwę lądującą na miękkiej, wilgotnej ziemi. Ptak był młody, niepewnie rozglądał się wokół i stawiał ostrożne kroki. Wyglądał na niedoświadczonego – idealną ofiarę. Szylkretowa kotka zadrżała lekko, a jej mięśnie zaczęły rytmicznie napinać się i rozluźniać. To nie był strach, ale ekscytacja – przygotowanie przed skokiem. Delikatnie poruszyła łapami, rozgrzewając ciało. Po chwili, niczym napięta sprężyna, odbiła się z ziemi. Trzciny zaszeleściły, kiedy śmignęła między nimi. Ptaszysko gwałtownie odwróciło głowę w jej stronę, ale nie zdążyło nawet rozłożyć skrzydeł. Kotka doskoczyła do niego w mgnieniu oka, chwyciła je pewnie za kark i jednym precyzyjnym ruchem zakończyła jego życie.
— A co, jeśli to było jej gniazdo? — zapytało Samowolna Łapa z przerażeniem w głosie, robiąc niepewny krok w stronę zabitej rybitwy.
— Ten ptak jest mniejszy niż dorosłe rybitwy, więc zapewne był młody — wyjaśniła spokojnie Szylkretowa. — A nawet jeśli... – westchnęła cicho, siadając przy ofierze i spoglądając na nią. – My też musimy coś jeść.

<Samowolna Łapo, takie jest życia>

Od Wiecznego Zaćmienia

Mysi Postrach niemal podskakiwał w miejscu, podczas gdy Wieczne Zaćmienie szperała w koronach drzew, starając się odnaleźć ptasie jajo. Mimo iż udało się kocurowi osiągnąć jego cel, to ten dalej nie porzucił jego obsesji na punkcie ptasich jaj…
— Znalazłaś coś? — krzyknął kocur, płosząc kilka ptaków. Dlaczego to akurat żółtooka musiała zostać jego wsparciem w szukaniu jaj? Miała inne rzeczy na głowie! Leczenie innych, zbieranie ziół, patrzenie się na Pietruszkę i podziwianie jej cudownego futra i tych wspaniałych oczu… Tak, same ważne rzeczy!
— Nie, jeszcze nic! Cierpliwości trochę! Jeśli zależy ci na czasie, to sam mógłbyś zacząć ich szukać! — miauknęła w odpowiedzi kocica, strzepując ogonem. Czas się skupić… Wieczne Zaćmienie szukała go i szukała! Szperała w gałęziach drzew, starając się odnaleźć coś… Interesującego. Mogło być to samo gniazdo lub zbite jajo, tylko aby nie było porażki… Wstyd, szukać po całym drzewie, tylko aby znaleźć liście i ani jednego jaja!
— No i jak tam… Masz coś? — wymruczał kocur, przekrzywiając łeb.
— Mysi Postrachu, jeśli jeszcze raz mnie o to zapytasz, to przysięgam, że cię wciągnę na to drzewo za ogon! — odpowiedziała, posyłając mu spojrzenie, które oznaczało kłopoty.
— Dobrze, już dobrze! Zero stresu Zaćma, złość piękności szkodzi, a ty nie masz jej wiele… — wymruczał, śmiejąc się.
— Ty mały… — zaczęła mówić, podnosząc się w górę, jednak krótko po tym poczuła, jak gałąź ugina jej się pod łapami, a ona sama spada. Lądowanie na Mysim Postrachu nie należało do przyjemnych. Gdy medyczka podniosła się z młodszego, ta otrzepała swoje rudo-czarne futro, doprowadzając je do ładu. Momentami było ono w stanie tragicznym… Dopiero wtedy zauważyła coś w kąciku oka, mały, okrągły przedmiot.
— Co tam masz? — zapytał, podążając za wzrokiem kotki.
Medyczka wstała z ziemi i zrobiła kilka kroków w kierunku tajemniczego przedmiotu. Wyglądało ono jak jajo, takie dziwne… Niby jajo, ale jakieś takie inne. Dlaczego inne? Cóż, może dlatego, że na środku skorupki miało dziwne malowidła. Przypominało to uśmiech.
— Jakieś dziwne jajo, może lepiej je zostawmy.. — zaproponowała, a Mysi Postrach skinął głową.
— Jasne, to co, wracamy już? — zapytał.
— Możemy już wracać, idziemy, Mysi Postrachu! — miauknęła Wieczne Zaćmienie, wyruszając.

Od Rysiego Tropu (Rysiej Łapy)

[Księżyc temu]
Tego wieczoru było pochmurnie, padał deszcz a na świeżym powietrzu nie latały ptaki. Rysia Łapa przewracała się w swoim legowisku, muskając ogonem ziemię. Legowisko uczniów było niemal zapełnione. Jak przyjdzie nowe pokolenie kociąt, trzeba będzie dorobić kolejne legowiska. Może to nawet lepiej? Klanowi Wilka przydadzą się kolejni wojownicy, zwłaszcza po tym ile ich zostało. Przekręciła się na drugą stronę, tak aby patrzeć na rude futro Dyniowej Łapy. Powoli zamknęła swe ślepka, zwinęła się w kłębek i zasnęła. Zawsze budziła się w tym samym miejscu. Ciemny las położony nad bagnami sprawiał, że nastroszyła futro. Każdej nocy tam trafiała myśląc, że to jest ta Mroczna Puszcza. Jednak nigdy nie spotkała tam kogoś znajomego, ani z kultu ani innego pobratymca. Jedynie te czarne, smukłe sylwetki przemierzające z gałęzi na gałąź. A bagna? Nawet o nich nie chciała wspominać. Jak chociaż jedna łapa się w niej zamoczyła, wciągało cię od razu. Jakby twoje własne ciało odmówiło kontroli. Rysia Łapa wzdrygnęła się, ale postawiła kilka kroków na przód. Skoczyła na jedno z drzew i zaczęła się po nim wspinać. Kiedy dostała się na samą górę, rozejrzała się szukając tajemniczych kotów. Podciągnęła się na jedną z grubszych gałęzi, łapiąc się jej. Kiedy się na nią przedostała, położyła się na niej. Chciała poczekać, aż się wybudzi z tej próżni. Żadnych dźwięków, żadnych kotów. Tylko bagna które ciągnęły się i ciągnęły prawie, że nie miały końca. Po długiej wędrówce kotka zauważyła światło. Szybko w nie wbiegła, budząc się w krzakach. Otworzyła oczy i niepozornie wychylając głowę, rozejrzała się. Była przy rzece, tuż koło granicy z Klanem Klifu. Z krzaków za rzeką wyłoniła się brązowa sylwetka. Smukłe, długie łapy i piękne futerko… To mogła być tylko jedna kotka — Pietruszkowa Błyskawica. Urokliwa wojowniczka, którą poznała księżyce temu. Kotka usiadła na trawie i spojrzała na szylkretkę. Na jej pyszczku widniał uśmiech, który rozczuli każdego. Kiedy kultystka powoli zbliżała się do kotki, obraz przed jej oczami rozmazał się.
[Teraźniejszość]
Niebieska zmrużyła oczy w szparki i ziewnęła. Miała zabrać kogoś na patrol, ale nie chciało jej się. Tak czy siak niedawno jej kara została zdjęta, a ona cieszyła się swoim powrotem do rangi wojowniczki. Po chwili dostrzegła jej siostrę, Lamentująca Toń. Siedziała z Topielcowym Lamentem. Szylkretka ruszyła z miejsca, w kilku susach dotarła do dwójki i wymruczała:
— Mogę cię porwać na patrol?
Musiała minąć chwila, a niebieskie oczy skierowały się w jej stronę. Dymna wstała i rozciągnęła się, westchnęła i pokiwała łbem do ojca. Ten wymruczał coś pod nosem i zaczął myć się po piersi.
— Poszukam kogoś jeszcze, poczekasz chwilę? — powiedziała. Siostra pokiwała głową i zniknęła za legowiskiem starszyzny. Kotka ominęła stertę zwierzyny i prędko zauważyła czekoladowe futro. Iskrząca Nadzieja gadała z Brukselkową Łapą i Sowim Zmierzchem, jednak kiedy wojowniczka ujrzała Rysi Trop, uniosła ogon. Wstała i pobiegła w jej stronę, z uśmiechem na pyszczku mało jej nie taranując, zatrzymała się.
— Świetnie, że jesteś. Pójdziesz ze mną na patrol? — zapytała.
— Jasne! — mruknęła. Do nich dołączył również Sowi Zmierzch. 
Kiedy koty dołączyły do Lament, wyszły z obozu. Las osłaniał ich przed słońcem, które grzało je niemiłosiernie. Nawet podczas Pory Opadających Liści, nie dało się wytrzymać. Rysi Trop szczególnie miała z tym problemy, bo przez jej grube futro miała ochotę wskoczyć do wody. 
Już po chwili maszerowania, patrol wyszedł z lasu i udał się do Ciernistego Drzewa. Jednak kiedy już tam dotarli, coś zaczęło ją niepokoić. Na polanie było zupełnie cicho, żadnych zwierząt, niczego… Może to nawet lepiej? Po wygnaniu Śnieżnego Wichra, zrobiło się jakoś ciszej. Ale kotka miała swoje przeczucie, że to nie on był za to odpowiedzialny. Niestety to poczucie winy nadal ją zjadało, a dziura w niej stawała się coraz większa. Rosła i rosła, nigdy nie malała.
— Może pójdziemy nad rzekę? Poprawimy zapachy na granicy! — rzuciła Iskrząca Nadzieja.
— Po co? Bo jeszcze Klan Klifu nauczy się pływać? — zachichotał Sowi Zmierzch. Szylkretka trzepnęła go ogonem i syknęła, na prośbę Iskry poprowadziła koty nad rzekę.
Po czasie truchtania i biegania, patrol Klanu Wilka dotarł nad rzekę. Woda była rwąca i niebezpieczna.
— Słyszycie to? — wymruczała zasapana Lamentująca Toń. Koty odwróciły się w kierunku odgłosów, jednak patrol nic nie znalazł.
— Co teraz robimy? — zapytał Sowi Zmierzch.
— Najlepiej iść dalej — szepnęła Lamentująca Toń — Nic tu nie ma, a musimy jeszcze iść do granicy z Klanem Klifu — wyjaśniła. Ryś była zniesmaczona tą sytuacją, jednak Sowi Zmierzch i Iskrząca Nadzieja zgodzili się z jej siostrą. Szylkretka położyła po sobie uszy i ostatni raz spojrzała na rzekę. Kiedy patrol miał się oddalić, kotka usłyszała plusk. Odwróciła głowę i zmrużyła oczy, wtedy zauważyła jasne sylwetki w wodzie. Jak na sygnał ruszyła przed siebie, nie biegła tak szybko jak koty z Klanu Burzy, ale gdyby postarała się bardziej, mogłaby biegać za królikami. Ich los był niemal przesądzony, a wszystko w rękach niebezpiecznej rzeki. Klan Gwiazdy miał jednak inne plany… Małe ciałka zatrzymał gruby korzeń, a Rysi Trop miała okazję złapać je za karki. I tak się stało, szylkretka popędziła w kierunku małych kociaków. Najpierw chwyciła szylkretowego, a później płowego. Po chwili podbiegli do niej pozostali członkowie patrolu. Iskrząca Nadzieja aż wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. Sowi Zmierzch wzdrygnął się i delikatnie przekręcił swój liliowy łeb.
— Musimy je zabrać do obozu! Rodzice czy nie, one potrzebują schronienia! — syknęła w stronę Lamentującej Toni. Dymna pokiwała głową i chwyciła jednego kociaka za futerko. Tak samo zrobiła Rysi Trop, a kiedy patrol był gotowy, koty wyruszyły do obozu. Wilgoć dotykała Ryś po pyszczku, a ta z niechęcią spojrzała na kociaka.
***
— Zaraz będziemy! — krzyknął Sowi Zmierzch. Niebieska miała coś powiedzieć, ale zapomniała, że trzyma kociaka w pysku. “Na Klan Gwiazdy! Czy on nie może się zamknąć?” — pomyślała. Czekoladowa kotka stanęła w progu obozu i rozejrzała się. Na szczęście nikt nie stał im na drodze, żeby wejść. A kiedy już wbiegli, w ich stronę pojawiły się nagłe i gwałtowne spojrzenia. Od razu podbiegła do nich kultystka, a zarazem mistrzyni — Makowy Nów.
— Co się stało? Skąd macie te kociaki? — wzdrygnęła się kocica. Szylkretka delikatnie położyła ciałko, usiadła i przykryła je ogonem.
— One… Tonęły. Musieliśmy je uratować — wytłumaczyła. Mistrzyni spojrzała na nią swoimi żółtymi oczami, mrużąc je w szparki. Wojowniczka poczuła krew, która przepływała przez jej uszy. Teraz wszystko w rękach wyższego stopnia Klanu Wilka. Słońce zaczęło zanikać, a na jego miejsce powędrował księżyc. Wojownicy po skończeniu patrolu udali się do legowisk. Rysi Trop położyła się i obróciła na drugą stronę. Powoli zamknęła oczy i zasnęła.

Od Wiciokrzewu CD. Miłostki

Dawno, dawno temu

Teraz Wiciokrzew nie był już jedynakiem. Jego matka, Cierń, związała się ze Żmiją i wspólnie wychowywali dwójkę nowych kociąt – Cienia i Jaśminowca. Wiciokrzew nie miał pojęcia, jacy oni są, na jakich wyrosną, ale miał nadzieję, że na tym etapie rozwoju już są o wiele odważniejsi i pewniejsi siebie, niż on sam. Może… ich matka będzie z nich dumna, nie będzie im stronić od pochwał, nie będzie żałować ciepłych słów, których jemu tak bardzo brakowało, gdy był kociakiem. Choć jego serce ścisnęło się na tę myśl, wiedział, że nie ma najmniejszego sensu użalać się teraz nad sobą. Co prawda wolałby teraz zaszyć się gdzieś na uboczu, najlepiej w swoim własnym legowisku, ale wiedział, że teraz nie może tak po prostu się odcinać i wypadałoby odwiedzić swoją matkę w żłobku. Tak po prostu, aby sprawdzić, jak się czuje i czy wszystko u niej w porządku. Może nawet udałoby mu się rzucić okiem na młodsze rodzeństwo, porzucać z nimi kulkę mchu, czy co oni tam teraz robią…
Zanim jednak ruszył w stronę żłobka, podszedł do sterty zwierzyny. Przysiadł tuż niej na moment, rozglądając się po stosie. Po chwili wygrzebał nornicę – niewielką, lecz świeżą, jeszcze ciepłą. “Będzie w sam raz, mam nadzieję” pomyślał, zaciskając zęby na jej delikatnym futerku na szyi. Następnie ruszył w kierunku legowiska, w którym gnieździły się karmicielki, starając się nie myśleć o tym, co go tam czeka.
— Stać! — usłyszał nagle czyjś krzyk. Podniósł głowę, zatrzymując swój wzrok na wejściu do żłobka, w którym stało wyprostowane kocię z szeroko rozstawionymi nogami; jego przednie łapy stały idealnie na wyznaczonej granicy. Nornica w pysku Wiciokrzewa niemal wylądowała na ziemi. — Ani kroku dalej! Z czym przychodzisz? Jeśli z jakimiś smrodliwymi... — kotka zapauzowała na chwilę — Nie fajnymi rzeczami! Jak z nimi przychodzisz, to musisz pokonać mnie! Najlepsiejszą wojowniczkę, najbardziej niesamowitą poszukiwaczkę przygód i poskramiaczkę bestii! Takich jak ty! — zakończyła, a gdy liliowy myślał, że nie może już być gorzej, młoda rozpoczęła szarżę w jego stronę. Jego pysk szybko skrzywił się w grymasie, gdy poczuł, jak coś z impetem uderza w jego łapę. Wypuścił z siebie cichy i zagłuszony syk niezadowolenia.
— J-ja tylko chcia-chciałem po-podarować n-nornicę… m-mojej mamie! — wydukał, podnosząc bolącą łapę do góry. Następnie łagodnie odsunął od siebie szylkretową kotkę, ale nie dał rady ruszyć się z miejsca. Był zbyt bardzo zdziwiony tym, co właśnie odegrało się na jego oczach. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego, że jakiś obcy kociak go zaatakuje! — D-dasz mi prze-przejść…? — spytał zażenowanym głosem, płaszcząc po sobie uszy. Dotarło do niego tylko kilka niewyraźnych słów ze strony kotki. Nie słuchał jej za bardzo, westchnął tylko i przecisnął się do żłobka, wymijając jej następne próby ataków. Gdy tylko postawił łapę w kociarni, przywitał go szorstki głos Cierń:
— Kociak cię pokonał? — usłyszał, ale nie odpowiedział. Zrezygnowany położył przed łysą kotką nornicę i łapą podsunął ją tuż pod pysk karmicielki. Potem usiadł.
— Wi-widzę, że n-nie jestem tu mi-mile wi-widziany… — próbował się zaśmiać, uśmiechnąć, ale jego próby były marne, żałosne. Wyglądał, jakby właśnie zjadł nadzwyczajnie gorzkie zielsko, niż jakby próbował okazać radość. — Pew-pewnie zostanie wo-wojowniczką — dodał, wpatrując się w szylkretkę. — J-jak ma na i-imię?
— Miłostka

***

Był już późny wieczór. Gęste chmury przysłoniły niebo, a w lesie panował już niemal całkowity mrok. Ścieżka, którą szli, była wilgotna i nierówna, a każdy krok równał się z cichym chlupotem niosącym się po terenach. Wiciokrzew szedł kilka kroków za Rokitnikiem, w milczeniu. Ich trening skończył się o wiele później niż zwykle, choć nie dlatego, że tym razem buras postanowił bardziej przycisnąć swojego ucznia – Rokitnik ostatnio często zapominał o treningach, a ten dzisiejszy został przeprowadzony w ostatniej chwili, bez żadnego słowa wyjaśnienia. Wiciokrzew był tym trochę poddenerwowany, ale nie zamierzał o tym wspominać. Rokitnik był chłodny, niecierpliwy i sprawiał wrażenie, jakby dostanie ucznia, było dla niego karą. A może rzeczywiście była? Zachowywał się tak, jakby liliowy był tylko żołnierzykiem, niechcianym obowiązkiem, obiektem do rzucania obelg. Traktował ucznia z wyższością, jakby każde jego pytanie, miało oczywistą odpowiedź, którą ten powinien znać, a każdy jego błąd, był tylko kolejnym dowodem na to, że z Wiciokrzewa nie wyrośnie nic porządnego. Sam uczeń także nie przepadał za swoim mentorem. Nie lubił jego spojrzenia, jego dziwnych, czasem nawet żałosnych rozkazów i jego tonu. Dzisiaj było jeszcze gorzej niż zwykle. Rokitnik wyglądał, jakby przez cały czas, gdy trenowali, był strasznie rozkojarzony. Rzucał polecenia od niechcenia, a Wiciokrzew przez ten cały czas próbował dopatrzyć się w nim jakichś objawów choroby. Może tak, jak Mucha, miał gorączkę? Katar? Może bolała go głowa czy brzuch? Liliowy czuł narastającą frustrację wobec mentora. Dlaczego nie mógł po prostu zachowywać się normalnie? Może jego zachowanie wynikało z jakimiś napięciami między nim a Żagnicą? Albo Ambrowiec znowu coś do niego szeptała? Dlaczego jednak przelewał swoje własne, osobiste problemy, na swojego podopiecznego? Najgorsze w tym wszystkim było to, że inni tego nie zauważali. Nie zauważali, jak Rokitnik coraz częściej unika treningów, jakby wcale nie widział w nich większego sensu.
Kiedy wreszcie dotarli na skraj obozu, Rokitnik zatrzymał się tylko na chwilę. Nawet nie spojrzał na ucznia.
— Kiedy w końcu zostaniesz pełnoprawnym wojownikiem? — rzucił ostro. Jego głos był przesiąknięty chłodem, był szorstki. Sam Rokitnik stał lekko zgarbiony, patrząc się gdzieś w dal, byle nie na Wiciokrzewa. — Ile ty już masz księżyców? Powinieneś dawno awansować, abym wreszcie mógł się od ciebie uwolnić, pokrako — wyszeptał, tak, aby nikt wokół tego nie usłyszał. — I tak nic z ciebie nie wyrośnie. Nie wiem, dlaczego Sówka jeszcze cię tu trzyma. Powinni cię byli dawno wyrzucić — kontynuował, a każde jego słowo odbijało się echem w głowie młodego ucznia. Nie wiedział co robić, dlaczego buras mówił mu to właśnie teraz? O co chodziło! — Myślisz, że nie zauważyłem, że ostatnio coraz częściej śmierdzisz tymi gorzkimi ziołami? Rozmawiasz ze Świergot, przyznaj się — rzucił, podnosząc łeb. Liliowy czuł się teraz jak kociak, przyłapany przez swojego rodzica na robieniu czegoś niedobrego. Czuł się karcony.
— J-ja — zaczął, lecz nie było mu dane dokończyć. Słowa ugrzęzły mu w przełyku, a gdy Rokitnik już miał się zezłościć, na scenę wkroczyła szylkretowa kotka – Ambrowiec. Wiciokrzew niby odetchnął z ulgą, ale wiedział, że obecność stróżki jeszcze bardziej rozzłości jego mentora. Postanowił, że szybko wycofa się gdzieś w cień, zanim buras wybuchnie. Jednak gdy uciekał, wpadł na innego kota. Zachwiał się, ale nie upadł. Odwrócił tylko łeb, aby przed sobą dojrzeć Miłostkę. Tę samą kotkę, która kiedyś nie chciała wpuścić go do żłobka. Co on tam wtedy mówił? Że zostanie wojowniczką? Ach, teraz była uczennicą zwiadowcy. Najwyraźniej nawet przewidywanie nie szło mu za dobrze.

[1061 słów do treningu wojownika]

<Miłostko?>

[przyznano 21%]

Od Wiecznego Zaćmienia

— Zaćmienie, szybko! Bo jaja zaraz się wyklują i odlecą! — miauknęła Pikująca Jaskółka, z którą medyczka udała się na drobne poszukiwania w okolicy klifu.
— Co jeszcze… Jaskółko, jaja same nie uciekną. Nie wykluły się przez całą porę zielonych liści, to nagle się wyklują i uciekną? — zaśmiała się szylkretka. — A jeśli myślisz, że wyrosną im łapy i uciekną, to mogę cię zapewnić, że to się nie stanie — dodała kocica.
— A co jeśli były to takie… Specjalne jaja? Hm? Co wtedy? — zapytała kremowa, podskakując do rudo-czarnej. Żółtooka zamrugała, skanując pręgowaną kotkę.
— Chyba nie dorwałaś się do ziół halucynogennych? — upewniła się medyczka.
— Znowu się ze mnie śmiejesz! — parsknęła, tupiąc nóżką. — Mniej gadania, więcej szukania!
I tymi słowami Pikująca Jaskółka dała nura w pobliskie wysokie trawy, znikając z zasięgu wzroku kotki. Wieczne Zaćmienie zauważyła, jak wojowniczka z każdym dniem coraz bardziej się zmienia… Fakt, dalej dostawała w pysk wrednym komentarzem od czasu do czasu, gdy ta zapomniała o filtrze w pysku, chociaż nie było aż tak źle.
Koteczka zerknęła w kierunku Pikującej Jaskółki, której ogon wystawał z wysokiej trawy, kołysząc się na boki.
— I jak, masz coś? — zapytała szylkretka, a wojowniczka podskoczyła w górę.
— Tak! Mam! Znalazłam jajo sierpówki! — wymruczała. — Myślisz, że smakują inaczej od tych, które składają drozdy? — zapytała.
— Nie zjadaj go… — westchnęła medyczka.

Od Wiecznego Zaćmienia

— I ty zamierzasz to komuś podać? — wymruczała Pikująca Jaskółka, która ostatnio zaczęła coraz częściej przebywać w pobliżu medyczki. — To wygląda jak zielone błoto, jesteś pewna, że nikogo tym nie zabijesz? — zapytała.
— Raczej nikogo tym nie zabiję. Swoją drogą, ta maź trafi na użądlenie, a nie do pyska kota — odpowiedziała medyczka. — Jest to odrobinę liści jeżyn, aby złagodzić użądlenie pszczoły. Fakt, są trujące zioła, ale raczej z nich nie korzystamy tutaj.. — dodała.
— Nuda, gdybym ja była medykiem, to nigdy bym takiego zioła kotu nie podała! Wygląda ono okropnie! — prychnęła, wstając z miejsca.
— To dobrze, że nie jesteś medykiem.. — powiedziała kocica.
— Dobra tam, idziemy na spacer, może znajdziemy kilka ładnych ziół… Które to były? Takie kwiatki czerwone.. — zamyśliła się kremowa.
— Masz na myśl mak? — upewniła się.
— Tak! Mak, dokładnie! Może go znajdziemy i jakieś inne przydatne rzeczy.. — wymruczała Pikująca Jaskółka, powoli kierując się w stronę wyjścia. Wieczne Zaćmienie nie miała nic lepszego do roboty, więc ruszyła za wojowniczką. Może nauczyłaby ją czegoś… Reszta tego dnia dla kotek minęła bardzo przyjemnie i spokojnie. Medyczka pokazała gdzie występują maki na terenach Klanu Klifu, również pokazując kotce lawendę. Zauważyła, że Pikująca Jaskółka bardzo polubiła zioła, które kwitną. Wojowniczka twierdzi, że nie są one AŻ TAK obrzydliwe.

Od Pietruszkowej Błyskawicy

Poranek zapowiadał się wyjątkowo pięknie. Niebo przybrało delikatny odcień różu i pomarańczy, gdy pierwsze promienie słońca przebijały się przez cienką warstwę porannej mgły. Pietruszkowa Błyskawica przeciągnęła się leniwie w swoim legowisku, po czym wyszła z groty, witając nowy dzień z uśmiechem. Nie została przydzielona do porannego patrolu – miała kilka wolnych godzin, które mogła spędzić tak, jak lubiła najbardziej. Zjadła szybkie śniadanie, po czym z oddaniem rozdzieliła świeżą zdobycz między starszyznę, karmicielki i kocięta. Chwilę później bawiła się z maluchami: Pchełką, Szakłakiem, Jeżynkiem i Aster. Śmiech i pisk kociąt wypełniały powietrze, a serce Pietruszki przepełniało ciepło. Po chwili spotkała Mysiego Postracha, swojego przyjaciela, i przypomniała mu o wspólnym patrolu zaplanowanym na popołudnie. Zaraz potem odnalazła swojego ucznia, Gąsienicową Łapę, i również jego uprzedziła o nadchodzącym zadaniu. W końcu, mając jeszcze chwilę dla siebie, wspięła się na jedną z półek skalnych otaczających obóz i położyła się, pozwalając spojrzeniu swobodnie sunąć po codziennym życiu Klanu Klifu. Wzrok szybko przyciągnął znajomą sylwetkę. Wieczne Zaćmienie właśnie wyszła z legowiska medyka. Jej czarno-rude futro błyszczało w słabym świetle, a żółte oczy połyskiwały radośnie, gdy rozmawiała ze swoją siostrą. Pietruszka oparła brodę na przednich łapach, wpatrując się w ukochaną z czułością i tęsknotą. Jak bardzo pragnęła móc publicznie pokazywać jej swoją miłość… lizać jej futerko, przynosić jej drobne prezenty z polowań, szeptać czułe słowa przy świetle księżyca. Ale ich związek był sekretny. Zgodnie z Kodeksem Medyka uzdrowiciele nie mogli mieć partnerów ani kociąt. Choć przez długi czas Pietruszce to wystarczało, ostatnio coraz częściej czuła w sercu ciężar niespełnienia. Widok rodzin bawiących się z kociętami sprawiał, że tęsknota paliła ją od środka. Marzyła o tym, by mieć swoje dzieci – uczyć je, troszczyć się o nie, dzielić życie z Zaćmą jako rodzina. Ale czy miałoby to sens, jeśli musiałaby wychowywać je sama? Westchnęła głośno, nie zauważając, że ktoś stanął obok.— Pietruszko? — głos Mysiego Postracha wyrwał ją z zamyślenia. — Co tak się wpatrujesz w Wieczne Zaćmienie? — zapytał podejrzliwie, unosząc brew.
— Nie wpatruję się w nią! — zawołała od razu, podnosząc się gwałtownie. — Po prostu... zamyśliłam się. Spojrzałam przed siebie, nie patrzyłam na nikogo... i na każdego — mruknęła nerwowo, po czym zeskoczyła z półki. Kocur z lekkim uśmiechem ruszył za nią.
— No dobrze! Chodźmy, Gąsienicowa Łapa już czeka — rzucił radośnie, jakby zapomniał o całym wcześniejszym podejrzeniu.
Trójka kotów spotkała się przy wodospadzie. Młody uczeń zanurzał łapę w wodzie, śmiejąc się beztrosko. Na widok mentorki i jej towarzysza, odwrócił się energicznie.
— To co? Idziemy? Nie mogę się już doczekać! — zamruczał radośnie, po czym ruszył przodem, pędząc po miękkiej trawie ku zboczom.
Pietruszka i Mysi Postrach szybko go dogonili i razem wkroczyli do lasu. Tam rozpoczęło się polowanie. Pietruszka wyczuła zapach ryjówki, więc dała kocurom znak, by zachowali ciszę. Cicho skradała się w stronę krzewów, aż w końcu dostrzegła gryzonia. Z jednym, cichym susem upolowała go i wróciła do towarzyszy, chowając zdobycz pod ściółką. Gąsienicowa Łapa również miał już coś w pysku – dorodną mysz. Jego oczy świeciły z dumy.
— Teraz moja kolej, by zabłysnąć! — zawołał Mysi Postrach, z rozbawieniem wspinając się na drzewo.
Niestety nie zauważył gniazda leżącego na jednej z gałęzi. Kiedy poruszył konar, gniazdo runęło na ziemię, roztrzaskując się częściowo na twardym gruncie. Kocur spadł na cztery łapy, otrzepał się i spojrzał z zakłopotaniem na zniszczenie, które przypadkiem spowodował.
Pietruszka natychmiast podeszła do gniazda, pochylając się ostrożnie.
— Czy były w nim jaja...? — wyszeptała cicho, zaniepokojona.
— Nie wiem... nie widziałem — wymamrotał ponuro Mysi Postrach, wbijając wzrok w ziemię. Jego uszy były przyklapnięte, a spojrzenie smutne, gdy patrzył na zniszczone gniazdo.
Gąsienicowa Łapa podszedł bliżej i delikatnie uniósł jego fragmenty. Wśród rozwalonych patyków i piór rzeczywiście znajdowało się jedno rozbite jajko — rozlany żółtko ściekało po trawie. Ale obok... drugie jajko leżało nienaruszone, jego powierzchnię zdobił lekki połysk i drobne ciemne plamki.
— Jest całe! — zawołał z ulgą.
Pietruszka podeszła szybkim krokiem. Ostrożnie chwyciła resztki gniazda zębami i uniosła je na najniższą stabilną gałąź. Tam, z czułością niemal matczyną, ułożyła je ponownie i wsunęła do środka ocalone jajko. Wpatrywała się przez moment w swoją pracę z westchnieniem ulgi.
— Przepraszam — szepnął Mysi Postrach, pełen skruchy. — Nie chciałem…
— Nic się nie stało — zamruczała łagodnie Pietruszka i otarła się delikatnie o jego policzek. — Każdemu mogło się zdarzyć.
Uśmiech jednak zgasł w jednej chwili. Zamarła, uniosła nos ku niebu i nastroszyła futro.
— Czuję samotników — prychnęła, marszcząc brwi. — Bądźcie czujni.
Bez dalszych słów ruszyła przez las, prowadząc patrol za zapachem, który plątał się w powietrzu niczym cień. Szli ostrożnie, cicho, gotowi w każdej chwili zareagować. Trop prowadził ich ku skrajowi lasu, gdzie drzewa stawały się rzadsze, a trawy wysokie i bujne. Zapach był tu intensywniejszy… i jednocześnie dziwnie rozproszony, jakby ktoś go ukrywał.
Pietruszka zatrzymała się, rozglądając uważnie.
— Nikogo nie widzę — wymruczał Gąsienicowa Łapa, przestępując z łapy na łapę.
Ale Pietruszka właśnie wtedy dostrzegła ruch w krzakach. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia, gdy dostrzegła trzy pary małych, przerażonych oczu patrzących wprost na nią.
W głębi krzewu, skulona i drżąca, siedziała malutka czarno-biała koteczka. Jej futerko było nastroszone, a oczy lśniły strachem. Przed nią, z wyraźną odwagą i próbą ochrony, stała liliowa kotka w kremowe plamki. Mimo silnej postawy, sama również była przestraszona. Najdziwniejsza jednak była trzecia — cynamonowa kotka z rudymi ciapkami, trzymająca w pyszczku pióro przepiórki. Jej wzrok był nieobecny, utkwiony w czymś niewidzialnym, jakby słuchała czegoś wewnątrz siebie. Każda z nich miała na sobie drobne, kolorowe piórka wplecione w futerko.
— Kocięta! — zawołał zdumiony Gąsienicowa Łapa, ale natychmiast uciszył się, widząc, jak młode kulą się jeszcze bardziej.
Mysi Postrach zamiast mówić, ruszył na bok, szukając śladów dorosłych. Wkrótce wrócił, marszcząc czoło.
— Znalazłem trop. Prowadzi w stronę Złotych Kłosów… — zawahał się. — Ale tam roi się od Dwunożnych i ich potworów. Nie ryzykujemy.
Usiadł na trawie, przebierając nerwowo łapami.
— Co robimy? — zapytał cicho.
Pietruszka spojrzała na maluchy. Ich drobne ciałka drżały, były głodne, zmarznięte i przerażone. A mimo to... coś w niej się poruszyło. Jakby serce jej zadrżało na nowo.
— Zabieramy je do klanu — powiedziała zdecydowanie, głosem pełnym czułości i determinacji. — Nie możemy ich tu zostawić. Są same, nie przeżyją.
Opuściła się na łapy i położyła nisko przy ziemi, mówiąc najłagodniejszym tonem:
— Nie bójcie się. Zabierzemy was do bezpiecznego miejsca. Obiecuję.
Liliowa koteczka jako pierwsza wyszła ostrożnie z zarośli, podchodząc do Pietruszki i przysiadając przy jej łapach. Wojowniczka chwyciła delikatnie czarno-białą za kark i podniosła ją ostrożnie, jakby niosła własne młode. Dwie pozostałe zaczęły dreptać obok niej, ostrożnie zerkając na towarzyszących kocurów. Pietruszka czuła, jak coś w niej się zmienia. Jakby otwierały się drzwi, o których istnieniu zapomniała. Patrząc na te małe istoty, nie miała wątpliwości. Te kocięta miały na zawsze odmienić jej życie.

Od Postrzępionej Łapy

Przed testem na wojownika

Postrzępiona Łapa wracała akurat z obozu, niosąc prezent dla kociąt ze żłobka. Weszła do środka, czując charakterystyczny zapach. Czuła się znowu jak małe kocie skaczące wszędzie i tulące się do matki. Wypuściła powietrze z nozdrzy, czując ukojenie. Na jej widok kocięta podbiegły w jej stronę. Postrzępiona Łapa zaśmiała się, gdy prawie potykały się o własne łapki.
— Jejku, co tam masz? — spytała Aster, patrząc na znalezisko uczennicy z oczkami, które wyrażały zainteresowanie. Postrzępiona Łapa natomiast delikatnie trąciła do niej przedmiot, który przyniosła, mianowicie jajko.
— To? Jajko, chciałam je wam pokazać, ładnie wygląda! Uważajcie, bo jest delikatne! — Kucnęła przy kociętach, które podeszły bliżej jajka. Oglądały je uważnie i ostrożnie.
— Ale fajnie! — Szakłak podniósł łapę, ale Pchełka powstrzymała go, zagradzając mu drogę swoją własną.
— Nie dotykaj, jest delikatne! — pacnęła go w głowę, na co młodszy syknął delikatnie. Naburmuszył się.
— Już dobra, dobra... — wymamrotał jej brat. Aster zamruczała, delikatnie dotykając łapką jajka.
— Będziemy go strzec! Jak skarbu! — stwierdziła kotka z determinacją. — Obronimy go jak wojownicy!
— Ja też! Będziemy walczyć dla jajka! — Jeżynek podskoczył z entuzjazmem, na co Postrzępiona Łapa zaśmiała się.
— Wygląda na to, że jest z wami bezpieczne w takim razie! Muszę lecieć, odwiedzę was jeszcze maluchy. — Podniosła się i po pożegnaniu się z kociętami wyszła ze żłobka, aby zjeść w końcu jakiś posiłek.

Od Postrzępionej Łapy CD. Źródlanej Łapy

Kotka uśmiechnęła się delikatnie do Źródlanej Łapy.

— Nie, wszystko w porządku. Pewnie się nie wyspałam. Możemy w sumie zjeść... — Podążyła za kotką i ułożyły się wygodnie po wybraniu zwierzyny ze stosu. Uczennica spojrzała na szylkretkę.
— Jak zjemy, przydałby ci się chyba spacer. Wyglądasz trochę źle. Oczywiście nie zrozum mnie źle, po prostu przyda ci się świeże powietrze — powiedziała z nutką troski. Mimo iż nie miały jakichś mocniejszych więzi i tak dość dobrze się dogadywały.
Gdy skończyły jeść i gawędzić wstały i ruszyły w stronę wyjścia z obozu. Delikatny wiatr muskał jej futro, zapewne plącząc je przy okazji. Może spacer faktycznie mógł być dobrym pomysłem? Po jakimś czasie dotarły do Złotych Kłosów. Źródlana Łapa trąciła ją.
— Kto ostatni przy granicy ten zgniły krab! — Zanim szylkretka cokolwiek powiedziała, kotka zniknęła w zbożu. Przewróciła oczami i skoczyła za nią. Biegła przed siebie, a kłosy uderzały o jej boki. W końcu dotarła do kotki, ale prawie w nią wbiegła. Spojrzała w miejsce, w którym się zatrzymała i zobaczyła jajko między jej łapami.
— Spójrz, jakie ładne! — Źródlana Łapa obracała je, aby zobaczyć je z każdej strony. Postrzępiona Łapa zerknęła na nie z zaciekawieniem.
— Muszę przyznać, wygląda ciekawie. Coraz częściej widzę, jak ptaki zostawiają je tutaj. Może wypadają z gniazd?

<Źródlana Łapo?>

Od Szczawiowej Łapy Do Jarzębinowego Żaru

Przed zabiciem Sosnowej Gwiazdy

Kocurek przeciągnął się na posłaniu. Dość dobrze się wyspał jak na fakt, że ostatnimi czasy nie potrafi zmrużyć oka. Wyszedł z legowiska i zauważył Iskrzącą Nadzieję.
— Mamy jakieś plany na dzisiaj? — spytał zaciekawiony.
— W zasadzie Jarzębinowy Żar szukała cię do pomocy. Podobno chciała, żebyś poszukał z nią ziół, więc na dzisiaj zostawię cię do pomocy. Możesz potem sprawdzić, czy nie trzeba przynieść mchu do legowisk. — po tych słowach odeszła razem z porannym patrolem. Szczawiowa Łapa natomiast ruszył na poszukiwania Medyczki. Nie szukał długo, bo okazało się, że była w żłobku. Wychodząc z niego, zauważyła go.
— Szczawiowa Łapo! Właśnie cię szukałam! — Ruszyła w jego stronę.
— To ciekawe, bo ja ciebie też! — zaśmiał się. — Podobno potrzebujesz pomocy?
— Tak, w zbieraniu ziół. Miałbyś chwilę? — Jej głos był delikatnie stłumiony przez wiązankę ziół, którą niosła.
— Iskrząca Nadzieja pozwoliła mi dzisiaj zostać w obozie i pomóc ci, więc jasne! — po tych słowach podążył za nią do legowiska medyka, aby mogła odłożyć zioła, które przyniosła ze żłobka. Następnie ruszyli na poszukiwania. Już po krótkiej chwili udało się im znaleźć trochę pajęczyn. Kotka owijała je wokół patyka. Szczawiowa Łapa natomiast w tym momencie zauważył w trawie coś ciekawego.
— Zobacz, jajko! Ładne, prawda? Ciekawe, do jakiego należy ptaka...

<Jarzębiowy Żarze?>
[200 słów]

[przyznano 4%]

Od Gąbki CD. Mątwy

Gąbka wraz z Mątwą opuściły żłobek, nawet nie oglądając się za mamą. Miały teraz ważniejsze rzeczy do zrobienia – na przykład szukanie muszelek! To przecież o wiele ciekawsze niż nudne siedzenie w żłobku i czekanie, aż mamusia łaskawie opowie jakąś historyjkę. Byle tylko zdążyły wrócić, zanim się zorientuje i zacznie na nie krzyczeć! Myśl o tym sprawiła, że Gąbka przyspieszyła kroku, nie chciała przecież słuchać narzekania mamy, zwłaszcza teraz, gdy serce zaczęło bić jej szybciej z podekscytowania.
— Dobrze, Mątwo. To ja poszukam tam — Gąbka wskazała łapką gdzieś w dal, z błyskiem w oku i delikatnym uśmiechem na pysku. — A ty pójdziesz gdzieś indziej, dobrze? — dodała szeptem. Czarno-biała kotka skinęła głową z powagą. Cicho oddaliła się w swoją stronę, co chwilę obracając się dookoła w poszukiwaniu muszelek. Gąbka w kilku szybkich susach znalazła się przy niewielkiej kupce piachu tuż obok żłobka. Patrzyła na nią chwilę z zaciekawieniem, aż w końcu zaczęła w niej grzebać łapką, zerkając co chwilę dookoła, jakby bała się, że ktoś ją przyłapie. Nagle poczuła coś ostrego pod łapką. Aż podskoczyła i szybko ją odsunęła, gdy ostra krawędź otarła się o jej poduszkę — Ojej… To pewnie muszelka! — szepnęła z przejęciem, zbliżając nos do piachu i próbując coś dostrzec. Wcisnęła pysk w piasek i zaczęła delikatnie go rozgrzebywać. Czuła, że serce bije szybciej jej z ekscytacji. Gdy poczuła niewielki przedmiot tuż przy pyszczku, ostrożnie otworzyła buzię i złapała go ząbkami. Trochę się szarpała, bo muszelka nie chciała tak łatwo wydostać się spod piaskowych grudek, ale w końcu, z powodzeniem, udało jej się ją wydobyć. — Znalazłam muszelkę! — pisnęła radośnie i aż podskoczyła z miejsca, nie mogąc powstrzymać szerokiego uśmiechu, który cisnął jej się na lica. Zadowolona, niezgrabnym krokiem wróciła w miejsce, gdzie ostatnio widziała Mątwę. Jej ogon machał z radości. Po chwili i Mątwa wróciła, w dodatku także z muszelką w zębach, z dumą w ślepiach i wysoko uniesioną głową. — Udało ci się! — zawołała Gąbka, podskakując z ekscytacją. — Co teraz z nimi robimy? Może wręczymy je jakimś starszym? — zaproponowała, choć sama nie była pewna, czy chce się tak łatwo rozstać ze swoim łupem.

<Mątwo?>

Od Zalotnej Krasopani do Kosaćcowej Łapy

Zalotna Krasopani miała wrażenie, że od śmierci Sosnowej Gwiazdy, jej własny syn jej unika. Nie miała jednak pojęcia, dlaczego tak było. Czy zrobiła coś źle? Może po prostu było mu smutno z powodu śmierci przywódczyni? W końcu zawsze tak chętnie słuchał opowieści o niej, o Miejscu, Gdzie Brak Gwiazd... Może kolejna rozmowa o tym i o ostatnich wydarzeniach sprawi, że iskra na nowo pojawi się w jego brązowych ślepiach? Tego dnia łaciaty kocur wyglądał tak, jakby gdzieś się śpieszył. Chciał wyjść z obozu, ale Zalotna Krasopani zdążyła go dogonić. Stanęła obok niego i ze zmartwionym wyrazem pyska wpatrywała się w jego oczy, próbując odgadnąć, co się w nich skrywa.
— Cześć synku, jak się dziś czujesz? Spieszysz się gdzieś? — mruknęła, aby jakkolwiek rozpocząć z nim rozmowę. Stwierdziła, że nie będzie jednak dyskutować z nim w obozie, dlatego sprawnym ruchem ogona zaprosiła go do siebie. Przez chwilę wędrowali przez las. — Jakiś taki osowiały ostatnio jesteś, nie wiem, być może tylko mi się to wydaje, jednak uważam, że... mój matczyny instynkt rzadko się myli — zaśmiała się nerwowo pod nosem. Czy Kosaćcowa Łapa wciśnie jej tylko jakąś bajeczkę na poczekaniu, a potem odejdzie, czy może faktycznie będzie bardziej skłonny do rozmowy z matką? — Pamiętasz, jak niegdyś opowiadałam ci o Miejscu, Gdzie Brak Gwiazd? Och, a pamiętasz tę historię o Mrocznej Gwieździe? To były czasy! Zawsze wtedy tak oczy ci błyszczały na samą wzmiankę o tych sprawach — mówiła wszystko powoli, z lekkością. Kosaciec nie był w najlepszym humorze. Omijał innych szerokim łukiem, może od czasu do czasu przekomarzał się z Jarzębinowym Żarem. Ostatnio przypomniała sobie o jego istnieniu i to go bardzo wkurzało. Już wolał, gdy siedziała sobie w tym zapyziałym legowisku niż żeby ćwierkała mu cały czas, jakim to niedorozwiniętym, smutnym i zrzędliwym żołędziem jest. Gdyby nie jej pozycja, ugh! Już by zgasł ten jej żar, a pozostał tylko proch i ulatniający się dym. Nagle jej się zachciało bawić w rodzinkę i starszą siostrę. Miał ochotę jej przydzwonić, ale zachował się tylko do ciętych słów, które nie robiły na niej wrażenia. Może stąd wzięła się jego dziwna radość, gdy nieopodal ktoś się złościł. Znalazł pociechę w tym, czego mu się nie udawało sprawić na twarzy siostry. Ale to też było możliwe, choć trudne. Gdy trzeci rozmówca odwracał wzrok na ułamek sekundy, Jarzębinka pokazywała mu jej śliczniutkie, ostre i długie pazurki. Jednak na jego twarzy nie było strachu, podziwu lub gniewu. Śmiał się z niej. Śmiał się, że próbuje mu grozić. Co ta kotka sobie wyobraża!? Niepokoiła go świadomość, że jego Jarzębinka mogła znajdować się w kulcie lub powoli do niego przystępować. Wraz z matką. I wywołał wilka z lasu, a bardziej z jej posłania; Zalotna Krasopani już do niego szła. Kosaciec przyspieszył kroku, ale zagrodziła mu drogę. Zrezygnował z dalszej ucieczki i poszedł z nią w głąb terytorium. Gdy usłyszał pytanie, stanął w osłupieniu. Dopiero po chwili otrząsnął się.
— Wiesz, Zalotna Krasopani, nie jestem dzisiaj w humorze — wyjaśnił i skrzywił się. Unikał nawet nazwania jej "matką" — Jarzębina cały czas daje mi w kość, ale to chyba nic poważnego, zwykła miłość między siostrą a bratem — uśmiechnął się słabo. Coś jednak go oświeciło — Chociaż... na cześć naszej przywódczyni, mogłabyś mi powiedzieć o jej życiu... lub o tej naszej wierze.
Słowa Kosaćcowej Łapy dziwnie zakłuły szylkretową kocicę w serce. Słowa "Zalotna Krasopani" odbijały się echem w jej głowie. Czy jej syn przestał już widzieć w niej matkę, a zaczął po prostu dostrzegać ją jako zwykłą wojowniczkę Klanu Wilka, która tylko z przypadku wplątała się w jego życie? Zawsze... zawsze był w nią taki zapatrzony, jak sroka w błyskotkę, a teraz jego wzrok był ponury, znudzony, gdy patrzał na swoją matkę. Choć zmartwienia powoli tliły się w głowie Zalotki, kotka postanowiła, że odrzuci je na bok. Teraz była tu ze swoim łaciatym synkiem, musiała skupić się na rozmowie.
— Cóż, nie każdy musi zawsze wstać dobrą łapą — mruknęła łagodnie, delikatnie opierając się o Kosaćcową Łapę. — Och, no widzisz. Mnie też z bratem nie układa się najlepiej... mam nadzieję, że wasze sprzeczki nie przerodzą się w coś poważniejszego. Dbaj o siostrę, Kosaćcu — poleciła. Nie chciała, aby jej dzieci były ze sobą skłócone tak, jak ona była skłócona z Syczkowym Szeptem. Gdyby tylko Zaranna Zjawa wiedziała o ich relacji, na pewno byłaby załamana! Niestety... jej już nie było w Klanie Wilka. Została porwana. Najpewniej na wieki wieków. Następne słowa jej syna trochę ją zdziwiły. Czy wciąż jeszcze interesował się Miejscem, Gdzie Brak Gwiazd, czy może był to tylko zwykły podstęp? — Co tylko zechcesz — uśmiechnęła się łagodnie w stronę Kosaćca. Widać było po niej, że na wzmiankę o przywódczyni trochę się rozpogodziła. — Gdy jeszcze nie rządziła ona klanem, zwała się Wilcza Tajga. Jako zastępczyni budziła ona kontrowersje, bo... jej wiara w Mroczną Puszczę ulegała wątpliwościom — wyjaśniła, trochę przekręcając fakty. Cały czas chodziło o to, że kotka nie należała do kultu. — Jej poprzedniczką była Wieczorna Gwiazda, która niestety pewnego dnia zmarła — westchnęła. — Gdy Wilcza Tajga uzyskała tytuł przywódcy, zmieniła imię na Sosnowa Gwiazda. Rozpoczęła swoje rządy, a wtedy nikt już nie miał wątpliwości co do tego, czy jest oddana Miejscu, Gdzie Brak Gwiazd — zakończyła. Kosaciec wsłuchiwał się w jej słowa, co jakiś czas przytakując. Gdyby tylko było w niej coś, o co mógłbym jeszcze zadbać, zanim będzie za późno. Nieco wykrzywił się na tę myśl, ale od razu powrócił do uśmiechniętej, niewinnej twarzyczki. Oby nie zauważyła. Widział, jak uczucia Zalotnej Krasopani zmieniały się z każdym jego słowem. Czy musiał znowu kłamać przed rodzicielką? No, może nie kłamał, ale unikał jej, jak ognia. Zobaczył, jak na wzmiankę Sosnowej Gwiazdy Zalotna Krasopani nieco rozpogodziła się, mówiąc o niej. Słuchał.
— Wilcza Tajga? — powtórzył. — A czemu nie Sosnowa Tajga? Lub Sosnowy Wilk? Przecież nie można zmienić ot tak imienia, co? Jak dobrze pamiętam, przywódcy nie zmieniają całego imienia... jakby byli inną osobą.
Teraz zdał sobie sprawę. Sosnowa Gwiazda nie była Wilczą Tajgą. Sosnowa Gwiazda manipulowała Wilczą Tajgą i... przejęła jej ciało, wypychając duszę kotki. Może stąd zmieniła imię... Ale już zapytał, a słów nie mógł cofnąć. Nie ma już mocy Klanu Gwiazdy; znów stał się zwykłym, irytującym uczniem, który wydaje się głupiutki! Może faktycznie Kosaćcowa Łapa miał dziś po prostu gorszy dzień? Tylko... Zalotna Krasopani już od jakiegoś czasu miała wrażenie, jakby jej po prostu unikał. Nie mógł mieć samym złych dni od księżyca, prawda? Zresztą nieważne. Ważne, że teraz miała okazję z nim porozmawiać.
— Chyba nikt oprócz niej samej tego nie wie — mruknęła łagodnie, a potem poklepała ucznia ogonem po barku. Po jej słowach zapanowała cisza. Głucha, z lekka niezręczna. Taka atmosfera nie powinna występować pomiędzy matką a synem. Szylkretowa kocica delikatnie położyła po sobie uszy i westchnęła, zatrzymując się nagle przed kocurem. — Czy jest coś, o czym nie wiem, Kosaćcu? Wydajesz się ostatnio taki nerwowy, trochę nawet zirytowany w mojej obecności. To prawda? — spytała. Łaciaty w pierwszej chwili odwrócił od niej wzrok. — Przecież widzę, że mnie unikasz. Nie chciałam poruszać tu tego tematu, bo... cieszę się, że w końcu miałam okazję zamienić z tobą kilka słów, ale uwierz mi, że to okropnie ciężkie patrzeć na syna, który traktuje cię jak żywy ogień — kontynuowała. Gdzieś w połowie załamał jej się głos. Zawsze przecież była silna... odważna, ambitna, jak lwica. Chciała być autorytetem dla swoich kociąt, które jednak skutecznie zmiękczały jej serce. Odchrząknęła. — Jeśli coś cię trapi, możesz mi powiedzieć. Jeśli... masz jakieś wątpliwości co do mojego zachowania, to też śmiało cię wysłucham — dodała pewniej.

<Kosaćcowa Łapo?>

Od Zalotnej Krasopani

Zgromadzenie

Zalotna Krasopani siedziała samotnie wśród tłumu, choć tak na dobrą sprawę, wcale nie czuła się samotna. Jej wzrok był poważny i skupiony, utkwiony był w miejscu, w którym za moment przywódcy mieli ogłosić nowości. Dookoła panował gwar, koty rozmawiały o swoich codziennych przeszkodach, plotkowały, wymieniały się nowościami w ich życiu. Ona jednak czekała. Czekała najpierw na ciszę, a potem na głos liderów, niosący się echem po całej wyspie. Najbardziej rozmyślała nad tym, co tej nocy ma do przekazania Makowy Nów wraz z Nikłym Brzaskiem, w końcu byli tu po raz pierwszy od tamtej katastrofy. Czy zamierzali wyjawić całą prawdę reszcie, czy może znów nawciskać im kilka słodkich bajeczek? Zalotna Krasopani nigdy nie przepadała za burym wojownikiem, toteż gryzł ją sam widok jego sylwetki zasiadającej tak wysoko. “Nigdy nie powinien zajść tak daleko. Ma szczęście, bo wie, że słodząc wyższym rangą jest w stanie dużo osiągnąć” splunęła.
I wtedy do jej uszu dotarł spokojny, przyjazny głos.
— Cześć — zabrzmiało tuż obok. Zalotna Krasopani, wyrwana z zamyślenia, strzepnęła uchem i odwróciła się ku nieznajomej. Jej oczom ukazała się kotka o popielatym futrze i błękitnych oczach. Przyniosła za sobą silną woń ziół, a także Klanu Klifu. — Widzę, że też siedzisz sama — zaśmiała się cicho. — Nie masz nic przeciwko, jeśli do ciebie dołączę? — jej ton spokojny i swobodny. Szylkretowa kocica spodziewała się wszystkiego, tylko nie medyczki klifiaków siedzącej tuż obok. Mimo to nie protestowała.
— Dobry wieczór — miauknęła krótko, lecz nie nieuprzejmie. W jej głosie jednak pojawiła się nutka zdziwienia. Pozytywnego zdziwienia. Staruszka wyglądała na miłą personę, taką niewinną, opanowaną. — Jasne, nie przeszkadza mi twoja obecność — odparła, z równie wielkim spokojem, jak zawsze z resztą. — Zalotna Krasopani — przedstawiła się, pozwalając sobie na subtelny uśmiech.
— Liściaste Futro, miło mi cię poznać — przedstawiła się, pochylając głowę w wyrazie szacunku. — Często chodzisz na zgromadzenia? — spytała. Rozmowa szła im gładko, a Zalotna Krasopani – choć z początku pełna zdziwienia obecnością medyczki z Klanu Klifu, zaczęła się czuć tak, jakby znała ją od wielu księżyców. Mimo to, przez krótką chwilę dostrzegła coś w postawie kotki. Być może była to obawa, strach, niechęć? No tak, przecież wilczaki nie były uważane za najświętszych wśród reszty.
— Raczej tak. Jeśli tylko nadarzy się okazja, to staram się przychodzić na zgromadzenia. W końcu tyle się tu dzieje, dużej ilości rzeczy można się dowiedzieć — miauknęła przeciągle, w jej głosie było słychać rozbawienie. Szylkretka zawsze miała ochotę na plotkowanie! Zgromadzenia były idealnym miejscem do tego, aby czasem wyciągnąć co nieco od innych kotów. — A ty? Jesteś medyczką, więc zakładam, że chodzisz na każde... No, a poza tymi zgromadzeniami masz jeszcze te medyków, prawda? — mruknęła. — Muszą być... ciekawe, tak. Rozmawiacie na nich z Klanem Gwiazdy, czyż nie?
— Tak, no i mamy dwie okazje na księżyc, aby się spotkać z innymi medykami — odpowiedziała, brzmiąc swobodnie, jakby nic złego nie czaiło się w cieniu jej słów. — Niedługo pora Opadających Liści… Muszę sprawdzić ilość ziół — mruknęła. — A wojownicy niech się męczą z polowaniem — zażartowała. Zalotna przytaknęła głową, choć w myślach analizowała słowa kotki.
— Och, rozumiem. Te obowiązki medyków! Ile was tam jest w tym Klanie Klifu? — spytała, ale pod tym pytaniem kryła się ciekawość. Liściasta wydawała się doświadczona. Pewnie miała już ucznia, jak nie kilku! Zalotna postanowiła wykorzystać tę chwilę, by wspomnieć o swojej córce. Choć rzadko rozmawiała o swoich kociętach z obcymi, tym razem naprawdę chciała coś o niej wspomnieć. — A tak w ogóle to moja córka jest medyczką – Jarzębinowy Żar, może kojarzysz? — mruknęła, próbując ukryć w głosie troskę. Na jej licu zagościł uśmiech — Może zauważyłaś, że po ostatnim zgromadzeniu medyków zachowywała się jakoś inaczej? Martwię się o nią... ale nie chcę wyjść na natrętną, pytając się jej wprost. Wiesz, jakie są te latorośle — zachichotała, próbując ukryć zaniepokojenie. Jednak uśmiech zagościł na jej pysku, gdy medyczka zaczęła opowiadać o swoich uczennicach. Podobało jej się to, z jaką dumą Liściaste Futro opowiadała o Wiecznym Zaćmieniu i Ćmim Księżycu.
— Jeszcze była Czereśniowa Gałązka, moja mentorka, ale… — nie dokończyła, a cisza, która zapadła, oznaczała tylko jedno. Czereśniowa Gałązka zapewne już dawno dzieliła łowy z… tymi szczurami z Klanu Gwiazdy. Mimo to Zalotna Krasopani i tak jej współczuła. — Ah tak, Jarzębinowy Żar, najnowsza medyczka z wszystkich klanów — zamyśliła się. — Wiesz, nie rozmawiałam z nią zbyt dużo, ale powiem ci, że sny od Klanu Gwiazdy nie zawsze są szczęśliwe — mruknęła. — Jeśli chcesz, mogę na następnym spotkaniu rzucić na nią okiem.
Zalotna skinęła głową z wdzięcznością.
— Cóż, chyba nigdy o nich nie słyszałam, ale wierzę, że są świetnymi medyczkami. Na pewno z taką ekipą Klan Klifu nie choruje! — zażartowała lekko, jej wypowiedź nie miała jednak na celu wyśmiania medyczek Klanu Klifu, Zalotka mówiła szczerze.— Gdybyś tak zrobiła, byłabym ci naprawdę wdzięczna. Mam nadzieję, że jeszcze za niedługo uda nam się spotkać na jakimś zgromadzeniu lub na granicy, aby wymienić się nowościami — dodała, po czym podniosła łapę i polizała ją kilka razy. — Często wybierasz się na jakieś przechadzki po terenach? Ja uwielbiam spacerować, bo wreszcie mogę wyrwać się na chwilę od obozowego zgiełku i posnuć się wśród natury. Takie wyprawy dają dużo czasu na przemyślenia... — stwierdziła. Liściaste Futro zaśmiała się, niestety kończąc tym samym wątek o dwóch niesamowitych kotkach, jakimi były Wieczne Zaćmienie i Ćmi Księżyc. Następne słowa Zalotnej Krasopani jednocześnie ją zdziwiły, ale też zadowoliły i może usatysfakcjonowały. Tak, nie spodziewała się, że z kotką z Klanu Wilka tak dobrze jej się będzie rozmawiało. A teraz czuła się, jakby znała ją od wielu sezonów, jakby spędziły ze sobą tyle czasu. Oczywiście też miała nadzieję, że jeszcze kiedyś ją spotka, bardzo polubiła szylkretkę. Teraz medyczce przypomniało się, że na początku była co do niej niepewna ze względu na jej pochodzenie. Jak dobrze, że jednak nawiązała rozmowę! Nie miała pojęcia, jak z początku mogła być taka nieufna.
— Tak, wiesz… Często wychodzę zbierać zioła lub sprawdzić jak rosną. To mój obowiązek, ale wykonuję go z wielką przyjemnością. Zdarza mi się też czasami wyjść na spacer tak po prostu, zwykle z jakimś przyjacielem. Lubię porozmawiać z kotem, będąc blisko natury i słuchając tych wszystkich leśnych dźwięków. Przyroda jest piękna, nie uważasz? — spytała, chcąc wiedzieć, co o tym sądzi Zalotna Krasopani.
— W to nie wątpię! Uwielbiam kwiaty, motyle... za dawnych czasów, czasami te skrzydlate stworzenia siadały na moim futrze, jak gdybym była kolorowym, delikatnym kwiatem — westchnęła rozbawiona, wspominając beztroskie hasanie po łąkach w młodości. Odkąd dołączyła do kultu, odkąd to właśnie dobro klanu i tradycji postawiła na pierwszym miejscu, nie dostrzegała już motyli w swoim otoczeniu tak często, jak kiedyś. Nie smuciła się jednak nad tym, lubiła wyglądać tak elegancko, poważnie i czasem nawet groźnie. Zależało jej na tym, aby wśród innych kotów budziła szacunek.
— Sama zresztą, jak widzisz, noszę kwiaty w swym futrze. Zapewne je poznajesz – to kosaciec i lawenda. Mój partner ma za swoim uchem identyczne! Poza tym... mam jeszcze syna, którego nazwałam po tym żółtym kwiecie, który jest symbolem mojej miłości z Prążkowaną Kitą — nigdy nie było nieodpowiedniej chwili na to, aby przechwalać się swoją miłością z pręgowanym kocurem. Kochała go ponad życie i nigdy nie wahała się o tym wspomnieć! Medyczka uśmiechnęła się, słuchając Zalotnej Krasopani, gdy ta jej opowiadała o motylach, które kiedyś dosyć często siadały na jej futrze.
— Takie drobne zwierzątka mają bardzo śmieszny i delikatny dotyk. Uwielbiam go — stwierdziła, przypominając sobie, gdy kiedyś na jej łapie usiadła ćma. Zafascynowana przyjrzała się kwiatom, które szylkretka nosiła na swojej sierści. — Hm, piękne! Sama też kiedyś tak ozdabiałam swoje futro, ale… Teraz nie mam na to czasu i energii. — miauknęła. — Prążkowana Kita? Nie znam go, ale jestem przekonana, że jest niesamowitym partnerem. Czyli masz całkiem sporą rodzinkę, tak?
— To smutne! Jestem pewna, że zasługujesz na wszystkie kwiaty świata — zachichotała. Medyczka z Klanu Klifu wydawała się bardzo miła na pierwszy rzut oka. Zapewne była tylko niewinną staruszką! To przykre, że medycy w innych klanach nie mogli posiadać partnerów, kto im na starość pomoże wpleść kwiaty w futro? — Cóż, można tak powiedzieć. Mam partnera, dwójkę dzieci, a oprócz tego też brata — wzruszyła ramionami.